To jakiś żart?

Loki na początku nie wiedział co robić. Nie rozumiał, co się stało. W jednej chwili stał w parku, a w drugiej wylądował w tym dziwnym miejscu.

Wyciągnął szybko sztylet i podbiegł do najbliższego mężczyzny. Tego, który wyskoczył z niebieskiej budki. Przyłożył mu broń do gardła.

-Gdzie ja jestem?- zapytał go na tyle głośno, by ten ze skrzypcami też usłyszał. Facet w czerwonej czapce zesztywniał i starał się odsunąć od ostrza, lecz Loki mu na to nie pozwalał. Trzymał go mocno za bark.

-J-ja nie wiem...- wydukał ledwo mężczyzna.- Nie wiem nawet, który jest rok! Ani też, jaka to planeta! Czy to jest Ziemia?

-Oczywiście, że Ziemia. A dokładniej to Anglia, centrum Londynu, Baker Street 211b, więc uzyskawszy, odpowiedź na pytanie, odłóż tę broń nowojorczyku- powiedział skrzypek.

W tym momencie do pokoju weszła starsza pani w granatowej sukience w białe kwiatki. Niosła tacę z parującym trzema filiżankami, cukierniczką, sosjerką z mlekiem i łyżeczki. Odstawiła ją na stole i przyjrzała się całej scenie w salonie. Nie wydawała się przestraszona, czy nawet zdziwiona na widok niebieskiej budki i jej właściciela ze sztyletem Lokiego na gardle.

-Tylko nie nabałagańcie- powiedziała do stojącego spokojnie skrzypka- Nie jestem gosposią, by sprzątać twoje mieszkanie.

-Pani Hudson! Proszę nie przeszkadzać i już sobie iść!

Kobieta ruszyła szybko do wyjścia, mrucząc coś pod nosem.

-Plugawy Midgard- Loki powiedział ostatnie słowo, jakby wypluwał najbardziej ohydne lekarstwo we wszechświecie.

-Ziemia? Baker Street? 211b? Czy to nie tu przypadkiem mieszka ten znany, uzależniony od narkotyków, detektyw psychopata, Sherlock Holmes?- zapytał jego zakładnik.- Czekaj... Czy ty właśnie powiedziałeś Midgard?

-Tak, nie, tak i nie- odpowiedział właściciel mieszkania- Tak mieszkam tu. Nazywam się Sherlock Holmes. Nie jestem uzależniony od narkotyków, one tylko pomagają mi w pracy. Tak, jestem znanym detektywem. Ale nie psychopatą! Tylko wysoko rozwiniętym socjopatą!

-Nie. To nie możliwe... To jakiś żart?- właściciel budki starał się uśmiechnąć, lecz mu nie wyszło.

-Teraz go puść. Mam już dość wzywania karetki by zgarnęła trupa.

Loki powoli zabrał ostrze z gardła swojego zakładnika. Niech myślą, że są bezpieczni. Mógł w każdej chwili zabić wszystkich w tym pokoju, lecz potrzebował informacji, co się właśnie przed chwilą stało. Łatwiej je zdobyć w spokojny, cywilizowany sposób, jakim była rozmowa, niż w bezsensownym grożeniu bronią.  

Mężczyzna z czerwoną czapką tylko na to czekał. Kiedy był wolny, od razu odskoczył od Lokiego i podbiegł do swojej budki. Zatrzymał się, dopiero gdy dotknął plecami drewnianych drzwi. Nie wbiegł jednak do środka. Poprawił swoją muszkę i starał się wyglądać w miarę naturalnie. Sięgnął jeszcze do kieszeni i wydobył z niej podłużny, metalowy przedmiot z zieloną lampą na jednym końcu.

-Interesujące- powiedział Sherlock. Pozostała dwójka, która do tej pory bacznie się sobie przyglądała, spojrzała na niego, czekając na kontynuację, która jednak nie nadeszła. Mężczyzna bez słowa przyglądał im się dokładnie, po czym dodał, wskazując na stolik z tacą- Herbaty?

-Z chęcią- odparł Loki, przekładając swoje berło z jednej ręki do drugiej.

-Okej, ale co jest interesujące?- zapytał właściciel budki, podchodząc do stolika.

-Trochę to może potrwać- stwierdził Holmes, wskazując dwa krzesła, znajdujące się pomiędzy fotelami ustawionymi koło kominka. Sam usiadł na jednym fotelu i oparł swe skrzypce o niego. Złożył ręce pod brodą i przymknął oczy. Kiedy jednak Loki zbliżył się do drugiego fotela, powiedział- Jest zajęty.

Zdenerwowany bóg usiadł na jednym z krzeseł. Jego były zakładnik, który już siedział na drugim, odsunął się od niego, tak daleko, jak tylko mógł. Cała, nie zdając sobie z tego sprawy, trójka jednocześnie ściągnęła swe nakrycia głów. Loki trzymał teraz swój hełm na kolanie, mężczyzna z fezem zaczął bawić się czarnym frędzlem, tymczasem detektyw rzucił swoją czapkę bezceremonialnie na ziemię.

-Otóż- Sherlock otworzył oczy i spojrzał na Lokiego.- Masz zakrwawione ubranie i jesteś ciężko ranny w ramię. Wygląda na to, że stoczyłeś przed chwilą niezłą bójkę. Nie pierwszą i nie ostatnią zapewne. A to wszystko miało miejsce w Nowem Jorku. Teraz przechodzimy do ciekawszej części. Twoja zbroja wygląda, jakbyś brał udział w jakimś zlocie przebierańców, ale to jest wykluczone, ponieważ jest ona prawdziwa. Tak samo, jak twoje berło. Wszystko jest wykonane z nieznanych mi materiałów. Coś pominąłem panie...

-Loki- dokończył asgardczyk.

-Jak ten bóg z nordyckiej mitologii?

-We własnej osobie.- powiedział z uśmiechem rogacz.

-Co?!-wykrzyknął siedzący koło niego mężczyzna.

-To wyjaśnia symbole na twojej zbroi- stwierdził detektyw, po czym obrócił głowę w stronę swojego drugiego gościa- Teraz ty...

-No to cześć. Nazywam się Doktor. Miło mi was poznać. Nawet ciebie Loki, mimo że próbowałeś mnie zabić.- powiedział z uśmiechem mężczyzna i pomachał do pozostałej dwójki.

-Doktor kto? Jak masz na imię?

-Po prostu Doktor- powiedział i uśmiechnął się jeszcze szerzej.

-Doktorze. Twoje ubranie pochodzi z różnych okresów historii. Twoja muszka jest na przykład z lat 50. Tak samo, jak wcześniej zbroja, są one oryginalne. Nie widać jednak po nich ich wieku. Zupełnie jakbyś kupił je wczoraj. Jednak twój fez jest zakurzony. Nie nosiłeś go od dawna. Nie wyblakł, czyli był trzymany w jakiejś szafie. Do tego widziałem, jak wyskoczyłeś z budki, której tu wcześniej nie było. Nie zwracam zbytnio uwagi na otoczenie, ale jestem pewien, że jej nie wnosiłem do mieszkania.

-Otóż można to wszystko łatwo wyjaśnić- stwierdził Doktor, sięgając po filiżankę herbaty. Wziął łyka- Uwielbiam herbatę. Pani Hudson, herbata jest wyśmienita!- krzyknął w stronę kuchni.

-Dziękuję kochanie! Wreszcie ktoś mnie docenia!- odkrzyknęła starsza pani.

-No to mów.  

*****

-Jestem!- krzyknął John Watson wchodząc do mieszkania. Jedną ręką prowadził wózek z małą Rosie. Mała zasnęła podczas drogi do domu, jednak wcześniej ciągle musiał zabierać jej, wszystko co brała z półek. W końcu miał już tego dość i dał jej swój telefon, by się czymś zajęła. W drugiej ręce trzymał reklamówkę z zakupami. Od tygodnia mówił Sherlockowi, że jedzenie się kończy i trzeba pójść do sklepu, jednak ten nie miał do tego głowy. Zawsze było coś ciekawszego do zrobienia, jakaś zbrodnia, kradzież, zabójstwo, lub po prostu go nie słuchał. 

-W salonie!- zawołał go współlokator. 

-Daj mi chwilę. Jest klient?

-Nie do końca.

Najpierw zaniósł zakupy do kuchni i rozpakował je. W lodówce był tylko słoik z ogórkami i różne dziwactwa Sherlocka. Już przestał napominać go, nie trzymał tego w kuchni. I tak nie przynosiło to żadnych efektów. Potem wziął na ręce śpiącą Rose i poszedł do salonu. Tam czekała go dziwna, nawet jak na to mieszkanie, scena. 

Na stoliku do kawy, przy sofie, ustawione w kółko, stały trzy dziwaczne nakrycia głowy. Jedna znana Johnowi już czapka myśliwska, czerwony jak krew fez i złoty hełm z rogami. Dalej przy kominku siedział Sherlock na swoim fotelu. Koło niego na krzesłach przeznaczonych dla klientów, siedziała dziwna dwójka. 

-O doktor Watson. To dla mnie zaszczyt- powiedział mężczyzna z muszką, uśmiechając się przy tym, odwracając się w stronę Johna- I mała Rose. 

Drugi obdarzył doktora Watsona tylko jednym spojrzeniem.

-John, poznaj Doktora- Holmes wskazał na uśmiechniętego- i Lokiego Laufeysona- pokazał na drugiego.- Uważaj na niego, zabił około stu ludzi.

-Więcej- powiedział drugi.

-Zostaną u nas na jakiś czas.- oznajmił detektyw.- Spokojnie nie zajmą dużo miejsca. Będą spali w Tardis Doktora. Jest większa niż się wydaje. Byłem w środku.

John najpierw spojrzał na dwójkę gości, potem na niebieską budkę i na końcu na Sherlocka. Dopiero po chwili wykrzyknął.

-To jest jakiś żart?!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top