12. Kłótnia
Pisałom to o jakiejś 2 w nocy, nie wiem czy ma to w ogóle sens.
Edited by alemqa <3
morwin, 760
~~~~
Złote tęczówki wpatrywały się intensywnie w te brązowe. Gregory czuł, że Erwin namyśla się, czy od razu wyjść czy najpierw zaszczycić go wyśmianiem jego osoby.
— To ciekawe — mruknął w końcu. — Nadal mnie kochasz, hm?
— Tak.
— I dlatego mnie unikasz? — Siwowłosy uniósł brew.
— Wolę nie widzieć cię ciągle z Heidi. Zasady prime time'u poszły się jebać, będę więc udawał, że tego nie widzę. — Grymas słabo skrywanego bólu wkradł się na twarz szatyna.
— Śmieszy mnie fakt, że nie rozmawiamy praktycznie od kilku miesięcy, nie licząc kilku akcji, gdzie właściwie i tak się jedynie kłócimy, a teraz twierdzisz, że mnie kochasz. Przepraszam, że mnie nadal kochasz. Jakbyś kiedykolwiek cokolwiek do mnie czuł — warknął Knuckles.
— Taka moja praca, nie byłem zadowolony z tego, że muszę cię złapać i skazać na wyrok. Kochałem cię wtedy, i nadal cię kocham — mówił Gregory. — Bolało mnie to, ale nie potrafiłem zrezygnować z pracy dla ciebie. Zresztą, ty też nigdy byś nie zaprzestał okradania banków dla mnie, więc nie rozumiem twoich podwójnych standardów.
— Tu nie chodzi o pracę, tylko o okoliczności, w których zdradziłeś moje zaufanie. Wtargnąłeś ze SWATem do twojego własnego mieszkania, bo się umówiliśmy, a ja ci zaufałem. Wiesz jak to wyglądało?
— Wiem, i żałuję — odparł skruszony szatyn. — Inaczej dostałbym kolejnego degrada, a prędką interwencją zaplusowałem sobie u szefa. Ale... było minęło, już nic z tym nie zrobię. Było to ponad rok temu, a ty nadal trzymasz urazę. Rozumiem, że zniszczyłem twoje zaufanie do mnie, ale kurwa... nawet nie dałeś mi szansy.
— Nie dałem ci szansy? — roześmiał się z niedowierzaniem. — Ja ci nie dałem szansy? Dałem ci ich za wiele. Jak widać, słusznie, bo straciłeś wszystkie bliskie ci osoby.
— Erwin...
— Gdybyś był godny zaufania, ktoś zostałby przy tobie. A tak to każdy cię prędzej czy później opuścił.
— Er...
— Twoje własne dzieci zerwały z tobą kontakt! Czy to nie jest dowodem na to, iż podjąłem poprawną decyzję?
— Przestań! — Brązowe tęczówki zabłysnęły złością, żalem i cierpieniem.— Przestań, proszę.
— Chyba samotność ci doskwiera za mocno, skoro postanowiłeś w końcu porozmawiać ze mną, najgroźniejszym człowiekiem na tej wyspie. — Erwin nic nie robił sobie ze słów starszego, usilnie ignorując pogłębiający się na jego twarzy ból.
— Kolejna rzecz, której żałuję do kolekcji — wyszeptał Montanha.
— Nie wiem czego ty oczekiwałeś, że rzucę kobietę życia dla ciebie? — prychnął niższy. — Chociaż w jednym masz rację, faktycznie za mna tęsknisz, skoro szukasz jakiegoś mężczyzny do zaspokojenia swoich fantazji. Przestałeś wreszcie zarywać do wszystkiego co ma cycki, ale teraz umawiasz się z połową facetów w tym mieście. A raczej próbujesz. Kurwa, twoi szefowie, współpracownicy, kadeci, gangsterzy, zatrzymani, a nawet pierdolony Carbonara. Ostatnio chciałeś się z nim całować? Ty? Z Carbonarą? Musisz być cholernie zdesperowany.
Zapadło długie i niezręczne milczenie. Knuckles nie wyglądał na sarkastycznego i kpiącego, tworząc ciekawy kontrast do jego wypowiedzi. Jakby jego dusza nie zgadzała się ze słowami, jakie wypowiada. Gregory natomiast milczał, zastanawiając się, co go podkusiło do tego spotkania. Żałował, że w ogóle je zaproponował.
— Dobra, Nikodem jest hotuwą, jestem jeszcze w stanie to zrozumieć — mruknął w końcu Erwin, po dłuższej chwili namysłu. Gdy Gregory nic nie odpowiedział, Knuckles westchnął. Wahał się przez kilkadziesiąt sekund, aż w końcu dodał: — Nie jestem z Heidi.
Niespodziewanie miękki głos, posiadający tą nutę ciepła, za którą Montanha tak tęsknił, wprawił szatyna w osłupienie. Co to właściwie miało znaczyć?
— Co...
— Kurwa, ja po prostu nie potrafię się przyznać — wydukał. — Nie chciałem, żeby tak to wyszło, Grzesiu. Możemy dokończyć tą rozmowę kiedy indziej? Nie jestem dobry w takich rzeczach, nie mogę, kurwa, nie potrafię...
— Ale czego? — Gregory nadal nie rozumiał.
— Pierdolę to. Twoja propozycja spotkania była nie prosta, a ja zamiast być szczerym jak ty, pierdole coś od rzeczy. Chuj. Ja nadal cię... kurwa.
Montanha wpatrywał się w złotookiego pełnym zdezorientowania wzrokiem, gdy ten nagle wstał i podszedł do niego pewnym krokiem. Stanowczym ruchem przyciągnął go bliżej siebie, szarpiąc za koszulę, po czym namiętnie go pocałował.
Gregory znieruchomiał. Z jednej strony jego marzenie się spełniło, z drugiej zaś, wszystko wydarzyło się tak szybko i tak nagle, że czuł się jakby cała sytuacja odtwarzała się z niespójnie napisanego scenariusza.
Złotooki odsunął się po kilkunastu sekundach od warg szatyna i uśmiechnął się przepraszająco. Znana Montanhie, psotna iskierka wróciła do karmelowych oczu, powodując dziwną falę ulgi spadającą na jego ciało.
— Przepraszam i... no. Nie mam nic na swoją obronę, ani wytłumaczenie. Ja--
— Hej. — Gregory w końcu przerwał niespokojny monolog przyjaciela. — Zwolnij. Nigdzie nie idę, a przynajmniej już nie mam tego zamiaru. Wytłumacz mi — zachęcił go łagodnym tonem.
— A możemy kiedy indziej? — wyszeptał cicho Knuckles, nie odrywając spojrzenia od pełnych ust szatyna. Brązowooki westchnął głęboko.
— Możemy — odparł i pozwolił na kolejne spotkanie ich warg.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top