10. Anioły i Demony
Sam pomysł miałom od giga dawna, ale być może fragmenty zostały przypadkiem zainspirowane przez BlackWolfSQ . Teraz trudno mi powiedzieć co było 100% moim pomysłem, a co lekką inspiracją, ale całość była pisana od zera przez mnie.
Edited by alemqa <3
mikroskopijne 16+ w jednym momencie? Ale dosłownie jest to z zdanie czy dwa XD
morwin, 2177
~~~~
Gregory wszedł niepewnie do znanego w całym piekle klubu. Wiedział, że nie jest tam mile widziany, jak praktycznie każdy inny anioł. Jednak, zostało powierzone mu zadanie, które musi wykonać. Wślizgnął się do środka tylnym wejściem, o którym został niegdyś poinformowany. Jak widać, przydało się, chociaż z innych powodów, niż oryginalnie zamierzonych.
Montanha przeciskał się przez barwny tłum, odczuwając dyskomfort, gdy ktoś przypadkiem się o niego ocierał. Było to nieuniknione, lecz przytłoczenie wynikające z dużej ilości demonów w jednym miejscu, było dość uciążliwe dla anioła.
Mimo długiego wypatrywania, Gregory nie był w stanie dostrzec osoby, która była wzywana. Lekko niezadowolony z obrotu spraw, wiedział, że nie ma innej opcji, jak poprosić by on do niego przyszedł.
Dotarł do stanowiska DJ'a. Aż prychnął gdy zobaczył kto kontroluje muzykę. Klepnął szatyna w ramię, skupiając na sobie jego uwagę.
— Co ty tu robisz? — mruknął młodszy, ponownie odwracając wzrok.
— Szukam kogoś — odparł szczerze Montanha.
— Swojego kochasia?
— Marco! — warknął Gregory, patrząc wrogo na młodszego brata.
— No co — prychnął. — Wiem, że się ruchacie.
— Marco Montanha, do cholery jasnej. Najjaśniejszemu zachciało się z nim gadać i mam go zabrać na rozmowę — rzekł zirytowany anioł. — Po prostu wstrzymaj chwilowo muzykę i daj mi mikrofon, bo przecież nie znajdę go tu normalnie.
Marco roześmiał się cicho, ale faktycznie posłuchał się brata i zatrzymał dudniącą muzykę. Od razu spotkało się to z krzykami niezadowolenia.
— Demony, diabły i upadłe anioły! Proszę o spokój na sali! — oznajmił, trzymając mikrofon. — Zaraz wznowię muzykę, jednak zostałem poproszony o przerwę, gdyż mój braciszek ma coś do oznajmienia. — Marco uśmiechnął się wrednie, słysząc głośną dezaprobatę, Gregory jedynie wywrócił oczami. Ten mały gówniarz specjalnie to powiedział, znając jego reputację w podziemnym świecie.
— Nie mam zamiaru przedłużać — warknął niechętnie. — Ale jedna osoba musi stawić się na rozmowę z Najjaśniejszym, a było to wygodne dla niego, ponieważ ciągle o tym zapominał. Nie znajdę cię w tym tłumie, więc zrób mi przysługę, Kukel, i po prostu tu przyjdź — dokończył zmęczonym głosem.
W akompaniamencie ciągłych odgłosów niezadowolenia, Gregory oddał mikrofon młodszemu. Gdy ten ponownie włączył muzykę, narzekanie na niechcianą przerwę ucichło.
— Ja pierdole, co ja im kiedykolwiek zrobiłem? — jęknął Gregory.
— Istniejesz — roześmiał się Marco. — I jesteś aniołem. Wystarczający powód. No i jesteś tu zbyt dużo, jak na podniebną istotę.
— Byłem tu maks dziesięć razy! I zawsze by odebrać kogoś z Zakshotu! — bronił się szatyn.
— Wiem, ale co poradzisz. Co chce twój pan od Erwina? — zaciekawił się młodszy. — Rzadko kiedy sam Bóg umawia się na pogawędkę z demonem.
— Nie mam pojęcia — odparł szczerze Gregory. — Cześć Nikodem — zwrócił się do Carbonary, który niespodziewanie zjawił się obok.
— Dzień dobry Grzegorzu — przywitał się. — Erwin jest obecnie naćpany i ledwo kontaktuje, więc powodzenia. Ale mogę cię do niego zaprowadzić.
— Ja pierdole. Jebany ćpun...
— Ej, ale nie obrażaj swojego chłopaka! — oburzył się Nicollo.
Gregory przewrócił oczami i wymamrotał niezrozumiałe słowa pod nosem. Nie zwlekając, podążył za białowłosym, który najwyraźniej perfekcyjnie dobrze odnajdywał się w klubie. Dotarli do loży VIP'ów, w której Erwin prowadził żywą dyskusję z Albertem.
Speedo był trzeźwy, a przynajmniej sprawiał takie wrażenie, będąc otoczonym nietrzeźwymi przyjaciółmi. Szarooki bardziej skupiał się na swoim telefonie, gdzie pisał o czymś z Vasquezem, niż na jednostronnej konwersacji z Knucklesem.
— Chodź malutki, idziemy — mruknął Gregory bez zbędnego przywitania. Złotooki powoli odwrócił głowę, po czym rozpromienił się.
— Grzesiuuu! — Wyszczerzył się. — Słyszałem cię, ale nie wiem skąd...
— Mówił przez głośnik — wytłumaczył Nicollo, zasiadając obok siwowłosego i opierając się wygodnie.
— Chodź Erwin — powtórzył brązowooki.
Nie czekając na odpowiedź, pociągnął go do pionu za wyciągnięte ręce. Knuckles zachwiał się od gwałtownego ruchu, jak i od narkotyków i alkoholu. Oparł się o Gregory'ego, starając się zachować równowagę. Po krótkim pożegnaniu, zaczęli iść w kierunku wyjścia.
Montanha cholernie chciał wznieść się w powietrze i uniknąć ponownego przedzierania się przez zatłoczony klub, lecz nie mógł. Skrzydła funkcjonowały jedynie w poszczególnych królestwach. W niebie jedynie anioły mogły latać, w piekle jedynie diabły, a na Ziemii zależało od otoczenia i duszy pobliskich ludzi.
Po paru minutach wreszcie wydostali się z budynku. Szli w milczeniu poprzez pogrążone w ciemności drogi. Nadreaktywny Erwin niecierpliwie podskakiwał i powoli opadał na swych demonicznych skrzydłach. Gregory nie komentował tego, choć trzymanie fruwającego diabełka za rękę, niczym niesfornego balonika z helem, było na dłuższą metę denerwujące.
— Erwin, kurwa, przestań zachowywać się jak dziecko... — jęknął zirytowany szatyn.
— Berek! — pisnął młodszy, nic nie robiąc sobie z prośby partnera. Wyślizgnął się z uścisku brązowookiego i zaczął uciekać.
Gregory przeklął siarczyście i wszczął pościg za niegrzecznym demonem. Wiedział, że już sporo czasu zmarnował szukając Knucklesa, a dodatkowa gonitwa tylko przedłużała jego nieobecność. Wolał nie testować cierpliwości Boga, choć pewnie ten i tak wiedział, że się spóźnią. W końcu był wszechwiedzący.
— STÓÓÓÓJ! — wrzasnął za biegnącym Erwinem. Ten w odpowiedzi wzleciał na kilka metrów w powietrze, posyłając mu szatański uśmiech.
Ganiali się dobry kwadrans po deszczowym mieście. Piekło, wbrew założeniem śmiertelników, było dość urozmaicone. Gorąco i wieczne cierpienie ludzkie zajmowało relatywnie niewielki fragment dziwnego i chaotycznego królestwa. Najlepszą częścią owej domeny, zdaniem Zakshotu, to rekreacja ich miasta, Los Santos. Główną różnicą była ciągła noc panująca nad miastem i niegasnący chaos.
Jednak, dzięki dobrej znajomości ziemnej wersji miasta, Gregory nie miał trudności w odnalezieniu się w terenie. Wreszcie, dogonił wycieńczonego siwowłosego, który wpadł w ścianę, a następnie potknął się o własne nogi i runął na ziemię. Niefortunnie ułożona kostka spowodowała upadek także Montanhy, przez co zawisnął zaledwie kilka centymetrów od ciała młodszego.
— Jesteś upadłym aniołem — zachichotał złotooki. — I upadłeś dla mnie — dodał, oblizując lubieżnie usta.
— Erwin — wysapał nadal ciężko oddychający Montanha. — Proszę, nie utrudniaj mi tego więcej. Wiesz, że i tak zyskam, co chcę. A chcę stawić się wreszcie na miejscu.
— Hmm, a będę miał z tego jakąś nagrodę? — Erwin wyszeptał sugestywnie.
Krople deszczu na jego bladej skórze sprawiały piękny efekt, zwłaszcza na rumianych od wysiłku policzkach. Starszy zgarnął mokry, siwy kosmyk z czoła demona, a dłoń pozostawił na jedwabnej skórze polika.
— Może — odszepnął anioł, składając na zaróżowionych wargach czuły, lecz krótki pocałunek.
Knuckles natychmiast przyciągnął go za kark bliżej siebie. Gregory stracił równowagę i upadł na drobniejsze ciało. Diabeł zamruczał zadowolony. Teraz ich ciała stykały się bez żadnej przerwy między nimi. Tak jak lubił. Siwowłosy całował swojego kochanka żarliwie. Montanha nie pozostawał dłużny i chętnie oddawał pieszczoty, zatracając się w przyjemności. Dopiero gdy Erwin zaczął poruszać biodrami, ocierając się o niego bezczelnie, odsunął się od niego.
— Nie — rzekł stanowczo. — Nie teraz.
— Grzesiuuu... — mruknął uśmiechnięty złotooki. — To zajmie tylko chwilkę, wiesz o tym...
— Nie.
— Będę grzeczny podczas wizyty — obiecał, całując kącik ust starszego. — No nie daj się prosić... Chcę cię, teraz. I ty mnie też chcesz — dodał, ponownie chichocząc, czując coś twardego ocierającego się o niego. — Szybko się uwiniemy. Będzie wspaniale, wiesz o tym... — kusił. Gregory się otrząsnął.
— Teraz nie możemy. Najpierw obowiązki — odparł niewzruszony. Widząc naburmuszoną minę kochanka, dodał: — Będziemy się kochać jak wrócimy, okej? — zapytał, całując usta demona. Ten westchnął przeciągle.
— Niech ci będzie — burknął.
Montanha uśmiechnął się z ulgą. Mimo natury Erwina, wolał nie uprawiać z nim seksu, gdy ten jest pod wpływem, a przynajmniej aż do tego stopnia. Zresztą, czas ich gonił. Złapał złotookiego za rękę.
— Chodź — rzekł.
Bez zwlekania dłużej, skierował się do wrót piekła prowadzących na ziemię. Erwin marudził na szybkie tempo, lecz Gregory pozostawał niewzruszony. Niedługo byli na miejscu i przeszli przez barierę. Montanha natychmiast poczuł ulgę związaną z opuszczeniem realmu piekielnego, lecz Knuckles lekko się skrzywił. Wychodzenie z własnego domu nie należało do najprzyjemniejszych, zwłaszcza że portal znajdował się niedaleko kościółka.
Obaj mężczyźni pamiętali, gdy dawno temu należał on do własności siwowłosego, gdy przez określoną ilość czasu wcielili się w śmiertelników. Złotooki zarządzał posiadłością głównie jako przykrywkę dla swych nielegalnych akcji, a wielokrotne modlitwy do Mariana w katakumbach stworzyły istne przejście do piekła. Właśnie z tego przepustu skorzystali teraz.
Obecnie stary zakon był prowadzony przez rzetelnego i wiernego pastora, więc nawet mimo całego zła panującego w katakumbach, uczucie nie było zbyt przyjemne na terenie kościoła. Gdyby się nie spieszyli na rozmowę, Gregory poważnie zastanowiłby się, czy za karę za nieposłuszeństwo, nie zostawiłby Erwina przywiązanego do jakiegoś drzewa. Na jego szczęście, nie mieli czasu się zastanawiać.
— Trzymaj się mnie mocno — mruknął szatyn. Złotooki posłał mu blady uśmiech.
— Uwielbiam to robić... — odparł młodszy, zerkając błogo do góry.
Anioł, upewniwszy się, że kochanek stabilnie się go trzyma, zdecydowanie odepchnął się od ziemi i wzniósł się w górę. Białe skrzydła się rozwinęły, a wzniesienie dwójki mężczyzn prędko rosło. Knuckles, zachwycony szybkim i przyjemnym lotem, błądził jedną dłonią po silnych ramionach szatyna.
— Lećmy jak najdłużej — wyszeptał prosząco, ciesząc się wiatrem we włosach.
— Jeszcze tylko kilka minut. Ciesz się, póki masz — powiedział starszy, kierując się w stronę portalu do nieba. — I trzymaj się mnie, nie chce mi się lecieć po ciebie jak spadniesz.
— Nie spadnę — zapewnił go Erwin.
Słońce odbijało się od jego złotych tęczówek. Gregory nie mógł się nadziwić, jakim cudem ta istota, jest piekielna. Chociaż zważając na kuszącą i pociągającą naturę siwowłosego, miało to względny sens. Dobry przykład powiedzenia "wygląd to nie wszystko". Mimo tego, Montanha, nawet będąc jednym z aniołów, nie potrafił się oprzeć temu mężczyźnie.
Gdy wreszcie dotarli na miejsce, Gregory głośno odchrząknął.
— Jestem! — oznajmił dumnie.
Szatyn opadł na przezroczyste podłoże i wypuścił z ramion młodszego, co spotkało się z niemrawym piskiem. Złotooki zawsze zapominał, że podłoga jest przejrzysta. Gregory uśmiechnął się lekko w jego stronę i popchnął go do przodu.
— Z 45 minutowym opóźnieniem. Nie spodziewałem się po tobie, Montanha, niczego innego — mruknął głęboki głos.
— Przepraszam, ale wie Pan jak to jest... — westchnął ciszej Gregory. — Erwin mi się naćpał i...
— Dobrze, już nie tłumacz swojej niekompetencji. Było się nie miziać przy portalu do Ziemii. Knuckles, do mnie — warknął Bóg.
Dotknął niedbale czoła siwowłosego, a ten momentalnie wytrzeźwiał. Skrzywił się lekko i wymamrotał coś niezrozumiale. Spojrzał niepewnie na naburmuszonego szatyna, po czym ponownie przeniósł wzrok na potężnego błękitnookiego.
— Knuckles — zaczął starzec. — Czy ciebie do końca popierdoliło?! Co ty najlepszego odwalasz?!
— Z całym szacunkiem do szefa — mruknął Erwin. — Ale nie mam pojęcia o czym pan pierdoli.
— Oj wiesz i to za dobrze. Obnosisz się ze swoją tożsamością wśród ludzi! Bez pozwolenia archaniołów! To łamie nasze odwieczne prawo, Knuckles! — warknął Bóg.
— Nie podlegam tobie — odparł beztrosko złotooki. — Nie muszę się ciebie słuchać.
— Owszem, lecz umowa o zachowaniu anonimowości nieśmiertelnych istot została ustalona przeze mnie i przez Mariana w zgodzie. Chyba nie chcesz wrócić do bycia zwykłym cierpiętnikiem odsiadującym swój wieczny wyrok w piekle? Chyba nie po to piąłeś się wzwyż, by teraz ponownie spaść na dół i poddawać się nieskończonym torturom — rzekł poważnie błękitnooki.
Na te słowa Knucklesa wyraźnie przeszedł dreszcz. Musiał dobrze pamiętać swoje nieprzyjemne początki w podziemiach, które wiązały się z niemal nieprzerwanym bólem, cierpieniem i męką.
Dopiero po wielu wiekach Erwinowi udało się "awansować" na diabła, a następnie i bardziej pokaźnego demona, działającego wraz ze swoją grupą przyjaciół, by kusić ludzi do grzeszenia, poprzez różnorakie wcielenia zła.
Gdy nie był aktywny na Ziemii, korzystał z luksusów dostępnych dla diabłów, demonów i upadłych w czeluściach piekła. Nie wyobrażał sobie wrócić teraz na sam początek i przez nieokreśloną ilość czasu cierpieć, by ponownie udowodnić swą użyteczność.
— N-nie — wyjąkał w końcu. — Dostosuję się do odpowiednich wymagań, jeśli sam Najpotężniejszy tego pragnie, oczywiście się dostosuję.
— Mam taką nadzieję — mruknął Bóg. — Inaczej twoja kolejna rozmowa odbędzie się właśnie z nim.
Erwin energicznie pokiwał głową, na znak, że zgadza się ze słowami starca. Gregory w milczeniu przyglądał się zaciekawiony tej dwójce. Nie sądził, że Marian wywołuje więcej strachu i respektu wśród istot piekielnych, niż sam Bóg. Sądził, iż władca piekła będzie stał po stronie chaosu i nieposłuszeństwa, lecz najwidoczniej i on miał ustalone granice.
— Możesz iść — rzekł błękitnooki. — Tylko nie odpierdalaj więcej.
— Tak jest! — Erwin zasalutował.
Bóg kiwnął pobłażliwie głową i pstryknął palcami. Podłoże pod stopami Knucklesa zniknęło, a demon pisnął, czując, że nagle spada w dół. Chwilę później dołączył do niego Gregory, z różnicą, że ten precyzyjnie zlatywał na dół. Złapał wyciągniętą dłoń siwowłosego i podciągnął go do siebie. Erwin opatulił kończynami tułów starszego, wtulając go w siebie.
— Pierdolony, stary--
— Erwin. — Głos szatyna był słyszalnie karcący i ukazujący dezaprobatę.
— Mogłem umrzeć!
— Po pierwsze, masz mnie, nie umrzesz. Po drugie, jesteś diabełkiem, więc tym bardziej nie umrzesz.
— Jestem prawowitym demonem — prychnął Erwin. — A nie jakimś diabłem. To tak jakbyś nazywał pastora księdzem, mimo iż jeden jest zdecydowanie lepszy od drugiego.
— Dobrze diabełku. — Gregory roześmiał się widząc oburzoną minę złotookiego. — Ciesz się lotem, a nie marudź.
Knuckles przyznał w duchu Montanhie rację, więc skupił się na wspaniałej sensacji, której nie mógł doświadczyć na co dzień. Latanie po piekle to nie to samo, co fruwanie w przestworzach w ramionach ukochanego anioła. Mógł obserwować świat z góry, podziwiać migające w ciemności światła miast, czy obserwować rozległe, zielone lasy, bądź mieniący się w słońcu ocean. Za każdym razem widział co innego, a wraz z przyjemnym wiatrem, uczuciem wolności i ukochanym ciałem Gregory'ego przy sobie, nigdy nie potrafił się nacieszyć lataniem. Jeśli była jedna rzecz której zazdrościł aniołom, to właśnie to.
W końcu, wylądowali na ziemi, skąd prędko przenieśli się przez portal z powrotem do piekła. Erwin ciągnął starszego za rękę, w stronę swojego miejsca zamieszkania. Montanha czuł, że wie, co nadchodzi.
Nie mylił się. Gdy dotarli do drzwi mieszkania młodszego, ten odwrócił się gwałtownie i przywarł ciałem do tego szatyna. Zbliżył się niebezpiecznie blisko jego ust i wyszeptał:
— Czas dotrzymać obietnicy, aniołku...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top