Rozdział trzeci
pov. Marinette
Siedziałam przy biurku z brodą opartą na dłoni. Tępo wpatrywałam się w ekran komputera stojącego przede mną. Przewijałam Biedrobloga, żeby nadrobić ostatnie zaległości. Nie ma co: Alya odwalała kawał dobrej roboty. Jej śledztwo, co do osoby Biedronki nadal trwało. Na moje szczęście, przyjaciółka nawet nie podejrzewała, iż odpowiedź ma tuż pod nosem. Mimo niezwykle ciekawych tekstów, świadczących, że w przyszłości szatynka miała wielkie szanse zostania cienioną dziennikarką, przelatywałam po słowach bezmyślnym wzrokiem, zupełnie pomijając ich treść. Byłam zbyt zaaprobowana własnymi problemami, które próbowałam wyrzucić z głowy od powrotu ze szkoły, wyszukując sobie coraz to nowsze zajęcia. Z tego przejęcia nie odbyłam nawet zwyczajowej popołudniowej drzemki, bo, choć ciało wręcz rozpaczliwie wołało o sen, to łomoczące pod czaszką myśli nie pozwalały zmrużyć oka. Ze zrezygnowaniem wyłączyłam stronę,uznając wreszcie bezsensowność brnięcia przez kolejne artykuły. Moim oczom ukazała się tapeta z Adrieniem.
Dwudziesta w przeciągu minionego roku.
Za każdym razem kiedy znajdowałam w sieci nowe zdjęcia modela lub dostawałam je od mulatki (nadal nie miałam pojęcia skąd je brała-przekopywałam cały Internet, szukając śladu choćby podobnych ujęć i około lutego uznałam, iż chyba sama podaje mu dragi, a potem cyka fotki) natychmiast wklejałam wszystkie do Painta, czyli jedynego programu graficznego, jakim umiałam się posługiwać, pomimo ośmiu lat edukacji komputerowej, nawalałam jakieś miliony serduszek, po czym natychmiast ustawiałam. Obowiązkowo nad każdym takim kolejnym "dziełem" musiałam jeszcze powzdychać kilka godzin, dla uczczenia. Za każdym razem też wybierałam inny kolor serduszek, wręcz świrując nad paletą barw. Akurat te obecne były czerwone, delikatnie zabarwione ciemnym różem. W rogu ekranu widniał niewinnie wyglądający folder "Wojny Napoleońskie", który krył znacznie mroczniejszy sekret niż poczynania karzełkowatego wodza.
Zdjęcia Adriena.
Całe multum fotek, które stanowiły swoiste uzależnienie. Ściągałam je wręcz hurtowo z sieci. Chyba nie było takiego zdjęcia Agresta jakiego nie zapisałbym na dysku. Zwykle kiedy je oglądałam natychmiast wracał mi dobry humor, nieważne w jakie łajno bym się nie wpakowała. Jednak tym razem pomagały jakoś mniej, niż zwykle.
Pójście na bal mogło mocno zagrozić mojej tajemnicy: najważniejszej jaką kiedykolwiek miałam. Przy tym nawet wielka miłość wymiękała. A skoro o miłości mowa, to nie bardzo paliłam się na imprezę, skoro miałam jej tam nie spotkać. Wolałabym spokojnie pogłówkować nad złym samopoczuciem Adriena (czyli wysłać Nino, żeby wybadał sytuację). Jednak myśl o zawiedzeniu Kota wydawała się przerażająco bolesna. Niech ludzie mówią, co chcą, ( a prasa ciągle huczała od natłoku plotek, czasem padało stwierdzenie, iż zwyczajnie zwodzę przyjaciela za nos i wykorzystuję), lecz mi zależało na tym narcyzie, jak na mało kim. Tak się cieszył myślą o wspólnym wyjściu! Chyba nie miałabym serca go zawieść... Zresztą, to głupie żeby z powodu chłopaka, czy kolczyków odmawiać sobie wszelkich przyjemności. Z maską jakoś dam radę, od czego są szpilki do włosów, węzły, a w ostateczności make-up zniekształcający rysy twarzy? Westchnęłam. Do balu zostały tylko dwa wieczory, nie licząc dzisiejszego. To mało czasu na przygotowania. Zdecydowanie za mało. Rozsądniej byłoby zrezygnować.
Ale kij z tym! Idę!
Raz się żyje, przecież przegapienie takiego towarzyskiego wydarzenia, i to jeszcze z udziałem największego idola, podpadałoby to pod głupotę! No, może odrobinę zależało mi również na spotkaniu z pewnym super bohaterem...
Przepełniona nagłą falą optymizmu, aż cicho pisnęłam, podekscytowana. Jednak teraz miałam na głowie kolejne zmartwienie, czysto kobiecej natury, czyli sławne: w co się ubrać? Dwa wieczory to mało czasu na uszycie sukienki, zwłaszcza jeśli po drodze nabałagani jakaś akuma. No i pierwsza, podstawowa przeszkoda: brak weny, koniecznej do stworzenia zadowalającego projektu, z jakiego potem miał powstać strój. Bez niej ani rusz! Można mieć największy talent, jednak bez kochanej weny wychodziłby tylko mdlące łachy, bardziej przypominające worki na śmieci niż arcydzieła modowe. Teoretycznie mogłabym wykorzystać coś ze szkicowników, lecz...
–Tikki!- krzyknęłam, nawołując swoje Kwami, które, dzięki niewielkim rozmiarom, potrafiło się schować dosłownie wszędzie, często mocno ułatwiając mi tym ukrywanie jej istnienia przed światem. Ktoś powinien pomyśleć o wcieleniu istotki wraz z innymi pobratymcami do FBI- na szpiegów nadawali się jak ulał. Tym razem opiekunka Miraculum wyleciała z którejś szkatułki na biżuterię. Mała miała na głowie jedną z moich mulinowych bransoletek, które robiłam wręcz hurtowo podczas szóstego roku podstawówki. Do dzisiaj większość moich dziecięcych koleżanek trzymała po kilkanaście, najpewniej upchniętych oraz zapomnianych. Nawet Chloe miała ze trzy. Rzecz jasna w żółtych, białych i czarnych barwach, jak to ona. Wówczas nie była jeszcze taka wredna...nawet ją lubiłam. Ciekawe, czemu potem dorobiła sobie rodowód prosto z piekła? Porzuciłam jednak temat, skupiając uwagę na szamoczącej się z ozdobą Tikki. Roześmiałam się, obserwując jej zmagania:
-Do twarzy ci- powiedziałam, zgodnie z prawdą. Zielona ozdoba dawała ładny kontrast dla jej czerwonej skóry.
–Dziękuję – odparła szeroko uśmiechnięta, wreszcie zdejmując bransoletkę-Coś się stało?- zapytała, patrząc na mnie wielkimi, fioletowymi oczami. Nawet kiedy moją twarz rozświetlał najszerszy uśmiech zawsze umiała dostrzec, że coś nie grało. Też bym chciała tak umieć.
-W sumie to nic poważnego, ale potrzebuję pomocy. Nie mam pomysłu na kostium...
-Czyli jednak idziesz z Czarnym Kotem na bal?!- wtrąciła się, a jej głos prawie drżał od ekscytacji. Pokiwałam głową, rozbawiona obserwując jej pocieszne reakcje, z jakich moja przyjaciółka, teoretycznie, powinna była wyrosnąć już wieki temu. Akurat z radości zrobiła fikołka w powietrzu. Żywiłam podejrzenie, iż potajemnie parowała mnie z Kittym.- To wspaniale, Marinette! A jeśli chodzi o kostium: na pewno coś zaraz wymyślisz. Zawsze tak jest – pocieszyła. Dopingowanie należało do jej specjalności -pochwałami sypała ja z rękawa, zawsze wiedziała, co powiedzieć, umiała wymienić cały zespół ludzkich pozytywnych cech, szybciej, niż ja mrugałam. Taka prywatna cheerleaderka. Jednak kiedy chodziło o przejście do działania...tu już trochę gorzej. Jak zresztą widać na załączonym obrazku. Nawet nie rzuciła żadnego pomysłu, tylko zostawiła wszystko na mnie. Czyli zostałam sama?
Ehhhhh...
Wróciłam myślami do kreacji, ignorując ciche skandowanie "LadyNoir! LadyNoir!" przy uchu. Jakakolwiek rzecz kojarząca się z Biedronką natychmiast odpadała, gdyż pozwoliłaby zebranym mnie przejrzeć. Jednocześnie przebranie musiało nienagannie ukrywać również Marinette, ze względu na obecność Chloe. Gdyby wsypała mnie przed Kotem, to byłby koniec. No i jeszcze nie chciałam sprawić partnerowi problemów z odnalezieniem mnie w, zapewne licznym, tłumie.
Spojrzałam na wisiorek, który od momentu gdy go dostałam, leżał na biurku, ładnie wyglądając. Wzięłam przedmiot do rąk, aby po raz setny dokładnie obejrzeć, badając delikatne szkło opuszkami palców. Ponownie podziwiałam kunszt wykonania ozdoby. Istne arcydzieło, jakiego nie powstydziłaby się sama panna Bourgeois. Musiałam przyznać, iż super bohater posiadał nosa do tego typu rzeczy. Aż dziw.
Uśmiechnęłam się lekko na wspomnienie blondyna. Miał nieskończone pokłady poczucia humoru, co czasem okazywało się sporą zaletą i rozumiał mnie bez słów, zawsze brał moją stronę, wykazywał niespotykaną wrażliwość oraz empatię, był nieskończonym altruistą, wyróżniał się odwagą, niekiedy podpadającą pod bezmyślność, ale jednak, nigdy mnie nie zawiódł, nie okłamał, nie skrytykował, zawsze pełen radości, zaufania, dobroci... Mogłabym tak wyliczać godzinami. Ciepło na sercu wzmogło się, a wraz z nim do głowy przyszedł świetny pomysł.
–Róża!- wykrzyknęłam, niczym Archimedes swoją eurekę, praktycznie podskakując na krześle. Tikki aż zatkała uszy, ( o ile ona w ogóle ma uszy) przerywając skandowanie.
- Uszyję suknię w róże!- wyjaśniłam, widząc jej pytająco-przerażone spojrzenie. Natychmiast wyjęłam z szuflady podniszczony szkicownik, odkładając jednocześnie wisiorek na bok. Odnalazłam pustą stronę, jedną z niewielu pozostałych swoją drogą, a ołówek zaczął sunąć po papierze, niczym podczas szalonego tańca.
Niedługo to ja miałam tańczyć.
Tak tylko podam do informacji publicznej, że wyznacznikiem poprawionych rozdziałów jest dopiska z perspektywą. Przy tych starszych trzeba się samemu domyślać, kto mówi. Podejrzewam, iż swego czasu sprawiło to paru osobom sporo problemów... No cóż, wreszcie się za to biorę. Vivat szybki po półtoraroczny zapłon!
Dobra, koniec błazenady, trza się brać za korektę...
PS. Ostatnio zaczęłam sobie robić notatki w Wordzie, żeby będąc przy np. czwartej książce, nie zapomnieć istotnego szczegółu z pierwszej, takich jak zapach Adreina (choć byłoby ciekawie, gdyby okazał się wielozapachowy, zależenie od pory dnia, pogody, nastroju...). Jakiś czas temu wyłapałam chociażby, to, że w Nowej Drużynie rodzice informują Marinette, iż u jej babci będzie cała rodzinka, nawet wymieniają kilka poszczególnych osób, chociażby prababcię Jo-Jo, a kiedy przychodzi co do czego...nic. Pustki. Stąd, moja troska, aby zminimalizować liczbę rozbieżności.
I tak dziw, że nikt nie zwrócił mi na nie wcześniej uwagi...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top