Rozdział trzynasty
Zaczynało się robić nudno. Cała armia upiornych gości poszła sobie prawie pół godziny wcześniej. Kiedyś-Damien najwyraźniej w jakiś sposób utrzymywał z nimi łącze, może nawet widział i słyszał to co owi kontrolowani przez niego biedacy, ponieważ ciągle marszczył brwi, na przemian z zamykaniem oczu oraz zaciskaniem pięści. Zaś ja siedziałam jak trusia w tej kieszeni, nie mając co ze sobą począć. W pewnym momencie osiągnęłam tak wysoki poziom zamulenia, że zaczęłam wymieniać w myślach wszystkie znane mi kolory, włączając w to ich wszelkie odcienie. Jednak nawet tak długa czynność nie mogła trwać wiecznie.
Kiedy Biedronka się pojawi by mnie uratować? Ona tam śpi czy co? Nie widziała, że potrzebuję pomocy?! I to natychmiast?!- myślałam, coraz bardziej wkurzona. Oficjalnie bal miał się skończyć dopiero za jakieś dwie godziny, więc papie nie miało prawa przyjść do głowy przyjechać po ukochaną córeczkę, zaś z powodu późnej godziny policja również nie miała szansy dostać zgłoszenia o zamieszaniu od jakiegoś przechodnia. Ludzie mieszkający w sąsiednich parcelach zapewne zbagatelizowali problem, uznając, iż po prostu trwa dzika impreza. Gdyby nie fakt, że stałam na materiale zaczęłabym tupać nogą ze zniecierpliwieniem, lub stukać długimi paznokciami o jakiś blat, czy kieliszek. Zamiast tego mogłam jedynie prychać, jednak jaka z tego korzyść skoro jedyna osoba poza mną w pomieszczeniu nawet nie zwracała na to wszystko uwagi?! Na chwilę w mojej głowie pojawiła się szalona myśl, że w sumie wolałabym łapać idolkę z resztą armii olbrzyma, niż siedzieć w jego kieszeni. Przynajmniej wiedziałabym co się dzieje i miała jakąś rozrywkę. Jednak szybko pozbyłam się podobnych pokus. W końcu podczas gonitwy ktoś mógłby mi zniszczyć sukienkę, a wygląd zawsze stanowił priorytet.
Wtem za moimi (a raczej za olbrzyma) plecami rozległ się odgłos tupotu stóp jakichś kilku osób. Serce zabiło radośnie, zaś oczyma wyobraźni już widziałam bohaterkę pędzącą żeby skopać olbrzymi tyłek chłopaka z jakim przyszłam na przyjęcie, tym samym mnie uwalniając. Nawet jej, zwykle bezużyteczny, pomagier byłby teraz lepszy od dalszego tkwienia bezczynnie. Chciałam krzyknąć z radości na myśl o zbliżającej się wolności, jednak bałam się to zrobić na głos, gdyż wciąż nie znałam zamiarów niebieskoskórego wobec mnie. Jeśli były złe nie chciałam niczego przyśpieszać, irytując go.
Stwór odwrócił się by zobaczyć przybyłych, tym samym dając na to szansę mnie. Entuzjazm szybko opadł, kiedy zobaczyłam zgoła odmienny widok od spodziewanego. Kilku opętanych przez te dziwne, latające stworki, mężczyzn niosło Czarnego Kota. Ten ostatni wyglądał niezwykle marnie. Blada cera zdawała się prawie tego samego odcieniu, co kawałki ozdobionego plamami krwi materiału jakimi został owinięty blondyn. Oczy chłopaka pozostawały zamknięte, zaś ręce oraz nogi zwisały nieruchomo. Odczułam przerażenie, zadając sobie pierwsze nasuwające się na ów widok pytanie: umarł? Nie, chyba coś tam jęczał, w takim razie zapewne jeszcze zipał, o ile miałam aktualne informacje o zwyczajowych zachowaniach trupów. No dobra, jeden problem z głowy. Jednak nadal pozostawał ten najważniejszy: gdzie wcięło szefową niesionego? Przecież nie poddałaby drugiego super bohatera bez walki. A więc to na pewno był jej sprytny podstęp! Na pewno zaraz miała wbiec na salę ze swoim Szczęśliwym Trafem, po raz kolejny utrzeć nosa Władcy Ciem, poprzez pokonanie jego sługi, przywrócić wszystko do normalności, a może nawet dać mi swój autograf, o którym od tak dawna marzyłam!
-Podejdźcie-rozkazał Projektant, tym swoim nowym, szorstkim głosem, jaki już zdążyłam znienawidzić. Mężczyźni wykonali polecenie z przerażeniem wymalowanym na zakrytych maskami twarzach. Wielkolud uklęknął, tak by móc się przyjrzeć czarnej postaci odłożonej na posadzkę. Wokół jego oczu po raz kolejny pojawiła się znana dobrze wszystkim fioletowa obwódka w kształcie motylich skrzydeł. Pewnie siedemnastolatek znowu ucinał sobie pogawędkę z postrachem Paryża. Miałam zaszczyt słyszeć ową pogawędkę, a raczej jej połowę, czyli odpowiedzi niegdyś niebieskookiego.
-Z przyjemnością, Władco Ciem- brzmiał jakby mówił sam do siebie, niczym obłąkany. Przerażające. Aż po całym ciele przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz. Miałam nadzieję, iż ja tak nie robiłam będąc Anty-Biedronką. Bo wyglądać to na pewno wyglądałam lepiej. Wielka łapa odziana w białą rękawiczkę sięgnęła ku nieprzytomnemu nastolatkowi, w wiadomym celu.
No dalej, Biedronko! Teraz!-krzyczałam w myślach, rozglądając się gorączkowo na boki, w poszukiwaniu obrończyni stolicy Farncji. Nikt się nie pojawił, a złoczyńcę sekundy dzieliły od zabrania Kotu Miraculum. Wtedy to do mnie dotarło.
Nikt nie przyjdzie. Przegrali.
Wbrew sobie podjęłam błyskawiczną decyzję.Ryzykowną, głupią, szaleńczą, wręcz samobójczą. Jednak tym razem nie mogłam stać bezczynnie. Nie znów. Nie mogłam pozwolić żeby świat po raz kolejny mi się zawalił, zwłaszcza jeśli miałam szansę temu zapobiec.
-Damien!!- wrzasnęłam ile sił w płucach, chcąc zwrócić na siebie uwagę. Tak jak się spodziewałam zamarł i zwrócił na mnie te czarne oczy, bezkresne jak noc. Zdecydowanie wolałam jak były niebieskie. Ogólnie wolałam tamtego pełnego optymizmu chłopka mierzącego trochę ponad metr osiemdziesiąt, zamiast spaczonego olbrzyma ze skłonnościami sadystycznymi.
-Już się tak nie nazywam, Chloe Bourgeois – ten lodowaty ton, brzmiący, jakby chłopak miał do mnie o coś urazę, zmroził mi krew w żyłach, ale nie dałam po sobie tego poznać. Czy po raz pierwszy ukrywałam swoje prawdziwe uczucia? Rzecz jasna, że nie. I jak dotąd nikt nigdy nie przejrzał mojej maski, więc nie widziałam powodu, żeby Projektantowi miało się to udać. Już tyle lat utrzymywałam opinię bezdusznej zołzy, że spokojnie mogłam pociągnąć jeszcze kilka minut, nawet jeżeli każda z dotychczasowych ról była prostsza do zagrania, niż niewzruszonej, wrednej chojraczki. Ale czego się nie robi dla idolki?
-Tak, tak. Mniejsza z tym. Słuchaj, masz mnie odstawić do domu. Jeśli natychmiast nie wrócę prześpię mniej niż dziesięć godzin, a to źle wpływ na cerę- nawijałam jak szalona, nie zwracając zbytniej uwagi na to co mówię. A najlepiej znałam się na modzie oraz dbaniu o urodę, więc temat owego monologu nie powinien nikogo zaskoczyć- No i będę miała wory pod oczami! Nie ma nic gorszego...
-Cisza!!- wykrzyknął tym swoim tubalnym głosem wielkolud. Aż się lekko skuliłam ze strachu, mocniej zaciskając palce na krawędzi kieszeni . Nie znałam go do tej strony, nawet jako złoczyńcy. Aż do owego momentu wydawał się zimny w swoim profesjonalizmie. Znałam szatyna od małego. NIGDY nie podniósł głosu- Ja tutaj wydaję rozkazy, gdyby nie moja łaska byłabyś teraz opętana przez własną sukienkę, więc się zamknij!- zabolało niczym policzek wymierzony prosto w twarz.
Dlaczego? Przecież ja go nienawidziłam za odebranie mi matki. Cokolwiek co robił nie powinno mnie obchodzić. Powinnam go nienawidzić! Przecież po to się odcięłam na te walone kilka lat! Żeby zupełnie wymazać dziecięcego przyjaciela z pamięci, tak samo jak rodzicielkę, żeby ukarać tego zdrajcę, żeby nie musieć znowu cierpieć, gdyby kolejna osoba mnie porzuciła, łamiąc przy tym serce... Tak potwornie bałam się porzucenia, broniłam rękami i nogami przed odczuwaniem jakichkolwiek pozytywnych uczuć wobec ludzi. Wolałam żeby mnie znienawidzili, niż najpierw dali poczucie bezpieczeństwa, troski, przynależności, miłości zaś potem zmieszali z błotem, czyniąc z duszy czarną dziurę, która za nic nie chciała się wyleczyć.
Dlatego tak jechałam po Marinette, ponieważ była zbyt uprzejma, dobra, zdolna zostać moją przyjaciółką, zwłaszcza wiedząc czemu zmieniłam się w sukę. A potem zostawiłaby mnie dla takiej Alyi... Z tego powodu wolałam ją, zupełnie jak wszystkich innych trzymać na dystans. Tyko Sabrina z niezrozumiałych powodów nadal trwała u mego boku, choć co pięć minut robiłam jej najróżniejsze świństwa, żeby się odczepiła. Nie dlatego, że jej nie lubiłam. Wręcz przeciwnie: uważałam za jedyną przyjaciółkę i bardzo kochałam, dlatego sama myśl o stracie takiej osoby wydawała się zbyt okrutna. A los na pewno miał zamiar w przyszłości nas rozdzielić, więc wolałam sama doprowadzić do owej straty, żeby jakkolwiek złagodzić ból.
Z Damienem sprawa wyglądała inaczej. Jego przez wiele lat szczerze nienawidziłam. Może i nie miałam do tego podstaw, ale zbytnio przypominał swojego ojca, przynajmniej z wyglądu. Samo spojrzenie na tego chłopka wystarczyło, żeby wróciły niechciane wspomnienia. Zupełnie wyrzuciłam szatyna z życia, zacierając wszelkie ślady. Zmieniłam numer telefonu, zamykałam się w pokoju, kiedy przychodził, spaliłam wszystkie wspólne zdjęcia, prezenty jakie nie raz mi dawał, przestałam odwiedzać nasze ulubione miejsca, nawet przeniosłam się do innego pokoju w hotelu, gdyż ten poprzedni zachował zbyt wiele śladów po niebieskookim. Nawet patrząc w lustro często odnosiłam wrażenie jakby obok mnie odbijał się właśnie on z jego szerokim uśmiechem. Żeby powstrzymać dalsze schizofreniczne halucynacje zmieniłam również siebie. Od podstaw.
Rozjaśniłam włosy, ścięłam je, zaś kiedy odrosły związywałam, gdyż podczas naszej znajomości damien często mówił, że lubi, kiedy są rozpuszczone. Przekłułam uszy, zupełnie zmieniłam styl ubierania, w dużej mierze porzucając sukienki, w jakie swego czasu mama ciągle mnie ubierała. Dawny ulubiony kolor- róż, zastąpił biały i żółty, ponieważ kojarzyły mi się z ojcem oraz jego hotelem. W końcu tata został jedyną osobą, która mnie nie opuściła, nawet jeżeli jego opieka nad jedynaczką pozostawiała wiele do życzenia.
Gdy Adrien odrzucił pomysł pójścia na bal musiałam szybko coś wykombinować. Przecież to było poniżej mojej godności, żeby pójść samej! Niebieskooki posiadacz kasztanowych włosów, mimo usilnych starać, przez całe lata błąkał się po mojej głowie, choć starałam się robić co w mojej mocy, żeby temu zapobiec. Często wyobrażając sobie wymarzone wakacje, pierwszy dzień w szkole, premierę kinową, nawet wyjście na miasto w jakiś niewyjaśniony sposób gościł w owych wizjach, zawsze jako tamte dziecko, które znałam. Zawsze z tym samym uśmiechem, rozczochraną fryzurą i bez górnej jedynki. Taki słodki urwis. Nie wiedziałam czemu, ale w akcie desperacji wyprosiłam u ojca jego numer po czym zadzwoniłam, i jak gdyby nigdy nic zaproponowałam wspólne wyjście, zupełnie ignorując lata milczenia. Rzecz jasna już na wstępie postawiłam swoje warunki.
Spotkawszy go na przyjęciu uderzyło mnie, iż prawie w ogóle się nie zmienił. Tylko wyprzystojniał, jednak nadal był moim Damienem. Sądziłam, że może ta relacja jest do naprawienia. Żal po stracie rodzicielki zmalał, demony przeszłości również. Czemu by nie odbudować dawnej znajomości?
Byłam naiwna.
Tak niewiele potrzeba, żeby po raz kolejny zostać zranionym przez kogoś w kim pokładało się nadzieję. Niby jeden krzyk, niby pod władzą jakiegoś szajbusa nigdy nie wychodzącego na światło dzienne, ale tyle wystarczy żeby sklejone z odłamków serce po raz kolejny rozpadło się na kawałki.
Poczułam płynącą po moim policzku łzę, potem kolejną i kolejną. Spływały na brodę kapały na materiał kieszeni. Zaczęłam cicho szlochać, nie zastanawiając się nad reakcją zebranych, nad tym, że miałam być niewzruszona niczym kamień. Nawet nad czarnym tuszem znaczącym policzki, wraz z białymi rękawiczkami. Potwór musiał to usłyszeć, bo wyszeptał z przejęciem:
-Chloe...- uniosłam głowę. Zatkało mnie. Jego oczy nadal pozostawał czarne, ale pojawiły się nich jakby...niebieskie drobinki? Czy to możliwe?! Jednak wrażenie szybko zniknęło, gdy stwór zmarszczył brwi, nad którymi znów pojawił się symbol motyla.
Może i zostałam złamana,ale jeszcze nie przegrałam. Dostrzegłszy swoją szansę wykorzystałam ją.
Napięłam z całych sił wątłe mięśnie rąk, opierając je na krawędzi ciężkiego materiału. Dzięki temu udało mi się na nią wejść, choć kosztowało to sporo wysiłku. Po drodze zgubiłam nawet jeden but, jednak nie miałam czasu założyć go z powrotem. Projektant skupiony na swojej mrocznej pogawędce niczego nie zauważył. Zeskoczyłam na ziemię z wysokości dwóch metrów, cicho przy tym piszcząc. Lądowanie okazało się niewyobrażalnie bolesne. Upadłam na bok, mocno obijając przy tym bark oraz w jakiś nienaturalny sposób wykręcając kostkę, w wyniku czego wrzasnęłam. Dopiero to ostatnie zwrócił uwagę złoczyńcy na mnie. Ignorując paraliżujące fale bólu przeszywające całą nogę, od puchnącej oraz siniejącej kostki, wstałam, podpierając się o balustradę. Na szczęście nieprzytomny nastolatek leżał tylko kilka kroków ode mnie. Dokuśtykałam do niego i stanęłam z rozpostartymi rękami, osłaniając przed moim byłym przyjacielem. Czułam adrenalinę pulsującą w żyłach, dodającą odwagi.
-Co ty robisz?- zawarczał wielkolud, na ów widok.
- Jeżeli chcesz jego Miraculum, najpierw będziesz musiał mnie z-a-b-i-ć –odpowiedziałam z pewnością siebie, jaka mnie samą zaskoczyła,akcentując ostanie słowo.Zmarszczyłam przy tym ostrzegawczo brwi.
-W takim razie to robię– odparł po chwili wahania. Wyczułam w jego głosie niepewność. Wykorzystałam to, niczym wojownik podczas walki. Cóż, w pewnym sensie, rzeczywiście była to walka.
-Nie wydaje mi się. Zbytnio ci na mnie zleży-stwierdziłam z niezachwianą pewnością siebie, choć serce miało na ten temat zgoła odmienną opinię. jednak nikt nie musiał o tym wiedzieć.
- Skąd ten pomy...
-Gdyby było inaczej należałabym do twojej armii przebierańców.
-Jeszcze możesz do niej dołączyć- wycedził. No dobra, zaczynamy show- pomyślałam.
Przypomniałam sobie najgorszy moment życia, jaki przez długi czas skutecznie wypychałam z pamięci. Ten, w którym dowiedziałam się o odejściu matki.
Łzy same popłynęły po policzku. Zaczęłam płakać. Nie tak jak wcześniej: cichutko. Teraz wyłam wniebogłosy, zasłaniając twarz rękami i trzęsąc się. Istny teatrzyk, ale zawsze dobrze oszukiwałam. Kiedy rzuciłam olbrzymowi przelotne spojrzenie jego tęczówki znowu miały te niebieskie drobinki, a mimika wyrażała wielki wstyd oraz smutek, tak jakby fioletowa obwódka, znowu okalająca oczy, nie istniała. Nieźle szło, jeszcze tylko trochę...
-Dobrze, już dobrze!- krzyknął, załamując ręce- Nie zrobię tego, ale masz nie płakać!
-Przestanę, kiedy oddasz mi swój szkicownik i usiądziesz o tam- pokazałam przeciwległy kąt pomieszczenia. Złoczyńca wyraźnie się wkurzył.
- Nawet o tym nie marz!- złożyłam usta w podkówkę. Prze chwilę wpatrywał się we mnie, błękitne drobinki rosły w oczach. Westchnął teatralnie.Po raz pierwszy od dawna dostrzegłam w nim przebłysk człowieka jakiego znałam.
-Niech ci będzie, wygrałaś – odrzucił szkicownik, a sam odszedł we wcześniej wskazane przeze mnie miejsce. Czarne oczy były już prawie całe niebieskie. W momencie kiedy usiadł coś uderzyło w zalepione drzwi, które poleciały na ziemię, rozpryskując się na miliony kawałeczków.
W przejściu stała Biedronka.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top