16. Deszcz

erwin shenanigans
based on my dislike for being in the rain

Kurwa, mam to skonczone od giga dawna, ale najpierw chciałom wrzucić inny oneshot lekko z tym powiązany... ale wiecie co? Jebać, nigdy tamtego nie skończę XD a ten jest imo spoko, taki comfi, i można go spokojnie wrzucić tak o

Enjoy <3

Edited by alemqa <3

morwin, 919

~~~~

Policjant pół leżał, a pół siedział w wygodnym łóżku. Miał na kolanach odpalonego laptopa z ulubionym serialem, obok były położone ulubione chipsy, a w ręce trzymał ulubiony kubek z ulubioną herbatą. Gorący napój rozgrzewał go i dawał mu upragnione uczucie komfortu, którego nie była ostatnio w stanie zapewnić mu filiżanka letniej kawy na komendzie. Wieczorny odpoczynek pozwalał mu zregenerować siły i utrzymać spokój następnego dnia męczącej służby.

Praca nie była łatwa, zwłaszcza gdy jeden osobnik z uporem maniaka mu tę służbę utrudniał. Owy mężczyzna właśnie otworzył z impetem drzwi i wpadł do środka jak burza, przerywając wyczekiwany przez funkcjonariusza wypoczynek.

Szatyn przymknął oczy, modląc się w duchu o cierpliwość do człowieka, którego wziął sobie za męża.

— Grzegorz! Chodź. — Oznajmił szarowłosy bezceremonialnie.

— Erwin — jęknął Montanha. — Jestem zmęczony. Nie mam dziś siły na twoje kolejne wymysły, zwłaszcza, że mam przeczucie, że będziesz chciał dość aktywnie spędzić noc. Mam jutro poranną zmianę, a ktoś mnie przytrzymał na komendzie o kilka godzin dłużej.

— Oj marudzisz, dobrze się bawiłeś podczas tego przesłuchania!

— Mogłem to załatwić w pięć minut, a siedziałem tam prawie trzy godziny!

— Spędzaliśmy jakościowo czas jako para. — Erwin wzruszył ramionami. — Lubisz się ze mną kłócić, co to za zabawa wysłać mnie od razu na wyrok?

— Owszem, nie żałuję, ale jestem przez to dodatkowo zmęczony. Nie mówiąc już o Nelsonie zrzędzącym mi nad uchem... — Brązowooki przymknął oczy i zacisnął rękę mocniej na ciepłym kubku.

— Wisisz mi to za te miesiące. No chodź Grzesiu, zajmie to chwilę!

— Na pewno nie skończy się to jak incydent makaronowy?

— Na pewno.

— Dobrze — westchnął głęboko. — O co mnie prosisz?

— Nie proszę — zaprzeczył oburzony Knuckles, krzyżując ręce na piersi. — Chodźmy na balkon i się pocałujmy — uśmiechnął się nieśmiało.

— Erwin. Ja... co? Nie. Deszcz pada.

— No ale Grzesiuuuu — jęknął młodszy. — Zawsze chciałem otrzymać romantyczny pocałunek w deszczu, możemy chwilę potańczyć, nie martwiąc się niczym, skupić się tylko na sobie...

— Skupić się na sobie to możemy podczas dogłębnej penetracji — prychnął. — A nie moknąć i marznąć na dworze. Jeszcze mi okulary się zamoczą i...

— Jak ty masz zerówki!

— ...i pewnie przeziębisz się jeszcze.

— Cieszę się że dbasz o zdrowie własnego męża, lecz w dziesięć minut się nie przeziębię. No Grzegorz, co ci szkodzi?

— Mi szkodzi bardzo. Tu mam ciepełko, odpoczynek, relaks, wygodne łóżeczko, dobre cziperki, gorącą herbatkę... — rozmarzył się Montanha. — A jeśli dołączysz, to i wspaniałego męża obok. Możemy spędzić razem czas w przyjemny sposób. Po prostu nie w deszczu. Zimno jest.

— Proszę.

Erwin spojrzał błagalnym wzrokiem w oczy Gregory'ego. Cudne, bursztynowe spojrzenie miało właściwości hipnotyzujące i nawet dość odporny na nie Montanha, miał trudność odmówić czegoś, co w gruncie rzeczy, nie wymagało dużego wysiłku. Skoro taka głupota, nieprzyjemna, lecz jednak głupota, sprawi mu radość, to czemu się nie poświęcić?

Gregory warknął cicho, czując, że jego dobroć jest perfidnie wykorzystywana. Co się stało z jego asertywnością? Westchnął bezsilnie i odłożył kubek i laptop na stoliczek obok.

Jebany siwy dziad.

— Niech ci będzie — mruknął niechętnie. Knuckles podskoczył z podekscytowania.

— Dziękuję! — Pisnął i pociągnął za rękę starszego. Montanha omal się nie wywrócił, lecz on nie zwracał na to uwagi. — Zawsze chciałem to zrobić...

Gregory skrzywił się, widząc szalejącą za oknem wichurę. Westchnął po raz kolejny i niespiesznie podążył za Erwinem.

Od razu gdy wyszedł z ciepłego mieszkania na balkon, poczuł chłodny podmuch wiatru. Zimne krople deszczu przyprawiły go o dreszcze. Erwin natomiast wydawał się zachwycony. Przymknął oczy i cieszył się wodą spadającą z nieba.

— Pospieszmy się — marudził Montanha.

Knuckles rzucił mu spojrzenie pełne dezaprobaty, lecz o dziwo nie odezwał się ani słowem. W zamian, chwycił się już przesiąkniętej od wody koszuli starszego i pociągnął za nią, zbliżając się do ust kochanka. Gregory pocałował niższego z uczuciem, starając się odsunąć w niepamięć dyskomfort i zimno. Skupiał się na ciepłym ciele mężczyzny, którego szczerze kochał.

— I jak? — wyszeptał Knuckles, uśmiechając się łagodnie po skończonym pocałunku. Wyraźnie chciał więcej, tak żeby jak najdłużej stali w deszczu, lecz najpierw chciał usłyszeć przyznanie mu racji, że to był dobry pomysł.

— Mokro — wymamrotał szatyn. — I zimno — dodał, lekko drżąc.

Złotooki fuknął niezadowolony; najwyraźniej spodziewał się innej odpowiedzi.

— Nie czujesz tego romantyzmu? Pada deszcz, jest tylko nasza dwójka i--

— Nie. Jest mi zimno, ta mokra koszula się na mnie lepi, a w ogóle to wolałbym się z tobą całować w środku.

— Aha. Taki jesteś.

— Mówiłem ci od początku, że to nie mój klimat! — jęknął bezsilnie brązowooki. — Wolę ciepełko i miękkie poduszki, a nie zimne kafelki mokre od deszczu. Deszcz jest zajebisty, ale zza szybki — mruknął, wzruszając ramionami.

Erwin odwrócił się do niego plecami, idąc w stronę barierki. Gregory wywrócił oczami; naprawdę będą się o to teraz kłócić i obrażać? Zrobił krok w stronę młodszego, lecz posadzka pokrzyżowała mu plany. Pisnął głośno, czując jak ślizga się po mokrej powierzchni. W akcie desperacji chwycił się drobniejszego ciała, które pod wpływem popchnięcia również straciło równowagę. Przy akompaniamencie wielu przekleństw, obaj mężczyźni wylądowali obok siebie.

— Kurwa — jęknął Knuckles, ostrożnie siadając. — Aua.

Syknięcie po prawej stronie Erwina skupiło jego uwagę. Po chwili zauważył stan w jakim znajdował się jego małżonek.

— Grzegorz, Boże święty... — wymamrotał, widząc rozwalony łuk brwiowy i brodę stękającego z bólu szatyna. Upadając, niefortunnie zahaczył o mały stoliczek na krańcu balkonu, co spowodowało głębokie, krwawiące rany.

— Zabierz mnie na szpital. — Montanha wyszeptał słabo, czując, że nie obędzie się bez szwów.

Gdy siwowłosy chaotycznie zbierał się do szpitala, ówcześnie naprędce tamując krwawienie, Gregory wpatrywał się w niego z nutą złości i rozbawienia. Pokazał mu, że jego obiekcje związane z romantycznym pląsaniem w deszczu rzeczywiście były uzasadnione, lecz z drugiej strony, bezpośrednio z winy pomysłu złotookiego, kolejny raz skończył ranny.

A mógł zostać w ciepłym łóżeczku...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top