Rozdział 1 "Nazywam się Mei"
Po czterech latach urządzania tego miejsca wreszcie zaczęła czuć się jak u siebie. Z dumą wodziła wzrokiem po na nowo zaaranżowanym biurze.
Kochała każdy centymetr posiadłości, która straciła już swój dawny charakter niedostępnej rezydencji. Usunięto wysoki mur ją otaczający – zasadzono tam różnego rodzaju kwiaty, które w świetle popołudniowego słońca z gracją otwierały swoje pączki. Z kolei wnętrze budynku nie miało już nic w sobie z dawnego chłodu. Kafelki zastąpiono sosnowymi panelami, a schodów strzegły manekiny, których ubiór zmieniano wraz z premierami kolejnych kolekcji. Stała tam też niewielka recepcja.
Cały dół posiadłości był niedostępny dla ludzi z zewnątrz. Wszystkie tamtejsze pomieszczenia, tj. salony, kuchnie, zaplecze, przerobiono na pokoje-sektory. W jednych przekładano to, co Marinette zaprojektowała, na rzeczywisty wykrój. W innych te wykroje realizowano. Wszystko działało jak w dobrze naoliwionej maszynie. Trzeba przyznać, że dużą rolę odgrywali w tym pracownicy. Kobieta miała dużo szczęścia i szybko stworzyła stałą, zaufaną kadrę.
Na górze zaś znajdowało się jej biuro – dokładnie w miejscu byłej sypialni Adriena. Wielkie okna z widokiem na paryską architekturę dawały jej pokłady inspiracji. Poza tym czuła w tym pomieszczeniu obecność swojego męża, co zawsze dodawało jej dużo energii. Duma rozpierała ją na widok mebli, które same zaprojektowała. Były funkcjonalne i w jej guście. Była najszczęśliwszą osobą na świecie, gdy spędzała godziny przy stole kreślarskim z jej inicjałami. Na górze znajdował się również gabinet księgowej.
Tylko jedno pomieszczenie w całym budynku nie zostało poddane żadnym zmianom. Była to pracownia Gabriela. Marinette odnosiła się do jego dorobku z ogromnym szacunkiem, choć nie wiedziała, co sądzić o nim jako o człowieku. Adrien nalegał, aby zaaranżowała również pracownie ojca, ale to nie wchodziło w grę. Wszystkie projekty, sprzęty itp. dalej tkwiły w miejscu, w którym pozostawił je Gabriel. Tego miejsca posiadłości absolutnie nie ruszano.
Zbliżała się jedenasta, gdy Marinette podeszła do biurka, aby rozprostować nogi. Przeciągnęła się ospale. Nieco rozmarzony wzrok wbiła w widok za oknem. Tego dnia było słonecznie i przyjemnie. Kobieta była zatem w wyśmienitym humorze, choć przecież czekało ją dużo pracy. Kończyła właśnie kolekcję jesienną, a popołudniem musiała pojechać do głównej siedziby Gabriela, aby złożyć tam projekty wykonane na ich zlecenie. Owszem, było to męczące, ale Marinette od samego początku wiedziała, że nigdy nie rozstanie się z tą marką. Nie ze względu na Adriena. Po prostu chciała być jej częścią. Kiedy więc świat mody ją zauważył i wręcz żądano od niej realizacji własnych kolekcji, zaczęła prężnie tworzyć, czego efektem była jej pracownia, ale nie zrezygnowała z pracy u Gabriela. Wprawdzie zmniejszyła etat, a i jej obowiązki były nieco inne niż pierwotnie, ale za wszelką cenę postanowiła tam pozostać. Teraz należała więc do zespołu projektantów, choć sama była projektantką z własną marką.
Pracowała dużo. Bardzo dużo. Może nawet i za dużo, ale było to dla niej przyjemnością. Całe życie marzyła o takim zajęciu. Kiedy więc tylko ukończyła pracownię, przesiadywała w niej całymi dniami.
Nagle drgnęła, słysząc pukanie do drzwi. Ledwo zdążyła obrócić się w ich kierunku, a cała rozpromieniała znacznie. W podskokach pognała do męża, który przywitał ją soczystym pocałunkiem i obłędnym zapachem... pieczywa.
– Znowu byłeś u mnie? – zapytała uradowana, mając w domyśle informację o tym, że Adrien był w piekarni jej rodziców.
Blondyn uśmiechnął się w odpowiedzi i podał kobiecie papierową torebkę. Bagietka w środku była jeszcze ciepła.
– No i znowu będę musiała zrobić sobie przerwę – Odłożyła torebkę na biurko.
– I bardzo dobrze – powiedział surowym tonem, po czym podszedł do ukochanej i złapał ją w pasie. – Przepracowujesz się.
Marinette uśmiechnęła się pobłażliwie. Widząc jednak, że wyraz twarzy Adriena nie uległ zmianie, trąciła go nosem.
– Spokojnie. Nigdy nie czułam się lepiej – dłonie zawiesiła na karku męża – a z takim opiekunem na pewno nic mi się nie stanie.
Adrien wywrócił oczami w sposób mówiący „schlebiasz mi, ale i tak jestem niezadowolony".
– Uważam, że powinnaś trochę przystopować. Zwłaszcza, że chcemy... – złożył czuły pocałunek na jej czole i przyciągnął bliżej siebie – No wiesz...
Marinette mimowolnie zarumieniła się.
– Wiem, wiem. Ale to już akurat nie wymaga tylko mojej inwencji.
Adrien uśmiechnął się szelmowsko, zawadiacko, kocio. Marinette znała ten uśmiech na pamięć i wiedziała, co oznaczał. Mężczyzna chwycił ją mocno za biodra, po czym, ignorując zupełnie zmieszanie małżonki, uniósł ją lekko do góry i posadził na biurku.
– Moją inwencją możemy się zająć tu i teraz – wyszeptał jej do ucha, a kobieta czuła, że cała topniała od środka.
Nie mogła sobie jednak pozwolić na tę nieprzyzwoitą przerwę.
– Naprawdę chcesz spłodzić syna w miejscu m o j e j pracy? – zapytała, chichocząc.
– Nie – odparł szybko, po czym pocałował ukochaną w zagłębienie między szyją a obojczykiem. – Córeczkę.
– Aaaadrieeeen – rzuciła przeciągle, odsuwając mężczyznę od siebie.
– Maaarinettee – i całował jej knykcie.
– Nie tutaj – zabrała rękę – muszę wracać do pracy.
Blondyn westchnął zrezygnowany.
– Dobrze. Ale nie obiecuję, że nie dojdzie do skandalu na premierze.
Ciemnowłosą aż wryło, podczas gdy mężczyzna stał dumnie. Był zadowolony z wprowadzenia ukochanej w taką konsternację. Poza tym zaczerwieniła się, a uwielbiał jej zawstydzenie.
– D-do niczego nie dojdzie – wybąkała, zanurzając dłonie w torebce.
– Może tak, może nie. Tymczasem idę, moja pani.
Adrien raz jeszcze zbliżył się do małżonki i pocałował ją w kącik ust. Po chwili, ciągle śmiejąc się pod nosem, opuścił gabinet Marinette. Wiedział, że spędzi z nią cały wieczór, więc nie czuł potrzeby dalszego nalegania.
Od kiedy ujawnili mediom swój związek jako Biedronka i Czarny Kot, świat zdawał się oszaleć. Byli teraz już nie tylko dodatkową pomocą policji, ale przede wszystkim celebrytami. Pisano o nich piosenki. Portretowano na obrazach. Wszyscy chcieli tworzyć taką parę, jaką byli superbohaterowie. Zresztą ich bohaterstwo zeszło całkowicie na drugi plan. Choć regularnie patrolowali Paryż i zgadzali się na każdą interwencję, gdy stosowne władze ich o to prosiły, to nie liczyło się, co robili. Ważne było, że robili to razem. Wkrótce na każdej misji jakimś cudem zjawiali się reporterzy, a w gazetach drukowano relacje nie z ich zadania – z czułością zaznaczano na przykład to, że Kot trzymał Biedronkę za rękę przez cały czas.
Teraz postanowiono nakręcić o nich film, a Biedronka i Kot mieli być gwiazdami premiery. Nie zamierzali sobie odmówić tej przyjemności. Nauczyli się już na własnych błędach, że należy nieustannie utrzymywać kontakt ze społecznością. Budowanie relacji z paryżanami, a teraz już właściwie z fanami, było rodzajem prewencji przed jakąś niechcianą katastrofą.
Fakt, Kot czuł się w tej roli zdecydowanie lepiej niż jego partnerka. Każdy blask flesza budził jego wewnętrznego celebrytę, a serce aż rosło na dźwięk skandowania jego imienia.
– Powinniśmy ujawnić się wcześniej – powiedział, gdy stanęli na czerwonym dywanie, a do ich uszu dotarły głośne piski.
Marinette wywróciła oczami, po czym mocniej ścisnęła rękę ukochanego. Kot był jednak w na tyle dobrym humorze, że postanowił dać reporterom dobry materiał na okładkę. Przyciągnął ukochaną do siebie i z gracją złożył na jej ustach pocałunek. Czuł, jak ciało Biedronki napięło się w akcie protestu, bo kobieta szczerze nie lubiła publicznych czułości, ale przecież uwielbiała pocałunki swojego męża, więc generalnie nie była zła.
Piski wzmogły się, a flesze przesłoniły wszelką widoczność.
– Chodźmy, moja pani – rzucił, krocząc po czerwonym dywanie z Biedronką wtuloną w jego rękę.
Film trwał ponad dwie godziny. Fabuła opierała się na schemacie ich dawnych poczynań – Władca Ciem i zaakumanizowany. Wszystko luźno oparto na faktach. Zadbano jednak o szczegóły. Aktorzy grający główne role idealnie oddali usposobienie superbohaterów i ich maniery. Wszystko kończyło się oczywiście sukcesem i hollywoodzkim pocałunkiem. Para wiele razy też zachichotała. Były tam bowiem sceny niemal żywcem wzięte z ich misji, choć przecież reżyser nie znał ich wersji zdarzeń. Tymczasem główna bohaterka z gracją gasiła każdy koński zalot Kota, a Kot nieustannie „rzucał sucharami".
– No, 2/10 – powiedział ironicznie, gdy już opuścili kino i właśnie zmierzali w kierunku swojej kamienicy.
Chcieli się jeszcze przewietrzyć.
– Wciąż śmieszy mnie, że zaproponowali ci rolę Czarnego Kota. Grałbyś samego siebie.
– Ale mi zabroniłaś... – wydukał obrażony.
Chciał zagrać siebie. Bardzo tego chciał. Marinette uznała jednak, że byłoby to niebezpieczne.
– Hej, hej. Już o tym rozmawialiśmy.
Ledwo stanęli na dachu, a Kot chwycił ukochaną za ramiona i mocno przycisnął ją do komina.
– Droczę się – stwierdził, całując Biedronkę w czubek nosa.
Jednocześnie zakreślił na kominie kolejną kreskę.
– Wiem, wiem.
Usiedli na skraju dachu, nogi zwieszając w dół ulicy. Długo wpatrywali się w nocną panoramę Paryża, upewniając tylko w tym, że szalenie to miejsce kochali. Zdawać by się mogło, że oni nie tylko tutaj żyli. Oni byli integralną częścią tego miejsca. Biedronka wtuliła się w tors ukochanego i przymknęła powieki. Powietrze było lekko chłodne, ale wciąż letnie. Bardzo przyjemne. Prawdopodobnie mogliby nawet zasnąć na tym dachu, nie czując choćby odrobiny dyskomfortu.
Nagle jednak ich sielanka została przerwana. Zobaczyli bowiem parę rąk w rękawiczkach wysuwającą się z krawędzi dachu. Ktoś wspinał się po rynnie. Nim Biedronka i Kot wstali, tajemnicza postać była już na górze. Nie miała najmniejszego problemu z wdrapaniem się na budynek tylko za pomocą własnych mięśni.
– Co... – Kotu wyrwało się.
Stała przed nimi drobna, niska kobieta o azjatyckich oczach. Włosy miała nieporadnie spięte w kucyk, a wzrok pełny powagi i skupienia. Usta duże, choć mocno zaciśnięte. Tak jakby nad czymś intensywnie myślała. Ubrana była też dość specyficznie. Przywodziła na myśl agentów z filmów akcji; miała rękawiczki zwiększające przyczepność i obcisłe spodnie pełne kieszeni na bliżej nieokreślone sprzęty. Gdy Biedronka chciała już zabrać głos, zapytać się, z kim mają do czynienia, postać nagle drgnęła i z niewyobrażalnym powabem pochyliła się. Tak, jak czynią to Azjaci okazujący szacunek.
– Nazywam się Mei Luo. To zaszczyt państwa poznać.
Jak myślicie? Kim jest Mei?
Mini zwiastun:
Rozdział 2 "Była jedną z nich"
"Adrien natychmiastowo spoważniał i zrobił dwa kroki do tyłu. Choć widział wyczekujące spojrzenie Biedronki, nie bardzo wiedział, jak ubrać w słowa to, co właśnie usłyszał. W pewnym sensie przestraszył się. Nie umknęło to uwadze jego ukochanej."
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top