Rozdział Bólu #7

Marinette

Tęsknię za słońcem, za jego kojącym i przyjemnym ciepłem, za oślepiającym blaskiem jego życiodajnych promieni.
Tęsknię.

Czuję, że to wszystko zbliża się ku końcowi. Wszystko na co pracowałam ja, pracowali inni... Pójdzie w zapomnienie razem z całą ludzkością.
Nie zaznam więcej jego miłości, ani nikomu nie pomogę, nie zobaczę uradowanych na swój widok twarzy, nie porozmawiam, nie pożegnam się.
Nie zdążę nic zrobić. Ciemność, która mnie otacza jest jedną, wielką monotonią. Jestem przysłowiowym zwierzęciem w klatce. Nic mi nie dolega, a jednak jest to więzienie. Bez wyjscia. Ból przygniata moją klatkę piersiową i skręca żołądek. Osłabienie, migrena, bladość to dobry opis mojego teraźniejszego wyglądu.
Cisza... złudzenia... są niemal wszędzie... słyszę kroki, szepty śmiechy mimo, że jestem sama. Jakże zdradliwe bywają nasze zmysły w chwili zagrożenia.

-Oddychaj droga Marinette...

Ktoś przemówił do mnie chrypkim basem. Spoglądałam dyskretnie w każdą możliwą stronę. Chciałam być silna mimo strachu. Mogę to zrobić...

-Ktoś tam jest...?

Zapytałam, zaciskając palce na rękawie biedronkowego kostiumu.
Gdzie zniknęła nieustraszona bohaterka? Dlaczego jej ciało mimowolnie drży z przerażenia? Czemu tak bardzo boi się samotności, izolacji?

-Powiedz mi, Biedronko... Jak to jest żyć w świadomości, że skazało się obu własnych rodziców na śmierć..?

W głębi pomieszczenia usłyszałam dudnienie kroków, które jeszcze przez krótką chwilę roznosiły się tajemniczym echem.

-O-O-O czym ty mówisz?!

Krzyknęłam, a mój głos ledwo było można zrozumieć. Starałam się opanować szloch sumienia, ale na próżno. Szybkie oddechy zabrały mi grunt pod nogami i upadłam na kolana, nadal łapczywie pobierając gęste powietrze.

-Mam do Ciebie wiele pytań. Mogę z waszej aury wyczytać kim jesteście za maskami, ale po bardzo długiej obserwacji, jednakże z trudem odczytałem tożsamość rzekomego Frosta, a Czarny Kto stał się dla mnie barierą niemożliwą do przełamania...

Ciągnął z zaniepokojeniem, ale jednocześnie pewnością. Popatrzyłam na dłonie oparte o podłogę. W bladej mgle były ledwo widoczne. Zacisnęłam kurczowo powieki, by zatrzymać słone łzy.
Adrien i Shawn byli tacy silni, tak jak reszta. Na pewno łatwo nie odpuścili, a ja już na początku skreśliłam szansę na zwycięstwo. Jestem głupia.

-Jesteś naiwny...

Mruknęłam, po czym powoli podniosłam się na nogi.
Otarłam nadgarstkiem brodę.

-Ich tajną bronią jest... wytrwałość...Choćby nie wiem ile razy upadli, nigdy się nie poddadzą, będą walczyć do samego końca. Każdy upadek tylko dodaje im nowych sił. Nie możesz się równać z ich niezłomną potęgą

Powiedziałam i uśmiechnęłam się pod nosem. Nie będę od nich gorsza.

-To ponad ludzkie możliwości!

Wydarł się tak agresywnie, że energię i determinacje pulsującą z jego głosu poczułam na całym ciele. Po chwili coś uderzyło mnie dużo mocniej. Jakaś kula wierciła w moim brzuchu dziurę i wyrzuciła mnie metr dalej.

-POKAŻ MI TĘ 'NIEZŁOMNĄ POTĘGĘ'!!

Zawołał głośno i usłyszałam brzdęk metalu. Podniosłam delikatnie głowę, ale zaraz potem ponownie ułożyłam ją na ziemi. Mięśnie zapiekły, gardło się zacisnęło, a po bladych policzkach spłynęły łzy.

-Jesteś słaba... jak wy wszyscy...

Prychnął, widząc moją skuloną postać. Podniosłam się z ziemi i zacisnęłam pięści.

-Już ja ci pokaże siłę

Burknęłam rozsadzana złością. Nie widziałam go, ale mogłabym dac sobie rękę uciąć, że się uśmiechnął.

-Szkoda, że nie jesteś po mojej stronie... skończysz jak oni...

-CO TY PLANUJESZ!?

Przerwałam mu w połowie zdania. Nie mogłam znieść zniewagi.

-To dopiero początek cierpienia, Ladybug. Sprawie ci tyle bólu, że nie będziesz chciała dłużej walczyć. Napiszę twój scenariusz do końca.

Moje źrenice zaczęły się trząść, a na oczach znajdowały się teraz tylko dwie, małe kropki latające na boki.
Po ciele przeszedł mnie ten nieprzyjemny dreszcz grozy. Mgła zaczęła się zagęszczać, powietrze stało się coraz duszniejsze.
Obraz rozmazywał się, głos echem roznosił się po głowie.

-To twój koniec. Tym razem ja wygram..

Pokreciłam szybko głową i uderzyłam się w oba policzki, aby przywrócić utraconą orientacje. Jednak na próżno. Sen na siłę otulił moje powieki i rozkazał kolanom się ugiąć.
Ponownie powstałam. Ledwo trzymając się na nogach, stawiałam powolne i ostrożne kroki w mrok, w nadziei, że dalej mgła będzie rzadsza.

-To jest ludzka moc? Żenujące...

Odparł z pogardą i zaśmiał pod nosem.

-NIE WYGRASZ!

Krzyknęłam i machnęłam ręką, kreśląc poziomą kreskę w powietrzu.
Złapałam w płuca kolejną dawkę powietrza.

-Nigdy..

Jęknęłam cicho, a on zarechotał z kpiną.

-Dzieciaku. Ja was rozgniotę jak robale..

-Skończ pieprzyć!

Wydarłam się w około siebie.
Głowa mnie rozbolała i momentalnie coś przyciągnęło mnie do ziemi i zmusiło do siedzenia. Czułam się skołowana, gęste powietrze wyłączyło mój mózg. Lekkość, senność. Chciałam spać, ale wiedziałam, że nie mogę się poddać. Dla Taty i Mamy.

-Przestań ranić wszystkich w swoim zasięgu.

Na te słowa jęknęłam i poczułam okropną pustkę wewnątrz siebie. Oczy wypełniły się łzami.

-Niszczysz wszystko co napotkasz. Przestań.

Uderzyłam pięścią o ziemię i załkałam cicho.

-Walka nie ma sensu...

Jego głos powoli stawał się coraz gorzej słyszalny. Ja nie byłam w stanie wyrzucić z siebie nawet jednego wyrazu. Odpływałam powoli.
Moje nozdrza wypełniła przyjemna woń mięty.

-To starożytny wywar z kadzidła. Nieuodpornieni po kilku wdechach zasypiają

Uniósł kąciki ust ku górze, a moje powieki chyliły się ku dołowi. Próbowałam z tym walczyć, ale wszystko było rozmazane. Nie ma sensu. Ja.. ja... nie mam tyle siły...
Wybaczcie mi

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top