22. Koszmar

— Marvolo...

Mężczyzna przechylił lekko głowę. Choć nie można mu było odmówić urody, ten człowiek emanował okrucieństwem, był może średnim synem, ale z pewnością ulubionym. On i Ominis najbardziej wyglądem przypominali swego ojca, jeśli chodziło o rysy twarzy. Marvolo uśmiechał się częściej niż młodszy brat, ale w jego uśmiechu nie było krzty radości, prędzej drwiny i groźby. Nie było przesadą nazwanie go najbardziej niebezpieczną osobą, nieprzewidywalną i okrutną. Miał te same blond włosy, co Ominis, ale oczy w kolorze zimnej stali. Czy Ominis też miałby taki kolor oczu, gdyby nie przysłaniałaby ich mgła?

Idalina cofnęła się, wpadając na drewniany słup stojący przed pubem. Nie miała odwagi się obejrzeć za siebie ani zacząć krzyczeć. Przecież nic jej nie zrobi w centrum wioski, prawda? Sądziła, że zaraz odejdzie, lecz ten nadal stał z tym swoim dumnym z siebie uśmieszkiem. Przypominał drapieżnika, podziwiającego swą upolowaną zdobycz. Okrążył Idę, uważnie jej się przyglądając. Dziewczyna nie kontrolowała drżenia rąk, więc ukryła je w kieszeniach płaszcza. Błagałam w myślach, by ktokolwiek ze znajomych wyszedł na zewnątrz w ślad za nią i ją ocalił przed tym nieprzyjemnym spotkaniem. Nigdy nie chciałaby przebywać w towarzystwie braci Ominisa dłużej niż byłoby to konieczne. Przy ich pierwszym spotkaniu obaj drwili ze ślepoty brata, z pewnością za zamkniętymi drzwiami domu jawnie pokazywali, co sądzą o swoim młodszym bracie.

— Co to za smutna minka? — powiedział, a jego głos sączył się jak trucizna, jak jad paraliżujący swą ofiarę. — Nie cieszysz się, że mnie widzisz? Właśnie miałem wracać do domu po załatwieniu spraw, ale ujrzałem cię i pomyślałem, że się przywitam.

Idalina wpatrywała się w te stalowe oczy, tak bardzo pozbawione jakichkolwiek ciepłych uczuć. Ktokolwiek... Pomocy, myślała, żałując, że nie ma w sobie tyle odwagi, ile chciałaby mieć.

— Zatem: witaj, kochana szwagierko — mruknął, wyciągając ku niej dłoń. Ida zamarła w bezruchu, kiedy chłodna, wręcz lodowata dłoń musnęła jej policzek i sięgnęła po kosmyk jasnobrązowych włosów. Okręcił sobie go wokół palca. — Uwielbiam te twoje piękne włosy... Co to za spojrzenie? — Uniósł jedną brew, nadal uśmiechając się złośliwie. — Jesteś tu z Ominisem?

Zapragnęła skłamać, choć wiedziała, że świadomość, iż w pobliżu jest najmłodszy Gaunt w żaden sposób by jej nie uratowała. Możliwe, że Marvolo pozwoliłby sobie na więcej niż naruszanie jej przestrzeni osobistej.

— Ach, te twoje piękne oczy... Patrzysz na mnie z taką nienawiścią, że aż się rozczulam. — Dziewczyna uciekła wzrokiem w innym kierunku, ale wtedy Marvolo chwycił ją za podbródek, mocniej zaciskając palce, sprawiając jej przy tym ból. — Masz na mnie patrzeć. Jesteś tu z moim braciszkiem?

— N-nie... — wybełkotała, starając się powstrzymać łzy.

Marvolo wpatrywał się w jej twarz z taką konsternacją, doszukując się prawdy w jej błękitnych oczach. Ugryzłaby go, poszczuła swoimi zabójczymi roślinami, ale przecież na razie jej nie skrzywdził... Wytrzymała jego spojrzenie, czując, że serce w piersi zrywa się do szaleńczego biegu, wyścigu, którego nie może wygrać. Nie wygra z Marvolo. Ten człowiek budził w niej lęk niewiele mniejszy niż pan Gaunt. Błędem byłoby doszukiwać się tu podobieństwa charakterem do Ominisa. Ten bywał złośliwy, niemiły i szczery do bólu — Marvolo... po prostu był sadystą. Potworem.

W końcu odwrócił od niej wzrok, marszcząc czoło, widząc coś przez okno pubu. I to mu się kompletnie nie podobało. Może widział Sebastiana? Z pewnością go znał, skoro przyjaźnił się z Ominisem. Marvolo milczał, przestając się uśmiechać, ale kiedy znów skupił się na Idzie, wyszczerzył swoje zęby jak prawdziwy, niebezpieczny drapieżnik.

— Naprawdę, szwagierko? — prychnął pogardliwie. — Za plecami mojego drogiego braciszka dorabiasz mu rogi? I to  z taką pieprzoną porażką jak ten zdrajca krwi, Weasley? — Idalina pobladła nagle. Od razu wiedział, że przyszła z Garrethem? — Jak żałośnie. Powinienem wiedzieć, że taka kaleka nie doceni prezentu od ojca w postaci kwiatowej księżniczki Nordenów. — Puścił jej podbródek, kładąc dłoń na policzku Puchonki. Miejsce, w którym stykała się ich skóra paliło Norden jak żywy ogień. W tej sytuacji naprawdę wolałaby być spalona żywcem. — Ja powinienem cię dostać. Zasłużyłem na to. Zasłużyłem na ciebie.

Dostać.

Jak jakiś pieprzony towar. Ida nie była odważną Gryfonką. Opisałaby siebie jako tchórza, co prawda nie większego niż Duncan Hobhouse, ale bała się wielu rzeczy. Może dlatego, że była słabą osobą, a jednak często instynkt prowadził ją jak nieustraszoną wojowniczkę. W jej głowie zapalała się wtedy lampka, a ciało samowolnie działało, może w geście obrony, a może po prostu Ida naprawdę była sobą, nie wiedziała. Teraz była identyczna sytuacja.

Dostać.

Dziewczyna zacisnęła zęby, wbiła wzrok w podłą twarz Marvolo, dłonią szukając kieszeni z różdżką. Mężczyzna zbliżył nieco twarz, zmniejszając dystans między nimi, nie zważając ruchu ręki Puchonki. Patrzył na nią jak na trofeum. Ona nie była nagrodą i nie zamierzała pozwolić z siebie jej uczynić. W przypływie tej nieznanej odwagi odtrąciła dłoń mężczyzny, ujawniając swoją pogardę względem niego.

— Łapy przy sobie — warknęła wściekle. — Nie jestem jakąś tam rzeczą, którą sobie możesz dostać od tak. Zasłużyłeś tylko, by się trzymać ode mnie z daleka. I to też zrób.

— Jesteś rozkoszna, kiedy próbujesz zgrywać taką hardą. Zauważyłem to już przy naszym pierwszym spotkaniu. Możesz mówić do mnie te kłamstwa, twoje oczy nie kłamią. Boisz się. I dobrze. Lęk cię ogłupia, a takim człowiekiem łatwiej jest manipulować. Sama przyjdziesz do mnie. — Znów się do niej szybko zbliżył. Oplótł swoje dłonie na talii dziewczyny, gdy ta próbowała się uwolnić. Pociągnął głośno nosem. — Twój odurzający zapach jest taki... Podżegający do działania. Bój się mnie, Idalino Norden. Niech moja osoba śni ci się po nocach, myśl o mnie, szukaj na każdym kroku, w każdym zaułku, a ja będę w pobliżu, bo jesteś a już na pewno będziesz moja.

Moja.

— Jesteś chorym, pieprzonym i... — przerwała, kiedy skradł jej słowa pocałunkiem pozbawionym uczuć.

Przywarł do niej, przygryzając lekko wargę, by zaraz się odsunąć i podziwiać jej twarz. W jego oczach błysnęło szaleństwo, które na powrót sprowadziło tę tchórzliwą i niepewną Puchonkę.

— Nawet nie myśl, by kombinować zerwanie zaręczyn z rodziną Gauntów — ostrzegł ją, oblizując dolną wargę. — Ponieważ stałaś się moją obsesją, wiesz? I w końcu cię posiądę. Tak jak teraz twoje usta.

Idalina zdusiła odruch wymiotny, chcąc zwrócić wszystko, co dziś zjadła albo chociaż napluć w twarz Marvolo. Jak ten skurwysyn śmiał ją pocałować?! Skradł jej... pierwszy pocałunek. To nie były całuski w policzek, jak sobie składała z Garrethem przy innych uczniach. Marvolo ją pocałował, pokazując swe plany względem niej. Nie uwolni się nigdy.

Nigdy nie ucieknie.

Będzie ją ścigał.

Chciała go uderzyć, więc zamachnęła się prawą dłonią, w lewej trzymając różdżkę. Jeśli nie trafi, rzuci w niego klątwą — tak planowała, ale Marvolo przewidział jej zamiary, bo chwycił ją za nadgarstek prawej ręki, a lewą wykręcił do tyłu, gdy odwrócił ją do siebie plecami, przodem uderzając nią o ścianę pubu. Akurat teraz ze środka wyszło trzech dorosłych mężczyzn w lekkim stanie upojenia, nawet nie zwrócili uwagi na uczennicę napastowaną przez znacznie wyższego mężczyznę. Marvolo przycisnął mocniej Idę do ściany, naciągając rękę za jej plecami. Jeśli pociągnąłby z większą siłą, na pewno zaraz złamałby jej rękę.

— Ostrzegam cię, Idalino Norden. Nie kombinuj niczego przeciwko mojej rodzinie, bo inaczej pożałujesz tego, i to srogo — wysyczał jej do ucha, a jego ciepły oddech podrażnił jej ucho. Szarpnęła się, by się uwolnić, ale ten sadysta uderzył nią ponownie o ścianę, umieszczając kolano między jej nogami. Poczuła jak jego różdżka wbije jej się w plecy. — Znam naprawdę wiele paskudnych zaklęć, dlatego radzę ci być potulną.

Nie odpowiedziała, wiedząc, że wszelki bunt doprowadzi do kolejnego wybuchu złości, a naprawdę marzyła tylko, by się oddalić od tego oszołoma. W końcu ją wypuścił i cofnął się, przyglądając się cierpliwie dziewczynie, jak się prostuje i znów patrzy na niego.

— Dobrze też ci radzę, zachowaj nasze spotkanie w tajemnicy, zwłaszcza przed moim durnym bratem. Jeśli powiesz komuś, że się spotkaliśmy, będę wiedzieć, a wtedy pożałujesz i ty i Ominis.

Idalina pokiwała głową. Nie zamierzała przecież zaraz pobiec na skargę. Odważyła się schylić po różdżkę, którą wcześniej Marvolo wytrącił jej z ręki, a kiedy znów się wyprostowała, mężczyzny już nie było. Rozmył się w mroku, z którego wcześniej wypełznął. Ida zadrżała na nogach i osunęła się na kolana, ledwo zduszając szloch. Poczuła za sobą obecność i ciepłe dłonie (tak inne od tych lodowatych Marvolo), ale ze strachu, odtrąciła je, niemal zataczając się do tyłu. Jak żałośnie wyglądała w oczach Garretha. Pomimo lekkiego upojenia spoglądał na nią z taką troską.

— Ida, drżysz... Wszystko w porządku? — Przykucnął przy niej, nie dotykając jej. — Ej, czemu płaczesz?! Ida!

— Proszę zabierz mnie z powrotem do zamku — załkała żałośnie.

Chciała tam wrócić, do dormitorium, bezpiecznych czterech ścian, gdzie zamierzała pozbyć się wszystkiego, co przypominało jej o spotkaniu z Marvolo. Następnego dnia postarała się, by nie wyglądać już jak Idalina Norden.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top