Rozdział 2

 Obudziła się wcześnie rano. Przez kilka minut wpatrywała się w poszarzały od starości sufit. Trzeba go pomalować – przeszło jej przez myśl. Potem usiadła, owinęła się szczelnie kocem i wsunęła stopy w kapcie. Stawiając ciężko kroki, podeszła do okna. Za szybą słońce świeciło już na błękitnym niebie, słychać było pianie koguta i gwar budzących się do życia gospodarstw. Nacisnęła klamkę i otworzyła je na oścież. Robiła tak codziennie rano. Kochała ten rześki, przyjemny zapach, który owiewał wtedy jej drobną, usianą piegami twarz. Następnie, kiedy zrobiło jej się już trochę cieplej rzuciła kocyk na fotel i podeszła do wiszącego nad komodą lustra. Spojrzała w jego tafle. Na jej twarzy widniały pierwsze syndromu okresu dojrzewania w którym siedziała od dobrych dwóch lat. Włosy sterczały we wszystkie strony, na co przewrócenie oczami. Jej poranny humor skierował się zdecydowanie na bardziej pesymistyczny tor. Przeczesała włosy palcami i po kilku minut męczenia ich szczotką udało jej się stworzyć cos na kształt warkocza. Przewiązała go wstążką, tym razem białą. Kiedy skończyła odsunęła pierwszą szufladę znajdującego się przed nią mebla, i wyciągnęła świeżą melodię. Potem odsunęła drugą i wyciągnęła pozostałe części szkolnej garderoby. Składała się na nią brzydka, pozbawiona jakiegokolwiek kroju i fasonu koszula i jeszcze spódniczka, w najgorszym możliwym odcieniu brązu.

Zanim zeszła na dół, spakowała książki i zeszyty do tornistra. U niej zawsze wszystko było na ostatnią chwilę, ale wszyscy znający ją ludzie zdążyli się już do tego przyzwyczaić. Potem wyszła z pokoju, szybko zeszła po schodach, zeskakując przy tym z ostatniego schodka. Następnie skierowała swoje kroki do kuchni. Tam odłożyła tornister na krzesło, włączyła radio i przełączyła na stację która zazwyczaj podawała najrzetelniejsze informacje. Po wykonaniu tych czynności przyszedł czas na śniadanie. Po chwili namysłu wybór padł na klasyczną owsiankę. Kiedy skończyła jeść umyła szybko wszystkie naczynia, wytarła ręce w mały kuchenny ręczniczek, chwyciła tornister i szybkim krokiem udała się do holu. Ubrała już buty i brała właśnie do ręki płaszcz, kiedy z salonu usłyszała podniesiony głosy, a potem jakiś szelest, tak jakby ktoś najszybciej i najciszej jak umiał chciał uciszyć swojego rozmówcę. Kiedy w tym wszystkim usłyszała, chcąc nie chcąc, swoje imię Bridget Hardman zastanawiała się minutę. Może mniej. Starając się robić to jak najciszej pokonała dystans między przedpokojem, a drzwiami prowadzącymi do salonu. Potem ostrożnie przyłożyła do nich ucho. Może robiła źle, może zachowywała się jak typowa wścibska przedstawicielka płci żeńskiej, ale w tamtym momencie niewiele ją to obchodziło. Bo któż z nas nie chciałby się dowiedzieć czegoś, co najprawdopodobniej jest z nim związane. Może nie bezpośrednio, ale...

- Mary...matka by mnie zabiła. Pamiętaj, to wielka tajemnica. Oh, mogłam ci nie mówić, przecież ty zaraz rozpowiesz wszystkim. – lamentowała ciotka. Bridget skrzywiła się z niesmakiem. Sam ton jej głosu spowodował u Bridget niesmak.

- Oh oczywiście, że nie powiem, moja droga Louiso przecież wiesz. Ja nigdy....Zwłaszcza takiej tajemnicy. - ton głosu kobiety wskazywał na to, że owa tajemnica była najbardziej ekscytującą rzeczą, jakiej doświadczyła w ostatnim czasie. Wiadome również było, że kiedy tylko opuści ściany domu Kensley'ów większość sąsiadów dowie się o tej jakże poruszającej historii bądź sprawie. Rudowłosa delikatnie mówić nie lubiła tych wszystkich gospodyń domowych. Oczywiście zdarzały się wyjątki, kiedy to niektóre z nich miały, tak jak dziewczyna, szerokie horyzonty, były bardzo miłe i potrafiły słuchać. Jednak zawsze w wakacje, kiedy pracowała zajmując się dziećmi, Bridget trafiała do tych drugich. Tam małe ''słoneczka, bąbelki kochane'' były strasznie krzykliwe, a ich matki aż nadto wymagające i niekiedy bardzo złośliwe.

- Możesz przysiądz? – ciotka poparzyła uważnie na swoją rozmówczynię.

- Ależ oczywiście, Louiso. Zwłaszcza na naszą długoletnią przyjaźń, przecież wiesz.

- Miejmy nadzieję. Zdradziłam ci bardzo ważną dla mojej rodziny tajemnicę. I oczywiście Bridget nie może się dowiedzieć. Mama wyjechała oczywiście, pogrzeb się odbędzie tak jak mówiłam, ale... - drzwi zaskrzypiały. Rudowłosa w przeciągu kilku zaledwie sekund musiała podjąć decyzję. Zdecydowała się pociągnąć to dalej i, jak gdyby nic, otworzyć drzwi.

- Dzień dobry ciociu, dzień dobry pani Smith. Usłyszałam swoje imię, wołałaś mnie? – spojrzała na ciotkę z neutralnym uśmiechem. Na twarzy kobiety przez chwilę malowało się przerażenie, po chwili jednak ustąpiło ono miejsca zwyczajnej obojętności. Bądź co bądź była całkiem niezła w nieokazywaniu uczuć.

- Nie, Bridget, nie wołałam cię. Rozmawiamy z Mary o ślubie jej siostrzenicy, prawda moja droga? – popatrzyła wymownie na swoją rozmówczynię, a ta pokiwała głową i zaczęła mówić. Jej głos jakby delikatnie drżał. Słychać w nim było niepewność.

- Tak, tak to prawda. Moja siostrzenica Joyce wychodzi za mąż. A popatrz jest tylko sześć lat od ciebie starsza. – kiedy skończyła mówić uśmiechnęła się sztucznie.

- A ty nie powinnaś być już w drodze do szkoły? – odezwała się Louisa. Bridget pokiwała zdawkowo głową.

- Tak, właśnie miałam wychodzić. – powiedziała spokojnie. – W takim razie do widzenia, miłego dnia życzę pani, jak również tobie ciociu. – i odeszła ,nie zamykając za sobą drzwi. Przeszła znów do holu ubrała płaszcz, narzuciła szalik, wzięła tornister i wyszła. Tym razem szczelnie zamykając za sobą drzwi i furtkę.

I wtedy właśnie jej myśli niespodziewanie skręciły na tor prowadzący do spotkanych wczorajszego dnia osobników. Na jej szczupłą twarz mimowolnie wystąpił uśmiech. To było dość zabawne w swej prostocie spotkanie. W końcu nie codziennie natykasz się w należącym do twojej rodziny sadzie na dwójkę włóczęgów. Włóczęgów? Bridget była na sto procent pewna że nie byli stąd, ale nie wyglądali na przybłędy włóczące się bez celu i kradnące wszystko co spotkają na swojej drodze. A oni byli zadbani, w miarę dobrze ubrani, przy tym przystojni. I młodzi. Ten blondyn, jak mu było? Ah no tak Timothy. On nie mógł być od niej starszy więcej niż dwa lata, czyli nie miał jeszcze dwudziestu lat. Tak samo ten drugi. Flirciarz. Na samo wspomnienie rudowłosa parsknęła śmiechem. Głośno. Prawie na samym środku wiejskiej ulicy. Pośród ludzi. Kiedy zdała sobie sprawę, że kilka par oczu wlepiło w nią wzrok i jakoś nie chce się oderwać, na jej twarz wystąpił rumieniec, niemalże zlewający się z piegami. Ruszyła więc szybkim krokiem, nie oglądając się za siebie. Pod szkołę dotarła kilka minut później. Budynek miał trzy piętra, nie licząc parteru. Liczył sobie trzydzieści pięć pomieszczeń lekcyjnych, po dwie łazienki na każdym piętrze, zajmowany przez dyrektora gabinet i małą stołówkę. Otoczony był czymś, co kilka lat temu można było nazwać małym ogrodem, nie obrażając oczywiście wszystkich wspaniałych ogrodów tego świata. Okryty zdzierającą się szarą farbą, sprawiał raczej negatywne, zewnętrzne wrażenie, ale jak można się było przekonać potem, wewnątrz nie było lepiej. Przeszła szybko deptakiem, którego chodnikiem z prawdziwego zdarzenie nazwać nie było można, pokonała trzystopniowe schodki i wykorzystując zasoby swojej fizycznej siły otworzyła ciężki, mosiężne drzwi. Przywitała cichym „dzień dobry" stojącą nieopodal nauczycielkę, wyminęła kilka osób, postawiła kilka kroków, skręciła w lewo i znalazła się przed wejściem do szatni. W środku tej, która przydzielona była jej klasie, jak zawsze o tej porze nie było nikogo. Odnalazła swój wieszak i powiesiła na nim płaszcz. Szalik poskładała w kostkę i położyła pod nim, na drewnianej ławce, spróchniałej w niektórych miejscach. Nie przesadzonym byłoby tutaj stwierdzenie, że budynek był istną ruiną o którą nikt nie dbał. Zmieniła założone uprzednio koturny na płaskie, czarne lakierki i już miała opuścić nieco za ciasne jak na dwudziestoosobową klasę pomieszczenie, kiedy dostrzegła rażący swoim kolorem napis. Na ścianie za nią, czerwoną farbą napisane było coś o Amy Anderson. To znaczy, jeżeli kilka obelg i docinek na podstawie ogólnego zachowania wspomnianej wcześniej dziewczyny można było nazwać mianem czegoś w miarę sensownego. Bridget wpatrywała się w napis chwilę, próbując zachować powagę. Potem jednak nie wytrzymała i kolejny raz tego dnia dał się słyszeć jej gardłowy śmiech. No cóż, w końcu Amy i jej „przyjaciele" zasłużyli. Zarzuciła na plecy tornister i wyszła, kierując się w stronę schodów prowadzących na drugie piętro.

Kilka minut później, po tym jak przywitała się z wszystkimi i odebrała kilka mało przychylnych spojrzeń, zaczęła się pierwsza lekcja. Na jej i większości osób nieszczęście była to historia. Jeszcze gorszy i działający na ich nie korzyść był fakt, że tego zacnego przedmiotu uczył ich sam Philip Anderson. Ojciec Amy i jeden z najbardziej nieprzystępnych ludzi na kuli ziemskiej. Nauczyciel dość zgryźliwy i raczej nie skory do sprzyjania uczniom na ich świetlanej drodze edukacji. Kiedy usiedli w ławkach i rozpakowali książki, miótł surowym wzrokiem wszystkich uczniów, a jego spojrzenie nie złagodniało nawet na widok siedzącej z drugim rzędzie blondynki. Amy była jak jego lustrzane odbicie, tylko, że w krzywym i nieco zniekształcającym obraz, w raczej pozytywnym sensie, zwierciadle. Potem zaczął mówić. Jego głos nie należał jednak do tych, po których uczniowie prostują się od razu w ławkach i zaczynają uważać. Był raczej cienki i ,jak na mężczyznę w średnim wieku, bardzo wysoki. Bo sam pan Anderson, zaliczając w to oczywiście jego sposób bycia i budowę ciała, był raczej mizernym i mało interesującym człowieczkiem. Warto tutaj napomknąć, że ludzie jego pokroju zazwyczaj okazują się tymi najbardziej zgryźliwymi. Tak też było w tym przypadku.

- Mam nadzieję, że zrobiliście zadanie? – znów skierował spojrzenie w ich stronę. Bridget miała wrażenie, że zaraz tym swoim sławetnym wzrokiem powywierca im wszystkim dziury w brzuchach. Każdemu z osobna. – Mam nadzieję. Z chęcią je sprawdzę. – uśmiechną się krzywo. W jego oczach zabłysły złośliwe iskry. Bridget teatralnie przewróciła oczami. Jak ktoś, kto tak nienawidzi wszelkiej uczniowskiej populacji mógł dostać tą posadę. I nikt nie mógł jej wmówić, że on ich chciał ich tym zmotywować. Nie uwierzyłaby. Nikt w takie brednie nie wierzył.

Po tych słowach mężczyzna odsuną krzesło i niezdarnie ściągając przy tym postrzępiony melonik usiadł na nim, ciężko wzdychając. Potem znów rozejrzał się po klasie, tym razem przelotnie i nie zawracając sobie głowy takimi przyziemnymi sprawami jak otwarcie dziennika i sprawdzenie obecności. Rozpoczął swoją misję nawracania uczniów na właściwe poglądy dotyczące mieszczącej się w ramach poprzedniej dekady wojny i nikt nie mógł go powstrzymać. Co z tego, że tego dnia, według rozkładu, mieli wrócić do omawiania starożytności.

- A więc, uczniowie, kto mi powie jaka była rola Stanów Zjednoczonych w wojnach?– wykrzywił swoją szczupłą twarz w uśmiechu. Kiedy tak wpatrywała się w jego krzywe, pożółkłe zęby i wyraz wręcz przerażającej satysfakcji, Bridget, tracąc już jakąkolwiek wiarę w lokalne szkolnictwo ułożyła ręce na ławce tak, że imitowały poduszkę i ciężko położyła na nich głowę. Przymknęła oczy w nadziei, że niespełniony, zagorzały wróg obu Ameryk nie zauważy jej małej drzemki.

Dzwonek, którym zadzwonił pięćdziesiąt minut później woźny spadł większość z nich niczym z nieba. Rudowłosa podniosła głowę z ławki, obiegła nieprzytomnym wzrokiem pomieszczenie, a kiedy przypomniała sobie kim, gdzie i po co jest również schowała wyciągnięte, a nieużywane zupełnie na lekcji przedmioty i zrobiwszy to opuściła klasę, unikając przy tym wzroku palącego cygaro nauczyciela. Dwie minuty później schodziła już na dół, do dużego ogrodu, w którym odbywały się przerwy. Wszędzie tam roiło się od spódnic, koszul i krawatów. Jak to zazwyczaj w tego typu miejscach, panował tam ogromny hałas. Za nim Bridget znalazła odpowiednie miejsce do spędzenia tych marnych, dziesięciu minut minęło trochę czasu. Po kilku minutach poszukiwań znalazła coś, co w książkach można było określić mianem zacisznego i przyjemnego zakątka. O tej porze roku liście przybrały barwy królewskiej purpury i miejsce wydawało się idealnym żeby poczytać i odetchnąć chwilę przed następną lekcją. Usiadła na ławce pod jednym z nich, Zazwyczaj siadywała w takich miejscach ze swoją przyjaciółką Josie, ale po tym jak jej matka ona i rodzeństwo wyemigrowali za ojcem do Lombardii została sama. Brunetka pisała raz na pół roku. Bridget wiedziała, że ma nowych przyjaciół. Że jest wśród nich chłopak, który jej się podoba. Że nowy dom jest cudowny. Że nauka języka jest przyjemna i łatwa. I tyle.

- Co ty tu robisz Hardman? – zgryźliwy ton głosu nie sugerował przyjaznych zamiarów. No tak Amy. Któżby się spodziewał.

- Oho. Ciebie też miło widzieć Amy. – odpowiedziała, nie odrywając oczu od zapisanych małymi literami zdań. Nareszcie ktoś na utarczkę słowną. Dzień nie mógł być piękniejszy. Amy Anderson we własnej osobie, i to jeszcze ze świtą w postaci dwóch całkiem rosłych koleżków. Bajecznie.

Stała tam dłuższą chwilę, a Bridget, chociaż nadal czytała, doskonale czuła jej wzrok na swojej twarzy i opadających na ramiona włosach.

-Nie opowiedz mi? – zapytała po chwili blondynka. Bridget westchnęła ciężko, zagięła róg książki i zatrzasnęła ja. Skierowała swój wzrok na niechcianą rozmówczynię.

- Nie widzę takiej potrzeby. – odpowiedziała wstając – Chcesz się znowu pokłócić? Szczerze, Amy, jeżeli mnie nie wyzywasz, nie obgadujesz i nie powodujesz utarczek słownych żyjemy w niezłej harmonii, prawda chłopcy? – popatrzyła na jej przyjaciół. Nie odpowiedzieli. Cały czas stali z kamiennymi twarzami. Ruda zaśmiała się cicho. – No cóż, jeżeli nie chcecie współpracować...

- To nie ich sprawa Hardman. – rzuciła nagle

- Możliwe. – odparła rudowłosa. Założyła kosmyk za ucho i spojrzała na nią pytająco. Starała się być pewna siebie i opanowana. – Więc po co tu jesteście?

- Chcieliśmy tu usiąść, porozmawiać. A ty nam przeszkadzasz. – powiedziała dając jej do zrozumienia, mało subtelnie dając jej do zrozumienia, że ma odejść.

- Oj, wybacz że usiadłam tutaj. Co z tego, że była tu pierwsza, prawda? Może po prostu sobie pójdę. Co ty na to? – zapytała sarkastycznie, nie oczekując odpowiedzi. Co nie zmienia faktu, że ją otrzymała

- Tak, myślę, że powinnaś. – odpowiedziała blondynka z triumfalnym uśmiechem. Bridget pokręciła głową ze zrezygnowaniem.

- Nie, Amy. Nie zamierzam. Tamto, to było pytanie retoryczne, może gdybyś się uczyła wiedziałabyś o co chodzi. Nie będziesz mną pomiatać. W przeciwieństwie do wszystkich nie będę cię słuchać i wykonywać poleceń. Wiesz o tym przecież. Nie możemy po prostu schodzić sobie z drogi? – popatrzyła na nią uważnie.

- Czekaj, zastanowię się. – zrobiła pauzę. – Nie. – na jej twarzy pojawił się krzywy, nieco nawet ironiczny uśmiech. W takich momentach była bardzo podobna do ojca.

- No to szkoda. – powiedziała Bridget i z powrotem usiadła na ławce.

- Matka cię nie nauczyła podstawowych zasad etykiety. – szatynka sięgnęła po broń najcięższego kalibru. Wiedziała dobrze, że dla Bridget rodzina była świętością, której nikt nie miał prawa naruszać. – A no tak. Przecież urodziła cię, a potem uciekła z twoim ojcem. Jak to się mówi? Wpadka, prawda? Czy może nie mam racji?

- Zamknij się, dobrze ci radze. – odezwała się dziewczyna. Głośno, ale i tak znacznie ciszej niż zamierzała.

Wiedziała co ludzie mówili we wsi i jakie mieli o niej zdanie. Plotki rozpowiadane przez ludzi, których nudziło ich własne życie potrafiły zaboleć. Bridget dowiadywała się z nich o sobie rzeczy różnych. Okropnych. Paskudnie kłamliwych i oczerniających. Nikt jednak nie mógł nic na to poradzić.

- Oj tak się nie odzywamy. Już zapomniałaś, kiedy rozmawiamy z szanującą się osobą, aby pokazać jej nasze uznanie i szacunek używamy odpowiednich, mniej wulgarnych sformułowań oraz słów. –wyrecytowała, mocno akcentując każde słowo.

- A ty wiesz co to szacunek do człowieka? Bo po twoim zachowaniu w stosunku niektórych, nie wydaje mi się. Wygląd i pochodzenie jest najważniejsze, czyż nie? – rzuciła, kiedy zmieszanie ustąpiło miejsca czystej wściekłości. Patrzyła jak hardy wyraz stopniowo spełzał z twarzy szatynki.

-Jak możesz... - dziewczynie nie miała już więcej argumentów, więc uciekła się do tego, który działał na wszystkich uczniów. - Mój ojciec na pewno się zainteresuje tobą i twoim zachowanie.

- Oj kochaniutka dobrze ci radzę, nie idź drogą szantażu. Bardzo tego nie lubię. – w tym momencie zadzwonił dzwonek. – Jak widzisz czas na mnie. I na ciebie tez. No nic, trzymaj się. – powiedziała wstając i ruszając przed siebie, omijając Amy i jej „goryli" Usta układały się rudowłosej w figlarny uśmiech. Po któż z nas nie byłby w takiej sytuacji zadowolony z siebie? A ona była, była cholernie zadowolona z tego, że nie nakrzyczała na nią, że nie ucichła w połowie rozmowy i nie bała się postawić jej sensownych argumentów.

Do domu wróciła stosunkowo późno. Jak można się było domyśleć, jej ulubiony nauczyciel zadał podwójne zadanie domowe, które, jako jedyna, musiała zrobić pod jego czujnym okiem. Wchodząc do środka poczuła chłód bijący z pomieszczeń. Dziwne – zawsze było tu nad wyraz ciepło. Ściągnęła płaszcz, szal oraz buty i rzuciwszy krótkie „dzień dobry, jestem!" weszła na piętro, stąpając ciężko. Była wykończona, ale następne wydarzeni miały szybko przywrócić jej rezon. W drodze do rozświetlonego popołudniowymi promieniami słońca pomieszczania ,rozpuściła włosy i ściągnęła rajstopy. Zamknęła za sobą drzwi i rzuciła tornister w kierunku fotela. O dziwo, wylądował on idealnie na kocu, który odłożyła tam rano. Potem rzuciła się na łóżko i leżała tam przez kilka minut, przytulając pluszowego misia i wpatrując się w sufit. Potem jednak musiała zmusić się do wstania. Przeczesała włosy palcami i podeszła do komody. Wyciągnęła z niej kilka rzeczy. Zmieniła koszule na cieplutki, zielony sweterek, a dół szkolnego mundurka zastąpiła rozkloszowana czarna spódnicą.

Kiedy poczuła głód zeszła na dół. Nie dziwiła ją cisza. O tej porze babcia zazwyczaj spała, a ciotka Louisa czytała coś w swoim pokoju, albo była z wizytą u którejś ze swoich koleżanek. Dziewczyna zrobiła sobie kawę, żeby po dość długim dniu nie zasnąć na stojąco i wzięła z porcelanowego pojemnika kilka owsianych ciasteczek. Nie był to może jakiś wspaniały, obfity i ekskluzywny posiłek, ale Bridget wolała już to niż przysnąć i umrzeć śmiercią głodową, czekając na późny obiad. Po skończonych czynnościach udała się do salonu, po kolejną książkę. Było ich tam, na półce zajmującej prawie całą ścianę, całkiem sporo i rudowłosa miała nadzieję usiąść w ogrodzie i w spokoju poczytać, przed wzięciem się do lekcji.

W pomieszczeniu zastała ciotkę Louise siedzącą w na kanapie i czytającą gazetę. Na jej nieco krzywawym nosie spoczywały okulary, których położenie poprawiała co jakiś czas. Kiedy Bridget weszła do środka złożyła przedmiot i spojrzała na siostrzenicę z ukosa.

- Dzień dobry. – powiedziała nadal lustrując dziewczynę wzrokiem.

- Mówiłam już kiedy wchodziłam, ale powtórzę, dzień dobry. Jak się miewasz, ciociu? – podeszła do półki z książkami. Stała do niej plecami, ale doskonale czuła karcące spojrzenie ciotki. Nie wiedziała tylko o co tym razem chodziło. – Jest babcia? – zapytała kiedy po paru dobrych minutach dalej nie otrzymała odpowiedzi.

- Babci aktualnie nie ma. – dziewczyna odwróciła się do niej, trzymając w ręku opasły dom jakiegoś dramatu. Popatrzyła na nią uważnie, spojrzeniem zadającym tysiące pytań na sekundę.

- Wyjechała gdzieś? – zapytała po chwili.

- Dziecko posłuchaj mnie... - zaczęła, a to co rudowłosa usłyszała kilka sekund później przerosło jej najśmielsze oczekiwania.

Bridget znała kilkoro członków swojej rodziny i słyszała o nich wiele, niekoniecznie dobrego. Problem stanowił tylko fakt, że nic nie było tak niedorzeczne jak to, co wtedy powiedziała jej stateczna i zdecydowanie nie pasująca do tego typu historii, ciotka. Od tamtej pory rudowłosa musiała przyzwyczaić się do tego, że życie umie zaskakiwać. I to bardzo

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top