Rozdział dwunasty
Ta piosenka tak perfekcyjnie pasuje do rozdziału, że ja nie mogę.
Marinette
-Dziewczyno, to zwykły gnojek! Rozpuszczone książątko, dupek bawiący się ludzkimi uczuciami! Po prostu dotąd dobrze się ukrywał! Teraz możesz znaleźć sobie kogoś naprawdę wartego uwagi! Jestem pewna, że nadal podobasz się Nathowi, Damien chyba też jest zainteresowany, a to jednak kawał ciacha i przy okazji utarłabyś nosa Chloe. A jeśli nie oni, Paryż pełen jest facetów gotowych całować ziemię, po jakiej stąpasz!- głos Alyii przepełniała wściekłość. Widziałam, jak bardzo chce iść, znaleźć Adriena i złamać mu nos w moim imieniu, jednak uznała, że bardziej potrzebuję jej teraz. Odwetu zawsze można dokonać po lekcjach.
Ale, jeśli mam być szczera, wolałabym, gdyby zostawiła mnie samą. Nienawidziłam, gdy ludzie widzieli moje słabości. Kiedyś okazywałam je bez problemu, oczekując, jak wówczas sądziłam, należnej uwagi. Chyba wszystkie jedynaczki mają podobnie- potrzebują atencji otoczenia. Lecz potem zostałam Biedronką i ludzie zaczęli dostrzegać we mnie nadzieję. Żeby sprostać ich oczekiwaniom musiałam porzucić własne lęki. Musiałam zyskać siłę, ukrywać niepokój, przerażenie, wahanie, czy zagubienie. Z czasem podobne zachowanie weszło w krew, nawet bez maski, dlatego pokazanie komuś swoich łez, sprawiało, że czułam się naga, bezbronna, w pewien sposób pozbawiona jakiegoś fragmentu własnej obronności. Ale nie umiałam też powstrzymać płaczu. Słona woda wypełniała oczy, rozmazując obraz. Dostrzegałam jedynie zarysy największych przedmiotów: umywalek, kątów ścian, drzwi, toalet, postać przyjaciółki klęczącej obok. Urywany oddech zalegał w gardle, dłonie opanowało drżenie, nogi sprawiały wrażenie, jakby zostały wykonane z wiotkich witek, nie będących w stanie utrzymać reszty ciężkiego ciała. Jednak wszystko to blakło pod naporem bólu rozdzierającego klatkę piersiową. Odnosiłam wrażenie, jakby ktoś rozpruwał ją nożem, coraz głębiej i głębiej i głębiej i głębiej...
Nagle ktoś wszedł do łazienki. Szybko odwróciłam głowę, żeby pozwolić włosom zasłonić swoją twarz: całą pokrytą czerwonymi plamami oraz spływającym make-upem, mokrą, zapuchniętą. Kątek oka obserwowałam, jak szatynka próbuje odgonić przybyszki ręką. Jednak te, zamiast spełnić prośbę, wymieniły porozumiewawcze spojrzenia, po czym zamknęły za sobą drzwi, żeby następnie podejść do nas i kucnąć obok.
-Zgredka urządza cyrki, spadłaś ze schodów, czy ktoś ci złamał serce? - zapytała bezceremonialnie pierwsza, podając mi wyciągnięta z torby paczkę chusteczek. Wzięłam ją, ale zostawiłam zamkniętą. Milczałam. Gdybym otworzyła usta z pewnością zaczęłabym szlochać, a nawet krzyczeć. Dlatego głos zabrała mulatka:
-Suka pocałowała chłopaka, którego kocha. A on jej nie odepchnął- streściła dosyć oględnie, najwyraźniej licząc, że spławi tym licealistki. Jednak te zupełnie zignorowały aż nazbyt szorstki ton głosu złotookiej.
Otarłam oczy, żeby móc się przyjrzeć nowym sojuszniczkom.
Z pewnością były młodsze, pewnie pierwszoklasistki. Najpierw skupiłam uwagę na tej siedzącej najbliżej. Miała pozbawiony emocji wyraz twarzy, jakby wykuty z kamienia, czujne, przyprawiające o gęsią skórkę spojrzenie oraz pewną siebie postawę. Jasne, wręcz białe, równo przycięte, włosy, z ciemnymi odrostami przy czubku głowy, sięgały linii trójkątnego podbródka. Trupioblada, drobna, trójkątna buzia o ostrych rysach, zadarty, zgrabny nos, czyniły wrażenie, jakby miało się przed sobą twarz elfa, nie zwykłej, ludzkiej dziewczyny. Spojrzenie zielonych, kocich oczu podkreślała gruba, eyelinerowa kreska, a mięsiste usta zaznaczono karminową szminką. Nastolatka wyraźnie lubowała w kolczykach: nosiła trzy na lewym uchu, jeden w prawym skrzydełku nosa, dwa na łuku brwiowym oraz jeden w wardze. Dodatkowo nadgarstki oraz jedną kostkę blondynki zdobiło mnóstw dzwoniących, łańcuszkowych bransoletek, a na szyi dostrzegłam czarny choker. Dodając do tego jeansy o wysokim stanie, krop-top, bluzę zasłaniającą odkryte ramiona oraz super stary kilkunastolatka na pierwszy rzut oka wydawała się typową Córą Tumlbera, jakich wiele na paryskich ulicach. A jednak wyraźnie odbiegała czymś od reszty... Może właśnie wyraźnie widocznym twardym charakterem? Zdecydowanie należała do typu osób, które zdobywały autorytet i respekt tuż po wejściu do pokoju, które zawsze wygrywały walki, choćby były jedynie łagodnymi utarciami słownymi, które umiały dyrygować ludźmi, niczym wirtuozi swoimi instrumentami.
Druga dziewczyna stanowiła zupełne przeciwieństwo towarzyszki. Była istnym uosobieniem wszystkiego, co słodkie oraz piękne: okrągła buzia, lekko zarumienione policzki, duże, naiwne, oczy, okolone długimi, ciemnymi rzęsami, łagodne, cienkie brwi, lekko opalona karnacja, kasztanowe, falowane włosy spływające do pasa z pofarbowanymi na malinowo końcówkami. Obrazu dopełniała różowa, wielowarstwowa spódnica, zakolanówki zakrywające chude, jak patyki, nogi, koronkowa bluzeczka i fuksjowy sweterek. Chodzące Truskawkowe Ciastko. Jej widok przypomniał mi pokazane kiedyś przez babcię bohaterki czarno-białych, azjatyckich komiksów czytanych od tyłu.
Nagle poczułam, że zbiera mi się na wymioty. Szybko pobiegłam ku najbliższej kabinie, odprowadzona zaskoczonymi spojrzeniami zebranych. Klęczałam nad muszlą dobre dziesięć minut, zanim pozbyłam się całej zawartości żołądka. Z jednej strony w ustach pozostał okropny posmak, gardło paliło, poranione kwasem żołądkowym, a rozpaloną skórę pokrywał pot, a z drugiej czułam się lżejsza, bardziej oderwana od rzeczywistości, przez co ból odrobinę malał. Wtem poczułam czyjąś rękę gładzącą moje plecy. Spojrzałam przez ramię. Spodziewałam się ujrzeć Alyę, ale zamiast niej napotkałam zatroskane spojrzenie kasztanowych oczu Truskawkowego Ciastka.
-Aż tak źle?- zapytała dziewczyna łagodnym głosem. Słabo skinęłam głową.
-Mari zawsze była wrażliwa, ale po raz pierwszy widzę, żeby wymiotowała z emocji...- lekko zszokowanym głosem powiedziała stojąca kilka metrów dalej mulatka, najwyraźniej kierując wypowiedź bezpośrednio do blondynki, jaka sekundę później wstała z kucek, żeby spokojnie do mnie podejść. Koleżanka natychmiast usunęła jej się z drogi. Zostałam stanowczo poderwana do góry, nim miałam choćby czas zaprotestować.
-Nie jest tragicznie- stwierdziła zielonooka po dłuższym lustrowaniu wzrokiem mojej twarzy. Następnie pociągnęła mnie do jednego z luster wiszących nad umywalkami.
BYŁO tragicznie.
Czerwone plamy zasnuwające policzki oraz czoło, zupełnie rozmazany makijaż spływający aż na szuję, zapuchnięte oczy, pachnący kwasem oddech, popękane usta ubrudzone resztkami wymiocin, zrujnowana fryzura, przypominający pomidora kulfon, zamiast nosa, nadal wzbierające łzy, wygniecione ubranie, mokre od ciągłego wycierania łez rękawy. A do tego pełne rozpaczy, szklane spojrzenie, od razu zdradzające cały nawet, choć bardzo pragnęłam go ukryć.
-Wystarczy trochę podmalować, a nikt nic nie zauważy- stwierdziła szesnastolatka, przeoczając albo ignorując, moje załamanie własnym stanem.
-Nie, czekaj...- próbowałam zatrzymać jasnowłosą, kiedy wyciągała z torby kosmetyczkę. Planowałam zaczekać do dzwonka, a potem wymknąć się za szkoły prosto do domu. Miałam gdzieś, czy wystraszyłabym przy tym kilku przechodniów. Chciałam jedynie zamknąć się w pokoju, wypłakać do nieprzytomności, zniknąć na kilka godzin w długiej kąpieli, zatonąć na całą noc podczas seriali, a potem zmienić szkołę, żeby nigdy więcej nie oglądać Adriena, czy Chloe. Ich ponowny widok tylko bardziej złamałby mi serce. Nie...ono już nie było tylko złamane. Bardziej strzaskane na drobny mak, spalone do popiołu, zamieniona w ucieleśnienie agonii, żałoby, smutku, bólu.
Blondynka najwyraźniej doskonale wiedziała, jak kreować ludzką twarz, według własnego upodobania. Pozwalałam jej robić swoje, jednocześnie skupiając własną uwagę na liczeniu kosmetyków, które wyciągała. Dzięki temu mogłam oderwać myśli. Zabiegi dobiegły końca przy pięćdziesiątym trzeci opakowaniu obcego mi specyfiku.
-Gotowe!- oznajmiła radośnie Truskawkowe Ciastko po pewnym czasie, kończąc mnie czesać. Bez przekonania uniosłam spojrzenie, żeby zobaczyć własne odbicie.
-Zmieniam orientację- powiedziała Alya po dłuższej chwili. Posłałam jej delikatny pół-śmiech, pokazując, iż doceniam komplement.
Rzeczywiście, było co komplementować. Oczy podkreślone błękitną kredką, oddającą odcieniem barwę tęczówek oraz szare cienie tworzące efekt smokey-eye porażająco pogłębiały spojrzenie, aż ja sama nie chciałam przestać śledzić własnego wzroku. Rozświetlona cera, usta umalowane jakimś cudotwórczym błyszczykiem o fuksjowym połysku, długie rzęsy, lekko rumiane policzki. Rozpuszczone włosy spływały na ramiona, sięgając prawie łopatek.
-Proste plecy, cycki do przodu, głowa wysoko i idziesz!- zakomendowała zielonooka, wypychając mnie za drzwi. Chciałam zaprotestować, gdyż nadal nie czułam się najlepiej, ale blondynka wypchnęła mnie za drzwi toalety.
-Ale...!- zdąrzyłam jeszcze krzyknąć w drzwiach, lecz te już zamknięto, odcinając drogę ucieczki.
Przerwa dobiegła już końca, więc korytarz świecił pustkami. Chwilę później z łazienki wyszła również Alya, machając pierwszoklasistkom telefonem. Pewnie wymieniły numery.
-To co? Idziemy? Pokaż im, kto tu jest bezsprzecznym klejnotem szkoły! - powiedziała szatynka. Skinęłam głową, zdobywając się na uśmiech.
Ostatnie dwa lata siedziałam w cieniu, czekając aż Adrien sam do mnie przyjdzie. Skoro ta metoda nie przyniosła efektów należało wziąć los we własne ręce. Chloe mogła być sobie piękniejsza, bogatsza, bardziej doświadczona, ale ja ratowałam cały Paryż przynajmniej raz w tygodniu, do cholery! Zdobycie chłopaka nie powinno stanowić problemu. tamta dziewczyna miała rację- koniec mazgajenia. Koniec słodkiej, potulnej Mari. Na scenę wchodziła Marinette. Dość młodzieńczych marzeń, dziecięcych zachowań i infantylnych zagrań. Zamiast grać w miłość, jak dziecko, trzeba grać, jak młoda kobieta.
Wszelkimi dostępnymi środkami i do skutku.
***
Chloe
Rwałam sukienkę za sukienką. Łamałam obcasy wszystkich szpilek. Cięłam bluzki, darłam chusty, przypalam spódnice. Zdjęłam nawet to, co miałam na sobie, a założyłam schodzoną, wygniecioną piżamę, której używałam tylko podczas okresu, żeby w razie czego nie zniszczyć jedwabnych koszul nocnych prosto z Japonii. Jednak teraz owe koszule razem z resztą podartych ubrań zaściełały podłogę. Zabrałam wszystko po czym wywaliłam całą tę masę przez okno, wprost na ulicę. Wyjęłam moje kosmetyki, tłumnie zapełniające łazienkowe szafki i metodycznie opróżniłam pojemniczki prosto do sedesu. Zostawiłam jedynie płyn do demakijażu, którego wylałam ogromną ilość na wacik, po czym zaczęłam wycierać nim twarz, trąc aż do czerwoności, żeby pozbyć się całej warstwy tapety nałożonej rano. Spojrzałam w lustro. Już nie przypominałam nastolatki, jaka wróciła do hotelu pół godziny wcześniej. Trójkątna twarz, blade, wąskie wargi, błękitne oczy okolone tak jasnymi rzęsami, że prawie nie było ich widać i tylko odrobinę ciemniejszymi brwiami. Piegi na policzkach, przebarwienia skóry, kilka zaskórników tu, czy tam, przekrwione od powstrzymywanego płaczu oczy.
Tylko włosy pozostały takie same: złote, idealnie ułożone, gęste, puchate, dzięki licznym odżywkom, olejkom, piankom, które również popłynęły już do ścieków. Chwilę się zawahałam, nim sięgnęłam po nożyczki do paznokci. Odetchnęłam, zadając sobie pytanie, czy na pewno chcę to robić. Doskonale znałam odpowiedź: tak.
Cięłam.
Cięłam, póki ostatnie kosmyki długiego kucyka nie opadły na posadzkę. Jasne, krótkie włosy rozsypały się wokół mojej twarzy. Miały różną długość, sterczały we wszystkie strony, dłuższa została jedynie grzywka, opadająca na jedno oko. Podniosłam grzebyk, który wypadł podczas cięcia. Wpięłam go po lewej stronie głowy, zgarniając kosmyki znad ucha.
Dopiero widząc siebie w takim stanie mogłam wreszcie spokojnie wziąć oddech, czując spokój ogarniający serce. Jednak zaraz za nim przyszły łzy. A tak bardzo chciałam je powstrzymać... Otarłam oczy, nie pozwalając kroplom spłynąć po policzkach. Pociągnęłam nosem, pilnując, żeby nie zacząć szlochać. Poprzednia Chloe wpadłaby w czarną rozpacz, demonstrując całemu światu swoje cierpienie. Ta postanowiła być silna.
-Chloe! Chloe! Błagam cię, otwórz drzwi!- usłyszałam krzyki Adriena. Ile czasu stał na korytarzu, nawołując, żebym go wpuściła? Pewnie od kiedy tylko dotarł do hotelu. Zupełnie go zignorowałam. Blondyn nie powinien był za mną biec, ani tym bardziej wchodzić do budynku.
Czy nie powinien mi też nie mówić nic o matce?
Nie. Lepiej, że wiedziałam. Dzięki temu, wreszcie przejrzałam na oczy.
Ale to nadal tak cholernie bolało...
Wyjęłam telefon. Wybrałam numer.
-Damien...?-powiedziałam cicho do słuchawki.
-Tak?- brzmiał, jakby mówił do czegoś odrażającego, ohydnego, odpychającego, do czego nie ma się ochoty zwrócić, choćby to była ostatnia rzecz na ziemi. Tamten pocałunek naprawdę musiał go zranić... Wcześniej prędzej odciąłby sobie rękę, niż wykazał wobec mnie jakąkolwiek niechęć. Zawsze miał złote serce. Najpierw stawiał innych ludzi, potem zwierzęta oraz rośliny, a siebie na samym końcu. Gdy bezpodstawnie oskarżyłam go o utratę matki, gdy go obrażałam, wyzywałam, ignorowałam, wykorzystywałam, nawet wówczas był równie wyrozumiały. Mimo wszystko pozostawał jasnym promyczkiem, kiedy cały świat szaleńczo wirował. Gdy jeszcze mając te dziesięć lat otwarcie uznawałam naszą przyjaźń, do niego biegłam tuż po mamie. Nieważne, czy byłam zła, smutna, podekscytowana, czy tylko znudzona- stanowił obowiązkowy przystanek, nawet przed Adrienem, choć przecież właśnie Agresta uznawałam za obiekt swoich dziecięcych uczuć. Wówczas uważałam Damiena za pewnego rodzaju starszego brata: bronił mnie, pocieszał, rozbawiał, namawiał do szalonych rzeczy, żeby innym razem kategorycznie czegoś zabraniać. Wiedział o mnie rzeczy, które dokładnie ukrywałam przed całą resztą społeczeństwa. Kiedy zostawaliśmy sami przestawałam grać, wiedząc, że nawet gdybym zamordowała setkę ludzi nadal pozostałby równie troskliwy. Nawet chodzenie bez makijażu przestawało zawstydzać, choć normalnie wolałabym uciąć sobie głowę, niż pozwolić komuś zobaczyć tę twarz pozbawioną upiększających efektów, stanowiących idealną maskę dla strzaskanego serca.
A teraz...
Zraniłam go. Doskonale wiedziałam, co robię, gdy pocałowałam Adriena. Chciałam złamać Damienowi serce. Tylko po co? Naprawdę pragnęłam jedynie usunąć kolejnego adoratora? Uchronić chłopaka przed jeszcze większą krzywdą, jaką zapewne bym mu zadała kontynuując znajomość? Czy też zwyczajnie się bałam?
Jakkolwiek wyszło, nadszedł moment kiedy miałam zapłacić za wszystkie złe życiowe decyzje: psucia od podstaw własnego "ja", odcinania od świata, poniżania ludzi, egoizmu, licznych manipulacji, wyłudzeń, nadużyć, szantaży.
Miałam stracić jedyną osobą, na jakiej jeszcze naprawdę mi zależało. I to na własne życzenie.
Lecz pragnęłam chociaż spróbować to naprawić. Może jakoś...
-Przepraszam! PRZEPRASZAM!!! Tak cholernie, kurewsko do kwadratu przepraszam! Ja już nie mogę...Błagam cię, przyjedź. Nawrzeszcz na mnie, pobij, uderz, ale przyjedź!- Przez moment po drugiej stronie słuchawki panowała kompletna cisza.
-Co się stało?- zapytał, wyraźnie spanikowany. -Ktoś coś ci zrobił, gdzie jesteś?! Walczysz?! Jakiś człowiek opanowany przez akumę?! Znowu handlarze ludźmi?! Błagam, odpowiedz coś!!!
Zamarłam.
Mimo pocałunku...mimo kłótni...mimo wszystko... On nadal...?
Wybuchłam płaczem. Nie umiałam tego powstrzymać. Po prostu wybuchłam, niczym wulkany, zbyt długo trzymający w sobie nagrzaną lawę.
-Posłuchaj, jestem teraz uziemiony- muszę pilnować młodszej siostry. Pamiętasz mój adres? Mogłabyś tu przylecieć?
-Tak- odpowiedziałam bez wahania, z trudem panując nad urywanym oddechem.
-Dobrze, zostawię otwarte drzwi balkonowe.- Przerwał połączenie. Jeszcze moment patrzyłam na wygasający ekran telefonu, gdzie widniała fotografia z uśmiechniętą twarzą nastolatka.
-Momo, paskuj!!!- krzyknęłam do Kwami, jakie bez słowa obserwowało bieg zdarzeń od samego początku. Może milczało, bo nie wiedziało, co powiedzieć, a może chciało żebym sama rozwiązała swoje problemy? Miała to gdzieś. Potrzebowałam pocieszenia tylko od jednej osoby.
Pięć minut później stałam już na balkonie domu Damienia. Nawet nie umiałam powiedzieć, kiedy ostatnio tu byłam... Z pewnością minęły ponad cztery lata, za dużo żeby zapamiętać. Zapewne gdyby podczas lotu nie trawiły mnie myśli w ogóle nie znalazłabym budynku, a tak podświadomość znalazła go za mnie. Cofnęłam przemianę.
Ostrożnie uchyliłam szklane drzwi. Obrzuciłam pomieszczenie spojrzenie. Początkowo wydało się puste, dopiero później ostrzegłam drobną główkę wystającą zza framugi.
-Kim jesteś?- zapytała na oko pięco lub sześcioletnia dziewczynka, mrugając ciekawsko dużymi, zielonymi oczami. Dwa, ciemnobrązowe warkoczyki spływały jej na ramiona, a prosta grzywka zasłaniała opalone czoło. Choć zupełnie nie przypominała mojego przyjaciela, szybko załapałam, iż zapewne właśnie ona jest jego wcześniej wspomnianą siostrą. Pamiętałam ją z czasów, gdy miała może roczek i wyglądała niczym czerwona, wiecznie drąca mordę, fasolka. Zupełnie zapomniałam o jej istnieniu...
-Mel, odsuń się! - zawoła nagle ktoś piskliwym głosem i mgnienie oka później przed szatynką stał chłopiec, zapewne rówieśnik, uzbrojony w młotek kuchenny oraz drewniany miecz. Patrzył na mnie spod groźnie zmarszczonych brwi swoimi jasno-szarymi oczami. Mimo młodego wieku odnosiłam wrażenie jakby tęczówki malucha przewiercały mnie na wylot. Postawa kilkulatka wyrażała gotowość do ataku. Włosy chłopca zasłaniał garnek kuchenny, najwyraźniej prowizoryczny hełm. - Nie można rozmawiać z obcymi!- upomniał koleżankę, nadal nie spuszczając ze mnie wzroku. -Idź do Dama!- rozkazał.
-Ale Dave! -pisnęła zielonooka, nadymając policzki obrażona. Lecz mimo wyraźnego niezadowolenia posłusznie zrobiła kilka kroków w tył, uciekając z mojego pola widzenia.
-Kim jesteś?!- tym razem pytanie padło z ust chłopca, ale dużo agresywniej.
-Co wy tam wyprawiacie?!- przerwał nam znajomy głos.
Damien.
Siedemnastolatek wyszedł zza rogu, wymijając malucha, który nadal czekał pełen gotowości, chyba myśląc, że zaraz spróbuję kogoś zaatakować.
-Chloe...?- szatyn zamarł, widząc mnie. No tak, bez makijażu, w okresowej piżamie i z krótkimi włosami rzeczywiście musiałam robić dosyć...piorunujące wrażenie. Zawstydzona spuściłam wzrok. Grzywka zasłoniła lekko zaczerwienione policzki. Nagle poczułam ciepło czyichś ramion wokół własnych. Nie musiałam unosić wzroku- doskonale poznałam sam grejpfrutowy zapach. Oparłam głowę na ramieniu chłopaka, tym razem pozwalając łzom swobodnie płynąć, zaciskając palce na jego koszulce. - Dziewczyno, co się stało?- zapytał, kierując kroki ku stojącej w roku pokoju sofie. Tymczasem uzbrojony maluch wyszedł. Słyszałam jak jeszcze przegania koleżankę, zabraniając jej dołączyć do nas.
-Wyjaśnij powoli i od samego początku- poprosił spokojnie niebieskooki.
-Ad...Adrien- na dźwięk imienia modela, Damien wyraźnie drgnął- ...powiedział mi...o mojej matce.
-Twojej matce? Co on ma z nią wspólnego?- zapytał zdziwiony.
Streściłam, usłyszaną godzinę wcześniej, od Agresta O zdradzie, podrzuceniu dziecka, odkryciu prawdy, ucieczce Adele...o latach kłamstw.
-Czyli...Cler nie jest twoją matką, tylko...mama Adriena?- skinęłam głową. -Więc jesteście...rodzeństwem?- ponownie skinęłam.
Pocałowałam własnego brata. Czułam do siebie obrzydzenie. Pragnęłam wymazać tamto wspomnienie oraz całe lata flirtu, przymilania, zakochania... Przecież to było obrzydliwe! Ohydne! Odrażające!
-A ty...nadal...nadal go kochasz?
-Co?!- gwałtownie uniosłam głowę, żeby spojrzeć na licealistę, jednak ten uciekał wzrokiem, lekko zarumieniony.
-Dlatego tak zareagowałaś? Bo jesteś zła na siebie, że kochasz własnego brata? To zupełnie normalne, przecież nie mogłaś wcześniej wiedzieć. Zakochiwać się jest rzeczą ludzką, z czasem ci przejdzie.
Ah, no tak, zapomniałam. Przez cały czas wprowadzałam go w mylne przekonanie, że czuję coś do modela. Nie tylko jego- całe otoczenie, łącznie z głównym zainteresowanym.
-Nie.
-Nie?- tym razem on był zszokowany. Spojrzał na mnie szeroko otwartymi oczami. Lekko drżał.
-Nie kocham go. Nie tak.
-Ale dzisiaj...
-Udawałam.
-Czemu?
-Chciałam cię odstraszyć.
-Jak to?
-Po tym co powiedziałeś rano...uznałam, że nie mam innego wyjścia.
-Ale czemu w ogóle chciałaś mnie odstraszyć?
-Bo się boję- powiedziałam zgodnie z prawdą.
-Czego?
Zawahałam się.
-Nie wiem...
Że cię skrzywdzę, że ty skrzywdzisz mnie, że mi się znudzisz lub ja tobie, że kłamiesz albo coś sobie ubzdurałeś, że to kolejne oszukańcze uczucie, mające jedynie sprawić ból. Ale przede wszystkim, że...
-...nie umiem kochać. Dla innych to takie proste: nie mają oporów przed okazywaniem uczuć. Chodzą ze swoimi wybrankami za ręce. Przyjaciółki ciągle toną we wzajemnych objęciach. Matki dają buziaki dzieciom. Ojcowie noszą je na barana. Wszyscy ci ludzie są szczęśliwi, a ja...nie potrafię zrozumieć," jak?". Nie czuję wobec nikogo czegoś takiego. Są ludzie ważni, mniej ważni oraz nieistotni, ale żeby kogoś kochać...chcieć uczynić go szczęśliwym, mieć zawsze przy sobie? Zero. Nic. Totalna pustka. Wyjątkiem był może ojciec, ale teraz okazuje się, że okłamywał mnie całe życie, tak jak wcześniej swoją żonę. Jest tylko kolejnym podłym bydlakiem wykorzystującym kobiety. Kupował mi mnóstwo prezentów, pozwalał na każdą rzecz, chwalił, bronił. Głupia, myślałam, że z miłości. A ten dupek jedynie leczył własne sumienie!!!- gwałtownie ukryłam głowę w zagłębieniu szyi przyjaciela, uderzając go przy tym w obojczyk czołem.
To nie był płacz- to była rozpacz- łzy płynęły wartkim strumieniem, płuca miały problemy z nabraniem powietrza, całe ciało drgało spazmatycznie, krew podchodziła do schrypniętego gardła. Pociągałam mokrym nosem, biorąc gwałtownie hausty powietrza. Coraz mocniej zaciskałam palce, pewnie kalecząc przy tym plecy chłopaka.
-Hej, spójrz na mnie- powiedział Damien kilkanaście minut później, gdy najgorszy stan zaczął ustępować. Potulnie wypełniłam polecenie. Nastolatek lekko mrużył oczy, uważnie lustrując moją twarz, wyraźnie zmartwiony. Zdałam sobie sprawę, że siedzę na jego kolanach. Kiedy się tam znalazłam? -Nie znasz miłości, ale to nie znaczy, że nie umiesz kochać. Po prostu okazujesz ją inaczej niż inni. Ostrzej, surowiej, ponieważ zostałaś nauczona, iż miłość rani i nie chciałaś znów zostać skrzywdzona ani pozwolić komuś innemu zaznać podobnego bólu. Nawet wobec wrogów zachowywałaś ostrożność- cały czas poniżasz Marinette, Lilę lecz podczas waszych starć konsekwentnie pilnujesz, żeby omijać ich najczulsze punkty, choć doskonale jest znasz i bez problemu umiałabyś złamać te dziewczyny.
-To co innego...- zaprotestowałam cicho.
-Zawsze pilnujesz, żeby jedynie lekko nadszarpnąć, zamiast zniszczyć, innych. Wyjątkiem był dzisiejszy dzień. Chciałaś mnie złamać, prawda?
Mogę dać słowo, że przy jego ostatnich zdaniach moje tęczówki gwałtownie się zwęziły. Mocniej zacisnęłam palce.
-Oboje wiemy, że tak. I oboje wiemy dlaczego. Nie chciałaś odstraszyć...- na chwilę przerwał, łapiąc mnie za podbródek i lekko go unosząc, zmuszając do spojrzenia mu głęboko w oczy. -...chciałaś uciec od swoich własnych uczuć. Pozbywając się ich źródła.
Sekundę później poczułam dotyk jego warg na swoich. Zamarłam. Gest był delikatny, ledwo wyczuwalny. Chłopak wyraźnie całował się po raz pierwszy, ponieważ wychodziło mu to dość nieumiejętnie-jedynie muskał moje usta, zamiast znaleźć jeden rytm pocałunku. W jakiś sposób mnie to rozczuliło. Oparłam dłonie na klatce piersiowej szatyna, napierając na niego. Sama narzuciłam rytm, by z każdą sekundą go zwiększać. Nim się spostrzegłam zaczęłam przelewać w pocałunek swoje emocje- złość, smutek, nienawiść do siebie, matki, ojca, strach. Wszystko. Ciągle przyśpieszałam. Przeczesywałam palcami włosy Damiena, a on gładził dłońmi moje plecy. Wprawdzie jedynie przez materiał piżamy lecz nadal czułam, jakby owe dłonie zostawiały za sobą szlak żywego ognia. Nim zdążyłam w ogóle zauważyć leżeliśmy na kanapie. Coraz częściej przerywaliśmy, żeby nabrać oddechu, ale żadne nie chciało przerwać.
Nagle powietrze rozdarł dzwonek komórki.
Położyłam głowę na klatce piersiowej przyjaciela (czy powinnam go tak nadal nazywać???), która uniosła się wyjątkowo szybko. Zupełnie jak moja. W tym czasie nastolatek sięgnął po telefon spoczywający w tylnej kieszeni jego jeansów.
-Władca Ciem znowu zaatakował. Musimy iść- powiedział, odczytawszy SMS-a. Skinęłam jedynie głową.
Wstaliśmy bez słowa. Nawet gdybyśmy chcieli pogadać o tym, co zaszło, nie było czasu.
-David! Melody! - siedemnastolatek zawołał podopiecznych. Pierwszy przyszedł chłopiec, osłaniając wywracającą oczami dziewczynkę. Nadal ściskał miecz, ale młotek odłożył. - Muszę iść do sklepu z Chloe. Zaraz wrócę. Dav, zajmij się Mel, dobrze?- zapytał, kucając przy szarookim.
-Choćbym miał poświęcić własne życie, nie pozwolę żeby włos jej z głowy spadł!- odparł poważnie malec, pociesznie salutując.
-Ma fazę na rycerzy- wyjaśniła lekko cynicznie Melody, gdy ich mijaliśmy wychodząc z pokoju. Nie mogłam się powstrzymać przed uniesieniem lekko kącików ust.
Dokładnie wiedziałam, kogo mi przypominali...
Wybaczcie, tak długą obsuwę, ale mam kilka rzeczy na swoją obronę. Pomijając już nawet koniec półrocza, czyli staranie o oceny, nawalający internet oraz multum obowiązków, ten rozdział jest najzwyczajniej wyjątkowo długi, a do tego ma kluczowe znaczenie dla kolejnych książek z tej serii. Początkowo nawet nie miałam umieszczać tu tych dwóch dziewczyn z łazienki, ale jakoś tak wyszło...
Chyba najwięcej trudności sprawiło opisanie przemian emocjonalnych, przecież dwóch skrajnie różnych bohaterek. Przy Chloe sytuacja była trochę prostsza, ponieważ tę postać od pewnego czasu kreuję na swój wzór i jej przemyślenia oraz emocje są odzwierciedleniem moich sprzed paru miesięcy, na szczęście dawno nie aktualnych. Jej relacja z Damieniem również zawiera pewne elementy moich relacji, jednak w realu nie miały one happy endu, co wbrew rozsądkowi jest mi na rękę.
Radzę wam zwrócić uwagę na Melody oraz Davida.
A oto jak wyglądają te dwie pierwszoklasistki oraz młodsza siostra Canejo (żeby nie było- najpierw powstały opisy, potem szukałam pod nie zdjęć):
Przy ostatniej fotce kolor oczu oraz włosów nie pasują, ale poza tym widzę w tym dziecku Mel. Tylko Davida nie mam, ale chyba jakoś to przeżyjecie, co?
W każdym razie, mam nadzieję, że się podobało, bo teraz opowieść zaczyna szybsze obroty! Zapinajcie pasy i czekajcie! Zawitam z powrotem wkrótce!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top