Rozdział Pogodzenia
***Marinette***
Sekundy zmieniały się w minuty, minuty w godziny, a godziny w wieczność. Nie odeszłam od niego nawet na krok. Przez trzy dni nic nie jadłam, nie piłam... nawet nie spałam.
Jednak nie czułam głodu, nie czułam pragnienia... Byłam coraz silniejsza. Oczy szczypały mnie niemiłosiernie i stały się przekrwione... nieobecne...
Razem z Tomem Dupainem zginęła Marinette. Tym razem całkowicie.
Nie została nawet iskierka nadziei.
Czułam się nikim.
Sierotą.
Idiotką.
Potworem.
Mordercą.
Cóż pozostało mi z mojego nędznego życia? Nie mam matki... nie mam ojca... nie mam domu. Jestem sama.
Jest cienka granica między spokojem oferowanym przez samotność, a izolacją. Ja stałam na tej granicy.
Rozsądnie byłoby postawić krok w stronę spokoju i tym samym zachwiać się na tej równoważni, ale ja nie mam siły już na nic. Moje życie straciło sens, kolor, szczęście, radość. Nic już nie pozostało. Jestem błędem. Nie powinno mnie tu w ogóle być.
Kim jestem?
Czym jestem?
Gdzie jestem?
Kiedy tu jestem?
Jestem pomyłką
Jestem potworem.
Jestem w szpitalu.
Trzy dni po śmierci ojca.
Leżę na jego martwym ciele równe trzy doby. Bez jedzenia, picia, snu. Chce być przy nim, póki nie zabiorą od niego maszyny, która podtrzymuję go przy biciu serca. On oddycha, ale mózg nie żyje. To jest niesprawiedliwe. Dla mnie. Dla wszystkich.
Nie miałam siły więcej płakać. Byłam blada, wychudzona i słaba. Pod moimi oczami pojawiły się wyraźne since, a gałki stały się czerwone.
Czuwałam.
Wycieńczona i bezsilna,
Ale czuwałam.
Jutro go odłączają. Jutro oficjalnie będzie martwym człowiekiem. Chcą pobrać organy. To ohydne, ale... w pewnym sensie dzięki temu jego cząstka będzie żyć w kimś innym. To tak jakbym jednak uratowała jego część. Chciałby, abym tak postąpiła.
Na salę weszła pielęgniarka. Nie odwróciłam się. Nadal leżałam na klatcę piersiowej taty. Zmęczona, prawie nieprzytomna.
-Musisz wyjść.-
-Nie wyjdę..-
-Musisz..-
-NIKT NIE BĘDZIE MI MOWIŁ CO MUSZĘ ROBIĆ, JASNE?!-
-Ktoś chcę z Tobą porozmawiać...-
-Ciekawe kto. Nikogo już nie mam. Wszystkich straciłam...-
Zmierzyła mnie czułym i troskliwym spojrzeniem, po czym wyszła, a w drzwiach ukazał się on. Nawet na moment nie oderwalam wzroku od mojego taty, ale znałam ten uwodzący zapach karmelu od dawna i nie trzeba było większej filozofii, aby rozpoznać kto narusza moje dni żałobne.
-Czego chcesz?-
***Adrien***
Warknęła na mnie. Nie wiem co się stało. NIKT nie chciał mi nic powiedzieć. Czekałem w niepewności. Nie było innego wyjścia. patrzyłem na nią i jej ojca. Już rozumiałem co się stało. Owiał go sen zgubny, pusty. Martwy, oddechem srogiej śmierci natchniony zostawił swoją córkę samą. Nie miałem pojęcia jak zareagować. Przez pięć minut stałem jak wryty, a ona cichutko łkała. W moich oczach pojawiły się łzy, a serce podeszło do gardła.
-M-M-Ma-Marinette...-
Wyjąkałem, ale nie odpowiedziała mi. Siedziała na taborecie cała zesztywniała i trzęsła się.
Najpierw powoli , a potem coraz szybciej i gwałtowniej. Po jej policzkach lały się łzy, a zęby dygotały. Przerażony podszedłem do niej i mocno przytuliłem. Wiem, że gdyby miała energię to nawet by mi na to nie pozwoliła. Jednak nie miała ani siły, ani ochoty, aby ze mną walczyć. Płakała do mojego ramienia i po chwili pokryła je wodą. Ja sam nie wytrzymałem patrząc na nią taką złamaną. Nie zostawię jej. Nigdy. Nigdy.
-Posłuchaj... Zamieszkasz u mnie... i..i... Poprostu zostań ze mną..-
Wyszeptałem zachrypnięty i pogłaskałem lekko jej włosy za uszami. Ona zaszlochała głośniej i pociągnęła nosem. Objęła mnie słabymi i chudymi rękami.
-Dziękuję ci...-
Powiedziała cicho i oparła głowę o moje ramię.
-Kocham Cię, Marinette...-
Wyznałem i opuszkami palców pogłaskałem jej plecy.
-Też Cię Kocham, Adrien...-
Wypowiedziała ciepło i przysunęła swoją twarz pełną wypieków spowodowanych płaczem, do mojej.. lekko zwilżonej i współczującej.
Pocałowałem ją lekko i czule. Oddała pocałunek. Był krótki, ale najszczerszy i najpiękniejszy ze wszystkich. Spojrzałem jej głęboko w fiołkowe oczy i złapałem za ramiona.
-Burmistrz udostępnił Biedronce i Czarnemu Kotu pieniądze. Jutro lecimy do Tokio-
Nie zareagowała. Ciekaw jestem co teraz dzieje sie w jej strapionej głowce.
-A co z pogrzebem taty...?-
Załkała, a nasze czoła oparły się o siebie.
-Będzie po misji, dobrze? Mari.. Musisz być silna... Zrób to dla mnie...-
Wiem, ze za wiele od niej wymagam, ale teraz nie mogę inaczej. Zło działa zbyt swobodnie i musimy zacząć działać natychmiast. Potaknęła, a ja podniosłem ją z ziemi i przytuliłem.
-Teraz chodź do domu. Musisz odzyskać siły...-
Wziąłem ją na ręce i wyniosłem jej delikatne ciało z tego obiektu śmierci. Szpitale są okropne, przytłaczające.. dołujące, a to nie ułatwia mi rozweselenia mojej księżniczki. Po drodzę do domu natknęlismy się na Kima i Alix. Po przygodzie na pływalni zostali parą, na co Chloe dostała ataku nerwicy z powodu utraty kolejnego pachołka.
-Jejku, Co się stało?-
Zapytała różowowłosa mocniej zaciskając uścisk na dłoni swojego chłopaka.
-Nic... Jutro wyjeżdżamy z LadyBug i Chatem na misję ... i... chciałem się pożegnać, ale Mari kiepsko się czuje..-
-Już jutro? Cholera.. szkoda, że zostawiacie nas na pastwę Blondyny... Na szczęście Alya zostaje... jejku jak ona będzie za Tobą tęsknić...-
Wyjęczała strapiona do Marinette. Po tym jak brat Alix miał wypadek i wylądował na wózku ona stała się bardziej czuła na ludzką krzywdę i cierpienie. Wymężniała, a zarazem była dużo bardziej kobieca.
-Tak, czy inaczej powodzenia i miłej zabawy.-
Pożegnał się przyjaźnie Kim i zniknął ze swoją wybranką za rogiem.
***Marinette***
Muszę się skupić na naszej misji. Nic nie moze mnie od tego odciągnąć. Tu nie chodzi o mnie, tylko o cały Paryż, Francję, Europę, a może nawet i swiat. Moje problemy muszę odstawić na bok.
Gdy dotarliśmy do jego domu była już 13.00..
Położył mnie na łóżku w swoim pokoju i z granatowej szafy wyciągnął dwie duże walizki, po czym zaczął po kolei chodzić do mojej sypialni i wkładać do nich ubrania. Ja gapiłam się bezczynnie w sufit. Chciałam odpocząć i wszystko dokładnie przemyśleć. Adrien poradzi sobie z pakowaniem, ale cały plan w ogóle nie był przemyslany! Jak mamy udawać, ze w samolocie są cztery osoby, skoro będą tylko dwie? Jak to uratować? Możnaby było im wmówić, ze Biedronka i Kot już są na miejscu i... to by miało jakiś sens. Tylko potem jest Los Angeles i Rzym i nie przekonamy ich, ze bohaterowie sami tam polecieli... Trudno. Będzie jeszcze czas, aby coś ukartować. Póki co mam ochotę tylko na jedno. Na odespanie tych trzech dni.
**Adrien**
Zasnęła, a ja skończyłem pakowanie. Torby były pełne różnych bzdetów od ubrań po jedzenie. Udało mi sie to zrobić niebywale szybko, więc przez resztę dnia miałem wolne. Co chciałem zrobić?
Pogodzić się z Alyą i Nino.
W momencie kiedy Alix powiedziała Marinette, jak to przyjaciółka będzie za nią tęsknić... moje serce się scisnęło. Za mną nikt nie będzie tęsknił jeśli tego nie załatwię. Wyszedłem z pałacu i skierowałem się do mieszkania dziewczyny.
Zapukałem do drzwi i natychmiast oblała mnie okropna skrucha i sumienie. Otworzyła mi brunetka z pomarańczowym Ombre i czarnymi okularami na nosie. Za nią stał chłopak z czerwoną czapką z daszkiem na głowie i opakowaniem baniek.
-Adrien...?-
Zapytała zdziwiona, a ja spuściłem głowę.
-Bo ja.. mi.. no.. ten.. jest mi cholernie wstyd za te naszą kłótnię i miałaś.. rację.. wy mieliście rację... oboje... i przepraszam..-
Odparłem z nadzieją, a oni wybuchli śmiechem.
-Już się balismy, ze nas na swój ślub nie zaprosisz!-
Krzyknął radośnie Nino rzucając mi się na szyje. Odetchnalem z ulgą i przytulilem bratersko przyjaciela. Alya zarumieniła się i uśmiechnęła widząc wyciekające szczęście z moich oczu. To szczęście nabrało postaci łez.
-Tęskniłem stary..-
Powiedziałem.
-Ja też..-
Odparł, a ja wyrwałem się delikatnie z uścisku i równie mocno i szczerze objąłem Alyę, na co ona się trochę zmieszała.
-Oj już dobrze, dobrze.. wybaczam ci-
Westchnęła miło i przetrzepała ręką moje blond wlosy, po czym zaprosiła mnie do srodka.
"UDAŁO CI SIĘ, Adrien... UDAŁO!"
Mam zanik weny... ale mimo to wykrzesałam coś z siebie ;) mam nadzieję, ze nie jest tak źle :)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top