Rozdział Bólu #3

Nathan

-Ludzie..?

Zapytałem kompletnie zdezorientowany całą sytuacją. Byli tu ze mną dosłownie kilka sekund temu! A teraz znowu jestem całkiem sam. Nie cierpię izolacji. Czuję się wtedy jak dzikie zwierzę schwytane i uwięzione w klatce, symbolu odosobnienia. Całe swoje życie otaczałem się ludźmi, tylko po to, aby mieć do kogo usta otworzyć. Czy to było samolubne? Po prostu się bałem...

-NIENAWIDZĘ BYĆ SAM!

Krzyknąłem z całych sił prosto do sufitu i starałem się opanować oddech. Sam nie wiem co było gorsze...
Izolacja, czy to, że moich towarzyszy również gdzieś wcięło. Co to za gra?
Gdzie jest Shawn i Sonia?
Gdzie są wszyscy na których mi zależy, kiedy ich potrzebuje?
Nie. Nie mogę być tak zadufany.
Może im też coś się stało...

Ciche parsknięcie śmiechu za plecami. Gwałtownie się obróciłem, spoglądając szybko we wszystkie możliwe strony. Cofnąłem się o krok w dalszym ciągu widząc wyłącznie ciemność.

-I ty naprawdę myślisz, że jesteś dla nas ważny?

Usłyszałem kpiący, ale nadal śliczny głos Soni. Tęczówki razem ze źrenicami zaczęły trząść się na boki.

Przytuliłem sam siebie, próbując opanować drgawki.

-Sonia...?

Znowu chichot. Tym razem mocniejszy i pewniejszy.

-Nathan, mój drogi. Jesteś taki naiwny... dałeś się wykorzystać... Kto od dzieciństwa kradł sympatię twoich rodziców? Żyłeś w moim cieniu i dbałeś o mnie bardziej niż o siebie... Ach... Honorowy, ale jakże naiwny chłopak...

Zamurowało mnie. Nogi miałem jak z waty. Przechyliłem się do tyłu i upadłem do pozycji siedzącej. Przyciągnąłem do siebie kolana i próbowałem opanować myśli. To był ton Shawna, nikogo innego, ale nie wierzę, że mój najlepszy przyjaciel byłby do tego zdolny.

-Patrzcie jaki obraz nędzy i rozpaczy!

Tym razem Michael chciał koniecznie obniżyć mi samoocenę. Czułem się taki słaby, nie mogłem już słuchać jak najlepsi przyjaciele szydzą sobie ze mnie, a ja nie potrafię otwarcie przyznać, że w to nie wierzę. To nie oni, tylko jakas marna sztuczka...
Oni by mi tego nie zrobili.

-Jestes nieudacznikiem

Uniosłem lekko głowę, a moje oczy stały się bezwyrazową powłoką. Niegdyś tańczące w ich wnętrzu radosne płomyki zniknęły, a zastąpiła je matowa przestrzeń. Rozluźniłem wszystkie możliwe mięśnie.

Może oni mają rację... Może...
'Nie zapomnijcie kim jesteście'

W głowie mignął mi niewyraźny obraz Mistrza Fu.

-Popatrz, Chłopcze...Przyjaciele się od ciebie odwrócili mimo, że zawsze przy nich byłeś.. czy nie masz w sobie chęci zemsty..?

Podniosłem głowę, jednak nadal nikogo nie ujrzałem. Złapałem się za głowę i wplotłem palce w swoje włosy. Cały się trzęsłem.

-NIEE! ODWAL SIĘ ODE MNIE!! ZOSTAW!!

Krzyknąłem, zaciskając powieki.
Znowu szyderczy śmiech, a na prawym ramieniu poczułem metal. Potem dziwne uczucie pieczenia i lepka ciecz spływająca mi po karku.
Uchyliłem usta i wlepiłem wzrok w swoje kolana. Ponownie zadrżałem.
Wszystko w moim ciele było nieruchome, po za ręką, która powoli wędrowała w miejsce pieczenia. Dotknąłem palącej skóry, po czym wzdrygnąłem się z bólu i przyciągnąłem dłoń do klatki, tym samym plamiąc sobie błękitny strój szkarłatną i gęstą cieczą. Gardło na przekór moim oczekiwaniom gwałtownie się zacisnęło, przez co zaczerpnięcie oddechu było czymś prawie niemożliwym.

-Głupiec. Ta twoja lalunia i reszta słono mi za to zapłacą..

-NIEE! ZOSTAW ICH! Zostaw...

Mój chrypki głos z każdym słowem stawał się coraz słabszy. Zapomniałem już o tym, gdzie jestem i jak się tu znalazłem. Za dużo myśli kłębiło się w mojej głowie, nie umiałem opanować przytłoczenia i skołowania. Próbowałem wstać, ale po kilku sekundach na ugiętych nogach, upadłem na kolana i oparłem się o zimną w dotyku podłogę, na której po chwili pojawiła się mała plamka. Czułem łzy spływające po policzkach. Co tu dużo mówić?
Wszystkie usłyszane słowa bolały bardziej niż to, że ktoś prawie odkroił mi głowę. Jestem świadom tego, że to kłamstwo, iluzja, że tego wcale nie ma, ale czy na pewno? Nie mam pewności? Może to jednak oni? Ale nie.. oni tacy nie są... nie są... NIE SĄ TACY! I wtedy ktoś kopnął mnie w twarz. Przekręciłem głowę, a moje plecy z bólu wygięły się w łuk. Strugi krwi spłynęły z nosa, napełniły kąciki ust, a potem skapały na ziemię.

-Stań po mojej stronie, Nathanie Swift... Nie męcz się już...

Obraz zaczął wirować mi przed oczami. Brudne ręce oparte o podłoże rozmazały się, a ja poczułem dyskomfort u nasady czaszki. Zacisnąłem zęby tak mocno, że zacząłem się zastanawiać, czy ich sobie nie pokruszyłem. Nie wolno mi zapomnieć kim jestem i kim są moi przyjaciele, a oni są dobrymi ludźmi, którzy nigdy nie powiedzieli by mi takich przykrych rzeczy.

-Nigdy...

Syknąłem pewnie w stronę nieodgadnionego mroku. Uśmiechnąłem się sam do siebie i otarłem nos z gęstej krwi, która stopniowo zabierała przestrzeń, przez którą mogło się przedostawać powietrze.

-Nie bądź głupi...

-ZAMKNIJ SIĘ!

Krzyknąłem unosząc głowę i powoli wstając. Zachwiałem się, ale ostatecznie odzyskałem równowagę.

-Co chcesz osiągnąć daremnym oporem?

Zapytał, nie chowając poczucia wyższości. Pokręciłem głową ze zrezygnowaniem i nic więcej nie zdążyłem zrobić. Poczułem na głowie coś drewnianego, twardego, a potem uderzenie szczęki o ziemię. Ostatkiem sił uniosłem powieki, ale gęsta, zielono-niebieska grzywka uniemożliwiła mi ujrzenie czegokolwiek.

-Wierny szczeniak..

Ktoś prychnął w moją stronę. Uniosłem kąciki ust z ulgą i powoli dałem się zabrać w objęcia snu.
Nie zdradzę swoich przyjaciół.
Nigdy.



To kto teraz? :D Michael, Alya, Sonia, Nino... Adrien, a może Marinette? Nie... ją to na koniec..
Jest jeszcze Joshua, ale z nim mam inną niespodziankę... juz się pewnie domyślacie =>

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top