Rozdział Straty

Ten rozdział dedykuję mojemu przyjacielowi, którego tata w nocy z 21 na 22 marca popełnił samobójstwo. Pamiętaj, że zawsze możesz na mnie liczyć.

***Marinette***

-To do Ciebie-

Powiedziała Nathalie podając mi do ręki telefon. Wzięłam go i przyłożyłam do ucha.

-Marinette Dupain-Cheng?-

Odezwał się niski, męski głos.

-Tak...?-

Odparłam zdezorientowana i wystraszona oraz pełna podejrzeń.

-Zabraliśmy twojego ojca do szpitala przy ulicy Rovnnera. Próba samobójcza.-

''Próba samobójcza, Próba samobójcza...samobójcza...samobójcza...samobójcza...''

Te słowa pozostały echem w mojej głowie. Ale ja...nie mam ojca, OCH! Jak w ogóle mogłam kiedykolwiek coś takiego powiedzieć? On był moją ostatnią nadzieją, ostatnią rodziną...Żałował, próbował mnie przeprosić... Zacząć wszystko od nowa, odzyskać córkę! A ja tak poprostu się go wyrzekłam. Chciał na nowo zacząć życie, a teraz? O mało go nie stracił!

Czułam ból, poniżenie, panikę. Byłam załamana , a łzy same napływały mi do oczu. Na mojej dotychczas jasnej twarzy pojawiły się wypieki. Okropne sumienie zaczęło mi niemiłosiernie palić płuca i gardło. Tysiące małych szpilek wbiło się w moje serce. Tysiące ludzi codziennie targa się na swoje zycie, więc dlaczego akurat on?...Czemu Tom...? Czemu... Mój tata..? Odrzuciłam i odepchnęłam go od siebie i teraz jestem całkiem sama. Dlaczego choć przez chwile nie zastanowiłam się co by było gdyby zmarł?

Dlaczego się nie opamiętałam?

Dlaczego zawsze myślę tylko o sobie?

Dlaczego jestem takim samolubnym potworem?!

Spokojnie...Muszę się uspokoić...Zabiorą go do szpitala i wyleczą... Napewno wszystko będzie dobrze...

-Zaraz tam będę-

Oznajmiłam podłamanym głosem i odłożyłam słuchawkę. Prędko otarłam łzy płynące mi po policzkach i wbiegłam na piętro, aby zabrać ze sobą moją jedwabną, błękitną kurtkę.

-Gdzie idziesz?-

Zapytał Adrien zdziwiony moim zachowaniem. Popatrzyłam na niego wystraszona, zdruzgotana i do tego z oczami pełnymi łez. Zignorowałam go i zarzuciłam torbę na ramię, po czym zbiegłam po marmurowych schodach i opuściłam progi domu Agreste'ów i skierowałam się do szpitala.

***Adrien***

Czemu mi nie odpowiedziała? Co się znowu stało? Dlaczego płakała?

Przecież doskonale wie, że może mi wszystko powiedzieć. Myslałem , że mi ufa. Muszę dowiedzieć się co się wydarzyło.

-Nathalie? Gdzie poszła Marinette?-

Zapytałem się.

-Jej tata leży nieprzytomny w szpitalu. Pewno tam się udała-

Odpowiedziała mi, po czym powróciła do przeglądania sterty dokumentów.

A jednak coś się stało. Nie zwracając uwagi na mój nieodpowiedni strój wybiegłem w deszcz. Nie obchodziła mnie ani zła pogoda, ani letni ubiór, ani nawet Plagg jęczący mi do ucha.

-Zamknij się wreszcie!- 

Krzyknąłem na niego z całej siły , a ten słysząc irytację w moim głosie schował się do kieszeni w mojej koszuli.

-Ale ja tylko chciałem serek...-

Burknął pod nosem.

Wbiegłem do budynku, który wskazała mi Nathalie.

-Przepraszam... Gdzie leży Tom Dupain?-

Zapytałem zdyszany, a recepcjonistka przyjrzała mi się podejrzliwie.

-Jestes kimś z rodziny?-

No to extra. Koniec. Głupie Francuskie NFZ! Jednak... miałem pewnego Asa w rękawie...

-Ja? Jestem chłopakiem jego córki.-

Odparłem, a kobieta pokiwała głową uważnie i wskazała ręką hol po prawej.

-Dzięku-ję!-

Powiedziałem nadal ciężko oddychając i pobiegłem w odpowiedni korytarz. Co chwila miałem wrażenie, że za chwilę się wywrócę. Nie myliłem się, bo po chwili wpadłem na kogoś, kto na szczęście zamortyzował upadek.

-Ałaa! Złaź ze mnie debilu!-

Poderwałem się gwałtownie, gdy zdałem sobie sprawę na kogo się wywróciłem. Wstałem, zacisnąłem powieki i uśmiechnąłem się głupawo drapiąc się po karku.

-Eee... Sorki..., Marinette ...-

Przeprosiłem z zamkniętymi oczami i usłyszałem tylko, jak burkneła cos pod nosem. Następnie oberwałem. Złapałem i rozmasowałem pulsujący policzek i odprowadziłem ją wzrokiem do toalety.

'Zwaliłeś to , Adrien... Zwaliłeś...'

***Marinette***

Siedziałam w łazience płacząc. Nic dodać, nic ując... Poprostu beczałam jak małe dziecko. Czułam się bezsilna i co chwila krztusiłam się łzami. Tacie ponad godzinę temu płukali żołądek z tego świństwa, którego się nałykał, a ja nadal nie mogłam do niego pójść.

Nie wytrzymam dłużej.

Chcę go zobaczyć.

Przeprosić.

Dotknąć.

Usłyszeć.

Nie mogę już czekać

Miałam plan.

-Tikki, kropkuj...-

Wyszeptałam i już po chwili zmieniłam się w Biedronkę. Wyskoczyłam przez okno i wdrapałam się po ścianie do odpowiedniego pomieszczenia. 

Leżał tam... Blady. Jego twarz była pełna... Ulgi i spokoju. Wykrzywiłam usta w niezgrabnym, ale czułym uśmiechu. Chciało mi się płakać...ze szczęścia. Usłyszałam pikanie maszyny. Jego serce biło...Oddychał...Żył i to było w tamtym momencie najważniejsze.

-Odkropkuj..-

Zarządałam z chrypą w głosie. Podeszłam do jego łozka i usiadłam na taborecie po jego prawej stronie. Popatrzyłam na jego bezwyrazową twarz i dotknęłam niedotlenionej dłoni. Wpatrywałam się w niego długo, w milczeniu. Potrzebowałam tego. Potrzebowałam takiej chwili w której całe życie przeleci mi przed oczami, kiedy dostrzegę iskrę rodzicielskiej miłości. Kiedy obudzi się we mnie empatia. Położyłam głowę na jego piersi i wsłuchiwałam się w nieregularny rytm jego serca. Całe jego ciało było naszpikowane kabelkami, a usta i nos zakrywała maska tlenowa. Leżałam tak cały czas trzymając w uścisku jego zimne ręce. Wtuliłam się w niego jeszcze mocniej, a po rozgrzanym policzku spłynęła równie gorąca łza.

-Kocham Cię, tato... i przepraszam...za wszystko.-

Wyszeptałam i ucałowałam delikatnie jego polik. Spał, ale to nieważne. Życie dało mi szansę i nie zmarnuję jej. Już nigdy nie popełnie tego samego błędu. W tej chwili na salę wszedł ordynator. Obejrzałam się gwałtownie w stronę drzwi. Patrzył na mnie zdziwiony i zły moją obecnością, ale zobaczywszy moje zeszklone oczy zmienił spojrzenie na bardziej troskliwe i czułe.

-Co się stało? Czy wszystko z nim okey?-

Zapytałam , a on spuścił głowę i odwrócił wzrok.

-Nie chciałbym ci tego mówić, ale...Twoj tata nie żyję-

Odparł.

Co?!

Nie prawda! To nie możliwe! ON ŻYJE! JEGO SERCE BIJĘ! ON ODDYCHA!

-WCALE NIE! Przecież widzę!-

I ze łzami w oczach wskazałam na maszynę mierzącą tentno. Zacmokał i przyjrzał mi się lepiej.

-Mózg nie pracuję. Twoj ojciec się nie obudzi. Oddycha tylko dlatego, że jest podłączony do maszyny-

Wysyczał i oddalil się, a gdy był już przy wyjściu odwrócił się.

-Przykro mi, Marinette-

Dokończył sucho i wyszedł.

Czułam ból, który uniemożliwiał mi wzięcie oddechu. Wytrzeszczyłam oczy i zbladłam. Tęczówki drżały, tak jak zęby i całe moje ciało. Zacisnęłam piąstke i po twarzy spłynął litr łez. Byłam zdruzgotana i zrozpaczona. To nie mogła być prawda. Nie mogła...

-Nie...!-

Wykrzyczałam stłumionym głosem, rozpłakałam się i położyła głowę na jego brzuchu. Co chwila trzęsłam się przez szloch. Jęczałam i biłam pięściami materac. Musiałam się wyżyć, nie ważne na czym. Musiałam. Dławiłam się własnymi łzami i kaszlałam głośno. Po kilku minutach cała kołdra stała się mokra. Tylko kilka krzyków zdołało wyjśc z moich ust. Były przepełnione sliną i wodą. Nie mogłam tego opanować, nawet nie starałam się tego zrobić.

-Tato..P-Proszę... Nie zostawiaj mnie tu samej...- 

Załkałam cicho i z nadzieją spojrzałam na jego głowę. Ani drgnęła. Nie słyszał mnie i już nigdy więcej nie usłyszy. Pociągnełam nosem kilkanaście razy, aby uspokoić oddech. Napadła mnie istna histeria i ból nie do opisania. Wrzeszczałam i warczałam.

-Tato...Kocham Cię...-

Wypowiedziałam i ze zrezygnowaniem upadłam ponownie na jego martwe ciało i znowu zaczełam płakać. Zacisnęłam powieki, aby usunąć wodę z moich przemoczonych rzęs.

-Proszę...Nie chcę zostać sama...-

Wyszeptałam i znów zamknęłam oczy. Nie miałam juz siły nawet na to by wydac z siebie szloch. Bezdźwięcznie i w absolutnej ciszy po moich policzkach płynęły jednym nurtem łzy.

Już nigdy nie zobaczę jego oczu,

Jego usmiechu,

Jego złości,

Jego troski.

Nigdy się z nim nie pokłócę,

nie porozmawiam

nie popatrzę jak obserwuję ukochaną fotografię...

Nic już nie zrobię.

To koniec. Nie będzie Happy End'u. To nie skończy się radosnym przytulasem i pogodzeniem z piosenką z Titanica w tle. Chociaż wolałabym tą opcję jak każdy inny... ale to nie jest prawda... To co się dzieję to prawda. Przykro mi. Straciłam rodzinę, jestem sierotą, ale jest coś gorszego niż starta ostatniej bliskiej osoby.

Strata ostatniej bliskiej osoby z własnej winy.

Ja tak właśnie zrobiłam.

To przeze mnie mój tata nie żyję. Mogłam odpuścić, ale nie odpuściłam. To ja doprowadziłam do jego śmierci. On mnie wychował, sam i dał mi dach nad głową, a ja to zignorowałam. Teraz jestem zmuszona patrzeć na jego martwe ciało i do końca będe żyć w pełnej świadomości, że to JA go zabiłam.

Jestem mordercą i potworem.

Nie ma na tym świecie miejsca dla takiej bezdusznej, samolubnej idiotki jaką jestem.

Zabójczyni własnego taty.

Zakrztusiłam się i zaczęłam kaszleć. Jednak nie przerwałam rozpaczy. Nawet na chwilę nie przestałam mieć nadzieji, że to jakiś głupi  żart. Leżałam na zwłokach własnego ojca. Jak wy byście się wtedy poczuli, co?

No własnie.

Nic was nie obchodzi dopóki was nie dotyczy problem i to jest ta bolesna prawda o nas samych.

Tragedia,

Rozpacz,

Żal,

Smutek,

Złość,

Poczucie winy.

Ból. Poprostu ogromny, przytłaczający ból. Nie chciałam przyjąc tego do świadomości, Nie zdążyłam go nawet przeprosić ani podziękować za wszystko co dla mnie zrobił. Za to, że się starał. Jestem najgorszą córką na świecie. Nie mogę...Nic już nie chcę... Boże..! Daj mi ostatnią szanse...! Proszę...

Oddaj mi mojego tatę... Błagam...


I tak dotarliśmy do końca... Nie mogłam was tak zostawić bez rozdziału... W piątek będzie (chyba) kolejny... i przepraszam ,ale starałam się jak najlepiej oddać uczucia Marinette... Gwazdkujcie, kometujcie itp itd..

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top