Cykl Mofa: 0457
Preludium
Okres dzieciństwa był jedynym okresem w jej życiu, w którym zaznała szczęścia. Z radością wspominała mamine placki z kaczką i ojcowskie wypady na ryby. Mieszkali w prowincjonalnej miejscowości, która niebawem miała wymrzeć. Tak w każdym razie mawiał dziadek Mei, nim jeszcze sam umarł. Wypijał jednym duszkiem ryżową wódkę, po czym powtarzał, że niedługo nikt tutaj nie zostanie. Mała Mei nie wiedziała, jak się do tego ustosunkować, ale brak innych dzieci w całej wsi tylko potwierdzał, że najprawdopodobniej większość osób się stąd wyniosła lub po prostu tkwi w fazie umierania ze starości.
Jednak Mei w ogóle się tym nie przejmowała. Uwielbiała dziewicze łąki swojej wsi i rozległe stawy, w których ciągle pachniało rybami. Nie przeszkadzały jej kostki zatopione w błocie ani wiecznie bijący chłód od licznych pasm górskich. Dzieciństwo miała w gruncie rzeczy bardzo beztroskie. Niemal idealne. Większość czasu spędzała z matką, która w wolnej chwili starała się uczyć córkę co ważniejszych przedmiotów. Czasami powtarzała, że jak „załatwią swoje sprawy", to wyjadą i Mei pójdzie do szkoły. Chinka jeszcze wtedy nie znała tych spraw ani ich smutnego zakończenia. Oczyma wyobraźni widziała więc swoją przyszłą szkołę, a póki co próbowała opanować czytanie i kaligrafię. Ojciec bywał w domu rzadko, bo cały dzień spędzał albo na polu, albo w górach. Mei nie wiedziała, co wtedy robił, ale była przekonana, że wykonywał z pewnością jakiś rodzaj pracy, który dawał im pieniądze, a potem za te pieniądze jedli placki z kaczką.
Kiedy miała sześć lat ich dom odwiedziła pewna bogato ubrana kobieta. Miała na sobie dziwne ubrania. Takie, jakich Mei nigdy nie widziała. Miały niecodzienny krój i niecodzienne wzory. Początkowo wydały jej się brzydkie, lecz już kilka tygodni później zmieniła zdanie. Kobieta mówiła po chińsku jakoś inaczej. Potem mama wytłumaczyła małej Mei, że był to po prostu akcent, bo nieznajoma nie była Chinką. Rzeczywiście, skórę miała zdecydowanie bledszą od jej, ale oczy wciąż azjatyckie. Bardzo ładne zresztą.
Kobieta przyniosła do ich domu telewizor. Mei wiedziała, czym była telewizja i na czym mniej więcej polegała, lecz w jej wsi tego nie było. Podobno jeszcze kiedy mieszkało tutaj dużo osób, to i telewizja była na porządku dziennym, ale od dłuższego czasu ludzie zdawali się pozapominać o takich wygodach. Mei nie rozumiała wówczas, że panowała tam wielka bieda i zarówno reszta mieszkańców, jak i jej rodzice nie mogli sobie na to pozwolić. Tymczasem nieznajoma przyniosła im telewizor, podłączyła go, ustawiła nawet satelitę i tak oto ich skromny dom lśnił telewizyjnym blaskiem kilkunastu kanałów.
Kobieta w międzyczasie zalewała się łzami, mówiąc swoją dziwną chińszczyzną, jak to bardzo jest wdzięczna za tajemniczy ratunek. Mei nie wiedziała jaki ratunek, ale była zbyt zajęta ruchomymi obrazami, aby się tym przejąć. Zresztą rodzice kazali jej nie podsłuchiwać tej rozmowy.
O co chodziło, dowiedziała się, mając dziesięć lat. Do ich domu wpadli agresywni mężczyźni w dziwnych strojach i skuli małżeństwo w kajdanki. Był to ostatni raz, kiedy Mei widziała swoich rodziców.
Świat już nigdy nie był prosty. Brutalnie zerwano resztki naiwności z pulchnej buzi Mei. Dziecięca percepcja została wyraźnie zaburzona na rzecz niewyjaśnionych zdarzeń i obcych spojrzeń. Dziesięciolatka długo czekała na jakiekolwiek słowa prawdy, lecz nikt nie potrafił jej nic powiedzieć. Ludzie o martwych oczach wydawali tylko rozkazy „połóż się tutaj", „zjedz to", i zachowywali się tak, jakby Mei nigdy nie miała rodziców. Tymczasem dziewczynka budziła się w nocy zalana potem, wrzeszcząc „Mamo, mamo!" tak samo intensywnie i rozpaczliwie, jak w dniu, w którym agresywni mężczyźni zabrali jej jedyną rodzinę.
A to był dopiero początek. Po trzech tygodniach transportowania Mei z budynku do budynku, Chinka zrozumiała, że została pozbawiona domu. Nie miała, gdzie mieszkać. Szukano dla niej jakiegoś miejsca, w którym mogłaby zostać na dłużej, lecz daremnie. Kilka nocy spędziła nawet w areszcie w towarzystwie kobiet pachnących alkoholem i papierosami. Z trudem doszukiwała się w ich rysach matczynej dobroci.
Kiedy dotarło do niej, że obcy ludzie, przez których ręce ciągle się przewijała, szukali dla niej nowego domu, poczuła się, jakby wrzucono ją w sam środek piekła. Przecież skoro nie mogła wrócić do swoich placków z kaczką i stawów pewnych ryb, to stało się jasne, że nie mogła już wrócić do rodziców. Zostali jej odebrani. Miała ich już nigdy nie spotkać. Od tamtej pory każdemu zadawała to samo pytanie: „Gdzie są moi rodzice?", lecz nikt jej nie odpowiadał. Do czasu.
Dobry Bóg*
Mei ciągle nie opanowała kaligrafii, więc nie była w stanie przeczytać skomplikowanego rzędu znaków nakreślonych nad wysokim, murowanym budynkiem pośrodku niczego. Jego ściany były szare i zimne, a z wnętrza wydobywały się głosy dzieci. Mei została wepchnięta do środka przez kolejną nieznaną jej kobietę, po czym rozpłakała się. Wnętrze tego miejsca było przytłaczające. Dodatkowo od razu jej oczom ukazała się ogromna grupa dzieci. A przecież do tej pory nie miała w ogóle styczności z równolatkami. Społecznie była niczym dzikie dzieci wychowane z dala od jakiejkolwiek zbiorowości. Wszystko to okropnie ją przeraziło. Pomiędzy kolejnymi spazmami płaczu, wyłkała tylko: „Gdzie są moi rodzice?!" i po raz pierwszy usłyszała odpowiedź.
Niski, chuderlawy mężczyzna pochylił się nad nią i uśmiechnął w sposób, którym Mei miała niebawem zacząć gardzić. Staruszek przypominał w swojej prezencji pomarszczoną mandarynkę z obrzydliwymi ubytkami w wyżłobionych czasem rysach. Do tego pachniał jak zakurzony pokój.
– Kochanieńka – zaczął ochryple – zaraz się wszystkiego dowiesz. Teraz będzie tylko lepiej.
Mei z lękiem obejrzała się przez ramię, szukając potwierdzenia tych słów u kobiety, która ją tu przyprowadziła. Nie było już jednak po niej śladu. Chwilę później mężczyzna ujął drobną rączkę dziecka w swoją chropowatą dłoń i spokojnym krokiem zabrał do niewielkiego pomieszczenia na pierwszym piętrze. Był to gabinet dyrektora placówki – to Mei umiała przeczytać.
Staruszek usiadł na skrzypiącym, skórzanym fotelu, po czym niezgrabnym ruchem przyciągnął obok siebie drewniany stołek. Krzywym palcem wskazał na niego, rozkazując tym samym, aby Mei zajęła to miejsce. Dziewczynka pociągnęła nosem i usiadła.
– Twoi rodzice byli bardzo dobrymi ludźmi – powiedział, pochylając się nad dziesięciolatką tak nisko, że poczuła jego oddech na swoim czole. – Pomagali ludziom w potrzebie. To się ceni w dzisiejszych czasach.
Mężczyzna odchrząknął i wyprostował się, jednocześnie sięgając po jakiś plik papierów, który dotychczas leżał niezauważony na kancie biurka.
– Mei Luo... – wymamrotał, zaczytując się, a dziewczynka na dźwięk swojego imienia poczuła dreszcze wzdłuż kręgosłupa. – Mei, kochanieńka — znów pochylił się nad dziesięciolatką — wiesz jaka jest sytuacja w KRLD?
Mei zmarszczyła brwi. Niewiele na ten temat wiedziała. Kiedyś tata zaczął jej tłumaczyć, że ludziom źle się tam żyje, bo władze są złe, ale niewiele z tego spamiętała. Zresztą mama szybko urwała tę rozmowę, mówiąc: „to jeszcze dziecko".
Pokręciła głową.
– Rozumiem... – odparł, zamyślając się nad czymś. – Niedługo na historii postaram się, aby przybliżono ci tę kwestię. Na razie powiem tyle, że ludzie stamtąd uciekają. A jest to zakazane. Rozumiesz, Mei?
Przytaknęła.
– Jeżeli ktoś w tej ucieczce obywatelom Korei Północnej pomaga, to również popełnia przestępstwo. Nie mogę ci teraz wytłumaczyć całych zawiłości prawnych, ale... — położył dłoń na kolanie dziewczynki — twoi rodzice od blisko dwudziestu lat pomagali takim ludziom. I nie zostało to zapomniane po tamtej stronie. Tam... — zacisnął dłoń na kolanie przerażonej Mei — tam kara się to śmiercią. Rozumiesz, kochanieńka? Naturalnie rząd Chin podjął się uratowania twoich rodziców. Zwłaszcza, że działali w dobrej wierze.
Po policzkach Mei na nowo popłynęły łzy.
– Ale to tylko dwa życia, a tam twierdzi się, że odebrano im z ziem nawet tysiące osób. Tak... twoi rodzice mogli pomóc aż tysiącom. Niesamowici ludzie — westchnął — ale też naiwni. Dorośli nie mogli już nic więcej zrobić, rozumiesz kochanieńka? Po tamtej stronie i tak sądzą, że to niesprawiedliwa decyzja i jest na naszą korzyść. No bo jak dwójka ludzi ma im zastąpić tysiące obywateli?
Starzec zajrzał głęboko w zapłakane oczy Mei, uśmiechając się przy tym jakby lubieżnie. Dziewczynka nawet momentalnie zapomniała o tym, że straciła rodziców. Była zbyt przerażona spojrzeniem mężczyzny.
– Spokojnie, moje dziecko – rzekł, składając na rozgrzanym czole Mei mokry pocałunek. – W tym miejscu dostaniesz porządną szkołę, jedzenie i dach nad głową. Poznasz też wielu nowych przyjaciół. Spodoba ci się.
Sierociniec Hǎo shén był specyficzną placówką. Nawet Mei, która dotychczas nie miała prawa nic wiedzieć o tego typu miejscach, czuła, że wszystko działało bardziej na zasadzie wojska niż domu dziecka. Przede wszystkim należało przestrzegać surowych zasad. Bez względu na wiek dzieci musiały wstawać o piątej rano i już pół godziny później przygotowywać śniadanie oraz plac do apelu. O siódmej zmawiały wspólnie modlitwę w wielkiej sali pozbawionej okien, a potem udawały się na zajęcia trwające aż do dwudziestej. Dzieci uczono podstawowych przedmiotów, ale skupiano się przede wszystkim na tężyźnie fizycznej. Jeżeli nie umiałeś czytać, ale potrafiłeś przebiec maraton, żyłeś w spokoju.
Problemy pojawiały się w przypadku niesubordynacji lub kłopotów z nauką. Stosowano wtedy surowe kary, często niezależne od rodzaju przewinienia. Trzylatka, który zasnął na apelu, bito bambusową pałką równie mocno, co czternastolatkę przyłapaną na kradzieży. Niekiedy dzieci zamykano też w izolatkach, aby się wyciszyły – w praktyce nie dawano im jedzenia przez trzy dni, więc były na tyle zmęczone, że wykonywały każde polecenie.
Przez pierwsze pół roku Mei starała się ze wszystkich sił odnaleźć w nowej sytuacji. Było jej jednak niezwykle ciężko. Tęskniła za rodzicami i odpoczynkiem. Wszystko ją stresowało. Potrafiła nawet wymiotować ze stresu, chociaż nie jadła od kilku dni. Nocami budziła się z krzykiem, co nie przyniosło jej kłopotów tylko dzięki dziewczynce śpiącej obok; zawsze zakrywała jej buzię. Nie rozumiała miejsca, w którym się znalazła ani nauk, które jej wpajano. Odnajdywała się wprawdzie na zajęciach fizycznych, ale nie lubiła ich. Nie potrafiła pojąć, dlaczego od małych dzieci oczekuje się nienagannej tężyzny, podczas gdy ona ciągle nie umiała czytać. I nie był to jedyny dziwny aspekt tego sierocińca.
Nigdy nie doszło tutaj do adopcji i w zasadzie nikt nie odwiedzał tej placówki. Mei wydawało się, że takie miejsca mają poszukiwać rodzin dla dzieci pozbawionych rodziców, jednak tak się nie działo. Budynek stał pośrodku niczego i nikogo nie interesował. Dziewczynka ciągle widziała te same twarze personelu czy nauczycieli, ale osób z zewnątrz po prostu tam nie było. Dodatkowo istniała coroczna rotacja dzieci. Na wiosnę z placówki znikały prawie wszystkie osoby w wieku 12-14 lat. Starszych niż 14 lat dzieci nawet tam nie było. Gdzie te wszystkie osoby znikały, nikt nie wiedział. Było jednak jasne, że dopadnie to każdego – po prostu zniknie. Przepadnie jak kamień w wodę. I nie będzie to żadna adopcja. Część dzieci bała się tego momentu, ale znaczna większość wierzyła, że jest to rodzaj przeniesienia do sierocińca dla nastolatków. W związku z tym wiązały się nadzieje na lepsze warunki, więc dwunastego roku życia upatrywano niecierpliwie.
Mei nie czuła w sobie parcia na tę magiczną dwunastkę. I to też nie tak, że w Hǎo shén jej się podobało. Po prostu nie była nauczona szukania perspektyw. Od kiedy straciła całe swoje życie, nie potrafiła już na nic spojrzeć z nadzieją. Z trudem oddzielała też dobro od zła, bo nie miała skąd się tego nauczyć. Powoli zamieniała się w osobę pozbawioną uczuć. W końcu jak można oczekiwać uczuć po godzinach musztry, modlitw i pustych słów? Dziewczynka nie miała szans na wybudzenie się z okrutnego snu, w którym wszystko było zagmatwane, szare. Kompletnie nie znała świata, lecz czuła, ze był to świat beznadziejny. Cała jej percepcja opierała się na historii rodziców. Dobrzy ludzie udzielali pomocy innym, uciekającym od strasznego reżimu. Dostali za to telewizor i śmierć. Jaki był zatem sens życia? Mei go nie widziała.
Zdawać by się mogło, że już nic jej nie wybudzi z tego flegmatycznego istnienia, w którym wszystko pozbawione było sensu i znaczenia. Trudno jednak orzec, czy tamto wydarzenie było w ogóle potrzebne. Mei prawdopodobnie miałaby się o wiele lepiej w roli osoby pozbawionej wszelkiego czucia.
Doskonale pamiętała, kiedy pierwszy raz poczuła strach kary. Było to dziełem przypadku i głupiego nieporozumienia. Po prostu odganiała muchę w trakcie pisania sprawdzianu. W Hǎo shén sprawdzenie wiedzy było objęte równie surowymi wytycznymi co wszystko inne. Należało siedzieć prosto, a wzrok skierowany mieć jedynie na kartkę. Nadmierne ruchy rękoma lub głową mogły wskazywać na nieuczciwe zachowanie, a to z kolei karano niezwykle surowo. Tego popołudnia Mei miała problem z muchą. Mogła albo znieść jej ciągłe brzęczenie i siadanie na dłoniach, co w konsekwencji doprowadziłoby do niezdania, albo spróbować ją zabić. Obie rzeczy były w sumie równie ryzykowne. Wówczas jedenastoletnia dziewczynka wybrała drugą opcję. Sądziła, że szybko uda jej się pozbyć natrętnego owada, lecz nie miała racji. Mucha z gracją omijała jej dłonie.
Dwie godziny później Mei siedziała w gabinecie dyrektora z sercem w gardle. Chociaż przedstawiła nauczycielce historię z muchą, to i tak postanowiono ją ukarać. Ot tak, w trosce o rozsądniejsze wybory na przyszłość. Dziewczynka dotychczas nie miała styczności z żadnymi karami. Pana dyrektora widywała tylko na apelach. W sumie rozmawiała z nim jedynie pierwszego dnia w Hǎo shén, kiedy wyjawił Mei prawdę o jej rodzicach. Nic więc dziwnego, że Chince trzęsły się ręce w oczekiwaniu na mężczyznę.
Wszedł do gabinetu, odchrząkując. Flegma zdawała się nieustannie siedzieć w jego starczym gardle. Usiadł w swoim wielkim fotelu, głośno wzdychając. Gdy podniósł wzrok na zestresowaną Mei, niezwykle złagodniał. Jego twarz pełna surowości nagle zamieniła się w potulną. Tę samą, która uśmiechała się ciepło, zapewniając dziewczynkę o lepszej przyszłości w Hǎo shén.
– Co ciebie tutaj sprowadza, kochanieńka? – spytał ochryple.
Mei spuściła wzrok. Bała się odezwać. Drgnąć. Nie wiedziała, czego powinna oczekiwać.
– W trakcie sprawdzianu... – zaczęła, lecz natychmiast jej przerwano krótkim acz gromkim śmiechem.
– Dziewczyna od muchy – rzucił rozbawiony.
Mei podniosła wzrok na starca, który uśmiechał się do niej swoimi wszystkimi ubytkami w uzębieniu. Próbowała ułożyć usta na kształt uśmiechu, lecz daremnie.
– Kochanieńka, nie musisz się tak bać. Mucha to mucha – odparł, jednocześnie wyciągając spod biurka znany już Mei taboret.
Ustawił go obok siebie, po czym klepnął w niego dłonią. Mei posłusznie wstała z krzesła i miękkimi nogami zajęła miejsce tuż obok dyrektora.
– Dyscyplina jest oczywiście ważna. Panienko...
– Mei – wyszeptała w porę.
– Mei, tak, pamiętam. Kochanieńka, Mei – mówił, pochylając się nad jedenastolatką. – Nie było ciebie tutaj u mnie. Sprawujesz się więc dobrze. Mucha tego nie zrujnuje, mam rację?
– T-tak. Obiecuję.
– Jesteś dobrą i posłuszną dziewczynką, prawda? – spytał, kładąc chropowatą dłoń na drżącym kolanie Chinki.
Zupełnie tak jak pierwszego dnia.
– Tak – odpowiedziała szybko.
Mężczyzna rozluźnił nieco uścisk na kolanie dziewczynki, po czym zdecydowanie pochylił się nad jej twarzą. Mei pierw myślała, że starzec zaraz pocałuje ją w czoło tak, jak rok temu. Ten jednak zachował się inaczej. Opuścił brodę nieco niżej, a usta zatrzymał na wysokości jej uszu.
– Musisz mi to udowodnić – wyszeptał. – Musisz mi udowodnić, że jesteś dobrą i posłuszną dziewczynką.
Mei poczuła dreszcze na całym swoim ciele. Szept mężczyzny niemal boleśnie owiał jej ucho. Zdawał się wedrzeć w sam środek umysłu dziewczynki, która całkowicie skamieniała. W pierwszej chwili nawet nie poczuła, że chropowata ręka dyrektora nie spoczywała już na jej kolanie. Tkwiła teraz głęboko pod jej spódnicą, muskając majtki dziewczynki. Gdy jedenastolatka zorientowała się, co właśnie czyniły powyginane palce starca, wstrząsnął nią gwałtowny dreszcz. Już miała odskoczyć na bok, uciec stamtąd, gdy nagle poczuła mocny ucisk na gardle.
Cała zamarła. Zdołała jedynie obrócić przerażone oczy w stronę mężczyzny, który ciągle śmiał się do niej. Kompletnie nie pasowało to do silnego uścisku na jej szyi, a przecież Mei miała wręcz wrażenie, że właśnie miażdżono jej krtań. Nie mogła złapać tchu.
– Ci... Cii....
Nie śmiała już nawet drgnąć. Siedziała tylko nieruchomo, czując chłodną dłoń dyrektora między udami. Raz po raz zaciskała powieki, jakby miało to cały proces przyspieszyć. Czas zdawał się jednak niemiłosiernie zwalniać. Nawet, kiedy mężczyzna zabrał rękę z jej gardła, Mei wciąż pozostała nieruchoma. Miała nieustannie sztywne plecy, dziwnie wygiętą szyję, siłą rozchylone uda. Nie wydała z siebie nawet pisku. Gdyby nie jej nierównomierny oddech, można by niemal sądzić, że zamieniła się w kukłę. W lalkę obracaną między starczymi, powyginanymi palcami. W coś martwego.
Paradoksalnie właśnie wtedy zaczęła żyć.
Za każdym razem, gdy dyrektor zabierał ją do swojego gabinetu, gdy wyciągał taboret, gdy lizał jej policzki, gdy ocierał się każdą częścią ciała o jej bladą skórę – czuła, że świat to pomyłka. Rodziła się w niej ogromna pogarda do istnienia, nad którym kontrolę mają tylko nieliczni. Nie zgadzała się na to. Nie rozumiała tego. Bo jakim prawem miała żyć w świecie, w którym można bezkarnie zlikwidować dwójkę ludzi o dobrych sercach w imię niczego? Jakim prawem obrzydliwy mężczyzna mógł molestować dzieci, czując się Bogiem w rządowej placówce?
Właśnie, rząd. Chociaż trudno było poznać system funkcjonowania świata poza Hǎo shén, to Mei była uparta. Wykradała książki z biblioteki po to, aby nocami studiować historię. Kiedy tylko mogła, podsłuchiwała radia wiecznie grającego w pokoju nauczycielskim. A tam słyszała o atakach terrorystycznych, o wiecznie niekończących się wojnach, morderstwach, skandalach, o wszystkim, czego im za wszelką cenę nie uświadamiano. Lecz Mei wiedziała. Mei rozumiała i układała to po swojemu. Gardziła światem w takiej jego formie. Gardziła ludźmi. Gardziła wiarą, bo przecież żadnego Boga nie było. I chociaż zawsze tkwiła w bezruchu, gdy dyrektor brutalnie ją gwałcił, wiedziała, że jeszcze przyjdzie na nią pora. Że uwolni się z Hǎo shén i będzie tylko silniejsza. Zmieni świat. Chociaż miałaby zostać z tym całkowicie sama, zrobi to.
Gdy zbliżały się jej dwunaste urodziny, niecierpliwie czekała na rotację. Oczywiście, nie każdy w tym wieku od razu znikał. Zdarzało się, że niektóre osoby zostawały w nawet do czternastego roku życia, ale były to zazwyczaj dzieci z gorszymi wynikami. Mei jednak to nie dotyczyło. Nie miała najmniejszych problemów z wybiciem się ponad wymagany materiał i z osiągnięciem maksimum sprawności fizycznej. Zresztą zachowanie dyrektora tylko utwierdzało ją w tym, że na wiosnę zostanie poddana rotacji. Mężczyzna spędzał z nią teraz mnóstwo czasu, jakby chcąc nasycić się jej ciałem, dopóki mógł.
– Kochanieńka – mówił, a Mei za każdym razem miała ochotę wymiotować.
Nienawidziła tego słowa. Nienawidziła sposobu, w jaki było wypowiadane. Nienawidziła ust, które je wymawiały. Nienawidziła tego, że wywodziło się od uczucia, które nie istniało już na tym świecie.
– Będziemy za sobą tęsknić, co? – powiedział któregoś popołudnia, swoje obskurne ręce wciskając między pączkujący już biust dziewczynki.
Zrozumiała wówczas, że był to ostatni raz. Że lada moment stąd zniknie. Słońce wpadające przez żaluzje parzyło jej skórę, a zaśmierdły pokój zdawał się kurczyć. Zapamiętała to nader wyraźnie. W ogóle nie czuła śliny dyrektora na swojej twarzy ani członka, którego nieporadnie wyjmował ze spodni. Wszystko zrobiło się spokojne. Całe jej ciało opanowało głuche oczekiwanie ulgi. Miała wręcz wrażenie, że duchowo była już poza murami Hǎo shén. Wysunęła się między żaluzjami, zanurzyła w słońcu i oddychała obcym, lepszym powietrzem.
Nazajutrz jechała już autokarem w towarzystwie kilkudziesięciu innych dzieci i nawet nie obejrzała się za siebie, gdy dyrektor machał jej na pożegnanie.
Mofa Department
Mofa Department zdawała się być idealnym miejscem dla niej. Z pasją w oczach wysłuchiwała historii miraculów i całą sobą pragnęła posiąść kawałek tego pięknego dziedzictwa. Magiczna biżuteria stała się w jej życiu odpowiednikiem namacalnej wiary. Czegoś boskiego. Czegoś, co realnie mogło ukształtować losy świata, które poszły w jakimś chorym, irracjonalnym kierunku. Wierzyła, że odpowiednie zarządzanie ich mocą może być kluczem do pokoju i normalności. Okropnie irytowało ją też to, że ktokolwiek miracula posiadał, nie był w stanie pojąć ich prawdziwego przeznaczenia.
– Teraz spoczywają w rękach strażnika, który zszedł na złą drogę – uczono grupę, w której przebywała Mei. – Chce wykorzystać miracula do niecnych zamiarów, a sytuacja w Paryżu tylko potwierdza, że zależy mu na chaosie – i pokazywano nagrania zaakumanizowanych.
Czternastolatka prawdziwie gardziła tym strażnikiem. Bo co to za idiota nic sobie nie robi z tego dziedzictwa? Użył zaledwie dwóch miraculów (i to na dzieciach!) do walki z jakimś szaleńcem. Ba, do walki, która nie przynosiła żadnych efektów. To się po prostu ciągnęło w nieskończoność. Zupełnie, jakby ten tajemniczy strażnik z premedytacją pragnął chaosu i infantylnego wykorzystania czegoś, co zostało stworzone do większych celów.
Tak właśnie kształtowano światopogląd Mei, która zupełnie nieświadomie chłonęła dopracowaną do perfekcji propagandę.
Dużo uczono ich na podstawie teorii i tego, co można było zobaczyć naocznie, ale wielokrotnie nazywani byli pokoleniem 0. Nie posiadali miraculów, a mimo to przechodzili przez surowe szkolenia. Część z nich nie miała nawet okazji ujrzeć tajemniczej biżuterii na oczy – zostali wyszkoleni, aby potem zniknąć w tajemniczych okolicznościach. Nikomu to jednak nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie. W całym departamencie panowało przeczucie rychłego sukcesu, do którego miało dojść już za moment. Mei była ostatnią cząstką pokolenia 0 – dwa lata po dołączeniu do organizacji, miracula trafiły do Mofa Department.
Oto chciwy strażnik został pokonany, a dziedzictwo Chin odzyskane. I od tamtej pory nauki Mofa wyglądały już zupełnie inaczej.
Jeszcze jednak nim wszystko uległo zmianie, nastolatce wydawało się, że Mofa nie pozostawia nikomu chwili oddechu. I pasowało jej to. Spała średnio pięć godzin, bo ciągle musiała szkolić się w wielu dziedzinach. Nie tylko zyskała wreszcie rzetelną wiedzę, ale nauczyła się też sztuk walki czy podstaw retoryki. I zdobywając to wszystko, czuła się jak ryba w wodzie. Wreszcie była blisko swojego celu. Wreszcie mogła rozwinąć skrzydła i zyskać nadzieję na jakieś lepsze jutro. Oczyma wyobraźni widziała dwudziestoletnią siebie, posiadaczkę miraculum, niezwykle inteligentną i silną kobietę, pogromczynię niesprawiedliwości, wojen, przestępców, pedofilów, propagatorkę pokoju i rozsądku, osobę, która sprawia, że ludzie znowu zaczynają wierzyć w pojęcie błogości. Do tego dążyła i czuła, że była temu bliska. Robiła wszystko, aby tak się stało. Nie trzeba też ukrywać, że wspomnienia Hǎo shén pomogły jej w osiągnięciu licznych sukcesów. Jakkolwiek smutne to nie było, nigdy więcej nie potraktowała już swojego ciała jako ostoję duchowości czy nieskalaną świętość. To była po prostu maszyna. Maszyna pełna kości, ścięgien i mięśni. Konstrukcja, nad którą miała całkowitą kontrolę i której mogła użyć, jak tylko zechciała. Jeżeli cokolwiek wydawało się w niej wadliwe, należało trenować ciężej. Zasady były więc proste. Nic dziwnego, że Mei jako jedna z niewielu członków pokolenia 0 została zakwalifikowana do Projektu 1, który następnie zyskał wiele kolejnych numerów.
Zaczęto wybierać najlepszych i tworzyć profilowane grupy. Na podstawie predyspozycji dzielono członków do konkretnych miraculów. W jednym przedziale znajdowało się pięćdziesięcioro osób, których następnie poddawano zupełnie innemu treningowi. Nie liczyły się wiek i płeć. Trzeba było być po prostu najlepszym. W ten oto sposób Mei konkurowała z trzydziestoletnimi mężczyznami i dwunastolatkami, wiedząc doskonale, że albo ich przerośnie, albo któregoś dnia po prostu zniknie. Nieoficjalnie mówiło się, że ci, którzy sobie nie radzili, odchodzili z Mofa za porozumieniem stron, jednak każdy wyczuwał w tym kłamstwo. Prawdopodobne były dwa scenariusze: albo ich zabijano, albo umierali z przemęczenia.
Drugi przypadek był pewny. Mei doświadczyła go, gdy pewnego ranka jej współlokatorka nie wstała. Udławiła się w nocy własnymi wymiocinami i krwią. Nastolatka wiedziała, że kobieta dzień wcześniej brała udział w nowym treningu, związanym z naświetlaniem ciała. Najwidoczniej było to dla niej za dużo, Mei pomyślała.
Mei nie bała się eksperymentów, chociaż były wyjątkowo bolesne i lubiły odbierać życie. Za każdym razem zaciskała mocno piąstki, a w myślach powtarzała swoje cele. Zmienić świat. Zmienić świat. Zmienić świat.
Po roku z grupy pięćdziesięciu osób zostało zaledwie piętnastu. Byli to ci, którzy przywykli. Ich ciała nie odrzuciły setek chemicznych zastrzyków, a umysły wytrzymały morderczy trening. Rozpoczął się wówczas wyścig szczurów, a wygrany miał otrzymać miraculum lisa. Stało się jasne, że Mei musiała wyzbyć się absolutnie każdej słabostki. A wiedziała doskonale, że miała tylko jedną – tożsamość.
Czasami wspominała lata dzieciństwa. Twarze rodziców już dawno zaszły mgłą, lecz ich głosy ciągle były wyraźne. Mówili: „Mei, chodź na obiad", „Mei, odłóż to", „Mei, może pójdziemy na ryby?". I wtedy coś ją ściskało w środku. Chociaż dla nikogo już od wielu lat nie była Mei, ciągle myślała o sobie w tych kategoriach. A musiała przestać. Musiała się tego wyzbyć. Od tamtej pory zaczęła postrzegać siebie jako 0457. Bo tylko 0457 mogła osiągnąć sukces.
Kiedy pierwszy raz użyła miraculum lisa, kiedy pierwszy raz dotknęła upragnionego dziedzictwa, kiedy pierwszy raz wypowiedziała cudowne słowo Transformacja! – poczuła się szczęśliwa. Było to szalenie dziwne. Mei niemal z bólem ułożyła swoje usta na kształt uśmiechu. Nie wiedziała, jak zareagować. Co z tym szczęściem powinna zrobić? Pokonała wszystkich. Została Lisicą. Lata ciężkiej pracy i bólu opłaciły się. 0457 wygrała. I co dalej?
Pierwszy trening odbyła w dziwnym ferworze nieznanych jej emocji. Gdy jednak została zakwalifikowana do pierwszej misji, wszystko to ulotniło się.
Zrozumiała, że zmarnowała ostatnie lata w imię niczego.
Wszystkie mury, które wokół niej postawiono, a nad którymi myślała, że miała kontrolę, legły w jednej sekundzie. Imię Mei werżnęło się między jej uszy. Krew pełna fioletowej mazi zawrzała. Kłamstwa. Wszędzie były kłamstwa. Obrzydliwe pobudki. Wodziła oczyma po dokumentach, do których po raz pierwszy została dopuszczona, bo przecież wygrała, bo 0457 stała się najważniejszą częścią Mofa, i nie mogła uwierzyć. Dała się ohydnie zmanipulować. Jeżeli do tej pory uważała świat za piekło, to teraz była pewna, że organizacja, na której rzecz działała, była samym jądrem wszelakiego zła. Owszem, chodziło o zmianę świata. Ale na gorsze. 0457 miała towarzyszyć najemnikom. Miała rozszerzać wojenną wiedzę. Miała szpiegować inne kraje. Nigdy nie miała zadbać o pokój.
Kilka tygodni później przekraczała już francuską granicę. I znów była Mei.
Może nie umiała okazywać uczuć. Może nie znała się na prawdziwym świecie. Może była w tym wszystkim naiwna. Wiedziała jednak, że Mofa należało powstrzymać, a tylko Biedronka i Czarny Kot mogli tego dokonać.
* Hǎo shén – Dobry Bóg
Mini zwiastun:
Rozdział 24 "Nie musisz się już bać"
"I chociaż Adrien dał małżonce wolną rękę w zagospodarowaniu jego domu rodzinnego, to ta jasno określiła, że gabinet Gabriela ma pozostać takim, jakim był.
– No, no.
– Co Marinette tam robiła?
Pierre zamyślił się."
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top