Rozdział 13 - Święty Rycerz


*MARINETTE*

Krew w głowie pulsowała mi tak mocno, że świat wirował mi przed oczami, zmuszając mnie do opuszczenia powiek. Ciepło rozchodzące się po moim ciele co chwilę znikało, zastąpione chłodem, tylko po to by za parę sekund ponownie powrócić. Ciągłe zmiany temperatury, sprawiły, że na mej skórze pojawiła się gęsia skórka. Płuca piekły mnie od braku tlenu, jednak nawet przez myśl mi nie przeszło, by odsunąć się od mojego ukochanego. Tak wiele razy marzyłam o tej chwili, jednak kiedy wreszcie do tego doszło byłam zdolna jedynie do oddawania jego pocałunku.

Zdenerwowana na samą siebie, zarzuciłam ręce na szyję chłopaka, jeszcze bardziej na niego napierając. Mój ciężar sprawił, że oparł się plecami o korę drzew, umożliwiając mi zajęcie miejsca na jego kolanach. Lewą ręką zaczęłam się bawić końcówkami jasnych kosmyków. Jego ręce znalazły się na mych biodrach, zupełnie tak, jakby bał się, że zaraz mu ucieknę. Przez cieniutką zasłonkę do podświadomości przedarł mi się śpiew ptaków, które zdawałyby się śpiewać na naszą cześć najpiękniejsze swe pieśni.

W końcu, kiedy już prawie zaczęliśmy się dusić z powodu braku tlenu, odsunęliśmy się lekko od siebie. Mocno zawstydzona, ukryłam twarz w jego czarnej koszulce.

- Dlaczego mnie p-pocałowałeś? - pomimo starań nie udało mi się nie zająknąć przy ostatnim słowie.

Poczułam jak jego ręce puszczają moje biodra, w zamian jednak oplutł mnie nimi mocniej, jeszcze bardziej przyciągając do siebie. We włosach poczułam jego ciepły oddech, który wywołał u mnie przyjemne dreszcze.

- Hm.... Chyba dlatego, że coś sobie w końcu uświadomiłem - szepnął wprost do mojego ucha.

Kolejny dreszcz przebył wędrówkę po moim ciele, które nieświadomie wyprężyło się lekko do tyłu. Miałam ochotę spojrzeć na niego i utonąć w jego zielonych oczach. Jednak zbyt wstydziłam się, by to zrobić.

-Spójrz na mnie, Marinette - powiedział równie cicho jak ostatnio.

Po plecach ponownie przeszły mi dreszcze, kiedy zrozumiałam, że nie umiem oprzeć się tonowi w jego głosie.

Zacisnęłam mocniej palce na jego czarnej koszulce, a następnie z ociąganiem spełniłam jego rozkaz. Wiedziałam, że byłam cała czerwona na twarzy, jednak w tym momencie to się dla mnie nie liczyło.

Jego prawa dłoń zsunęła się z moich pleców, tylko po to, by sekundę później znaleźć się na mej twarzy. Kciukiem delikatnie gładził policzki, sprawiając, że miałam ochotę wtulić się w jego dłoń.

-Marinette, kochasz mnie? - spytał, nie przestając mnie głaskać.

Czułam jak policzki zaczynają mnie piec policzki. Miałam ochotę uciec z jego kolan jak najdalej, byle by tylko nie odpowiadać na to żenujące pytanie. Wiedziałam jednak, że nie mogę mu tego zrobić. I to wcale nie dlatego, że jego lewa ręka, która cały czas znajdowała się na moim biodrze, uniemożliwiała mi ucieczkę.

-Ja... Tak...

Moją odpowiedź jednak zagłuszyła głośna eksplozja, dochodząca gdzieś z drugiego końca parku.

Cholera... Dlaczego to zawsze musi się tak kończyć?

Zerwałam się szybko na równe nogi i już miałam pobiec na główny plac, kiedy czyjaś silna dłoń pociągnęła mnie w dół, zmuszając do zajęcia miejsca na ziemi.

- Zostań tutaj - usłyszałam nad sobą głos Adriena, który po chwili rzucił się biegiem w stronę skąd doszedł do nas odgłos eksplozji. - Pójdę sprawdzić co się stało!

-A-ale Adrien...! - krzyknęłam za nim, jednak on zdążył już skrzyć się za zasłoną krzewów.

Otworzyłam różową torebkę, z której wyleciała szkarłatna Kwami.

- Jeśli to kolejna ofiara Akumy, to Adrien może być w niebezpieczeństwie - prawie, że wykrzyczałam przerażona. - Tikki, kropkuj!

Już jako przemieniona w Biedronkę przedarłam się przez zieloną zasłonę, całkowicie zapominając, że kilka metrów dalej znajduje się dosyć szeroka ścieżka. Ostre gałęzie chłostały mnie po każdym fragmencie ciała, jednak to było nic w porównaniu do bólu, który czułam w zranionej kostce. Miałam ochotę zatrzymać się w miejscu, byle by tylko to uczucie zniknęło, lecz strach o życie blondyna pchał mnie do przodu. Kiedy w końcu udało mi się dotrzeć, zobaczyłam resztki, które kiedyś przedstawiały park. Gdzie nie gdzie widać było ciemne obłoki dymu, prawdopodobnie powstałe w wyniku eksplozji. Rozejrzałam się za potencjalnym przeciwnikiem, jednak poza zniszczeniami nic istotnego nie zauważyłam.

-Uważaj! - rozległ się krzyk, podczas którego zostałam brutalnie powalona na ziemię.

Zacisnęłam usta, kiedy zraniona noga z hukiem zderzyła się z twardym gruntem. Ból podobny do rozrywania skóry powoli rozszedł się po całym moim ciele. Sekundę później, w miejscu gdzie jeszcze chwilę stałam, pojawiła się świetlista kula, która po chwili zrobiła się jeszcze większa. Jasne światło oślepiło mnie, a do uszu doleciał dźwięk, który z pewnością potrafiłby zniszczyć ludzkie bębenki.

-Dziękuję ci, Kocie - powiedziałam do mojego wybawiciela. - Wiesz może, gdzie jest Adr...

Kolejna eksplozja zagłuszyła moje słowa.

Nawet nie wiedziałam kiedy, Czarny Kot wziął mnie na ręce i uskoczył na pobliski konar drzewa, chowając nas przed warstwą liści. Zauważyłam grymas na jego twarzy, kiedy mnie odstawiał. Zerknęłam w dół i prawie że natychmiast znalazłam powód. Na ramieniu, w górnej jego części brakowało kawałka czarnego materiału. Z rany wypływały strumyki krwi, które zdawały się nie mieć końca.

Wyciągnęłam rękę, by dotknąć jego rany, jednak on prawie, że natychmiast zakrył ją dłonią.

- To nic poważnego - powiedział cicho, w jego głosie dało się wyczuć wymuszoną nutkę rozbawienia. - Trafiliśmy dziś na ciężkiego przeciwnika, Biedrona.

Zmarszczyłam brwi, próbując odgadnąć co dokładnie miał na myśli, jednak nie potrafiłam się na tym skupić. Moje myśli zajmowały się znalezieniem sposobu na zatamowanie wciąż wylatującej z chłopaka krwi. W końcu niedaleko od drzewa, na którym na którym się skryliśmy, zauważyłam jakiś długi, brązowy przedmiot. Ostrożnie przesunęłam się lekko do przodu, biorąc do dłoni przy okazji swoje jo-jo.

-C-co ty chcesz zrobić? - Czarny Kot znów szepnął, jednak ja go zignorowałam.

Byłam zbyt skupiona na łowieniu tamtego przedmiotu, który jak podejrzewałam, nadawał się do zatamowania rany.

Kiedy w końcu udało mi się zdobyć jak się okazało brązową chustę, obwiązałam ją wokół ramienia. Ze zdenerwowaniem obserwowałam jak ciemny materiał szybko barwi się na szkarłatno. Jednak wiedziałam, że na razie ten prowizoryczny opatrunek powinien wystarczyć. To jednak w najmniejszym stopniu mnie nie uspokajało. Już miałam sięgnąć, by dodać kolejną warstwę, kiedy drzewem wstrząsnęła potężna eksplozja. Z trudem utrzymałam się w pozycji pionowej na tej, prawie że nikłej powierzchni konaru.

Nie minęła nawet sekunda, kiedy do moich uszu dotarł odgłos szpilek uderzanych o kamienny grunt. Oboje spojrzeliśmy w kierunku, z którego pochodził.

Stała tam młoda, wysoka dziewczyna, o delikatnych rysach twarzy i włosach czarnych jak noc, które zaczesane do tyłu i podtrzymywane białą, prostą opaską spływały jej po plecach. Jej czerwone oczy wpatrywały się w nasze sylwetki z taką intensywnością, powodując u mnie fale dreszczy. Ubrania w odcieniu czystej bieli, krojem przypominały ciężką zbroję, a na jej kolanach i na prawej ręce, od połowy łokcia znaleźć było można żelazne ochraniacze. W odzianej dłoni trzymała długi, cienki miecz, którego teraz końcem wskazywała na nasze postacie.

- Jam jest Gerra - przedstawiła się, nawet na sekundę nie spuszczając z nas wzroku. - Najsilniejszy Święty Rycerz, który dzisiejszego dnia zakończy wasze nędzne żywoty i odbierze wam Miracula.



~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Wracam do was z normalnym rozdziałem! Wreszcie zaczyna się coś dziać :D Niestety wspólny czas naszych zakochanych dobiegł końca, przerwany przez Gerrę. Jednak z góry mówię, że to jeszcze nie koniec ich historii ;) Jeszcze długa droga przed nami. A tym czasem pytanko, najciekawsza odpowiedź otrzyma dedykację ^-^

Co może wydarzyć się w następnym koszmarze Marinette?

Pozdrawiam,

~Yuuki

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top