15. Żal w sercu
Ida drżała ze zdenerwowania, ukryta przed wzrokiem wszystkich w klasie pod małymi ruinami sali. Omal się nie rozpłakała, kiedy doszła do wniosku, że w tej ,,barykadzie" nie ma najmniejszego promyka światła. Przyłożyła dłonie do uszy, odcinając się od wszystkiego, a tamten pokój z koszmarów powoli stawał się jawą. Zimne dłonie sięgały po nią chciwie, ale nie była w stanie krzyczeć. To tylko w mojej głowie, powtarzała sobie.
Jednak przekonywanie samej siebie nie należało do łatwych zadań. Dużym wsparciem okazały się duże, ciepłe dłonie, otaczające ją. Dało jej to poczucie bezpieczeństwa. Po przyjemnym zapachu zboża ogrzanego promieniami słońca, zdała sobie sprawę, że to Garreth mocno ją obejmuje. Przyciska do swej piersi, niemal odcinając jej dostęp powietrza.
— Shhhh... Wszystko w porządku, Ido — jego głos przybrał znacznie łagodniejszą barwę, wymawiając jej imię. — Jesteś bezpieczna.
Wsłuchiwała się w jego przyspieszone bicie serca, ale ciepło bijące od niego działało uspokajająco. Nie dała rady wybełkotać chociaż krótkiego ,,dziękuję" nadal będąc zbyt przerażoną całą sytuacją. Na szczęście nie trwali tak długo, bo zrujnowana sala wracała do swojego poprzedniego stanu dzięki współpracy profesora Ronena i Kasjana. Poppy jako pierwsza dobiegła do nich, przejmując od Garretha Idę. Po jej policzkach biegły wyżłobione przez łzy tunele, a sama była mocno zarumieniona.
— Wydaje się, że są cali — westchnął z ulgą Kasjan, a potem minęła go madame Blainey.
Ida odwróciła się w stronę Garretha z lekkim uśmiechem, ale zaraz zamarła. Po jego czole spływała strużka krwi. Musiał uderzyć się w głowę, kiedy ją osłaniał. Madame Blainey najpierw obejrzała chłopaka, nakazując mu, aby udał się wraz z nią do skrzydła szpitalnego w celu dokładnej diagnozy. A kiedy spojrzała na Idalinę, zmrużyła podejrzliwie oczy.
— Panna Norden też ze mną pójdzie.
Profesor Ronen mówił coś do wszystkich, ale Ida go nie słuchała. Odruchowo powiodła wzrokiem w głąb klasy, gdzie wciąż w gotowości stał Sebastian, a obok niego siedział spokojnie... Zaraz. Ominis wcale nie siedział, a stał dwa kroki przed Sebastianem z wyciągniętą różdżką. Może jej się tylko przewidziało, że przez jego twarz mignęła troska. Z pewnością wstał, by w razie czego ochronić Fionę.
Tak, z pewnością tak było.
Podążała razem z Garrethem tuż za pielęgniarką, zerkając na siebie z ukosa. Parę kroków za nimi szedł Kasjan, rozglądający się po zamku.
— To było dość... Interesujące doświadczenie — parsknął Gryfon. — Proszę, nie powtarzajmy tego.
Ida skinęła głową, w pełni się z nim zgadzając.
— Dziękuję, że mnie osłoniłeś — mruknęła cicho, żeby kobieta idącą z przodu ich nie usłyszała. Chłopak tylko wzruszył ramionami. — Jesteś moim bohaterem.
— Ktoś nim musiał być.
W skrzydle szpitalnym Kasjan zostawił dwójkę uczniów, tłumacząc się obowiązkami w innej części szkoły. Madame Blainey na spokojnie obejrzała Garretha, rzucając kilka zaklęć diagnozujących. Uderzenie w głowę, ale nie szkodliwe i nie wymagające hospitalizacji, dostał jedynie eliksir na wzmocnienie i mógł wrócić na zajęcia. Kobieta jednak nie wydawała się tak zadowolona przy badaniu Idy.
— Zdejmij sweter i koszulę — poprosiła, a Ida zarumieniła się. Garreth już wyszedł, a one dwie były za parawanem, a jednak się stresowała. — No już.
— To nie będzie konieczne — tłumaczyła się. — Jest tu strasznie zimno, jeszcze się przeziębię.
Kobieta machnęła ręką.
— Nie wygłupiaj się.
Nie było sensu sprzeczać się z pielęgniarką, bo jeśli zbyt długo by się upierała, nabrałaby podejrzeń, że Puchonka chce coś ukryć. Fakt. Kiedy więc zdjęła pelerynę i podwinęła sweter wraz z koszulą, w głowie szukała sensownej wymówki dla madame Blainey. Czuła ciepłe palce kobiety na swoim boku, który w skupieniu ogląda.
— Jak do tego doszło? — spytała zmartwiona, obciągając sweter i koszulę z powrotem w dół.
— Śmieszna historia — zaczęła, uśmiechając się głupkowato. Wymówka, wymówka, wymówka, powtarzała sobie w myślach. — To był wypadek. — Zdawkowa odpowiedź nie uspokoiła pielęgniarki, wręcz przeciwnie, bardziej ją zaniepokoiła. — Spadłam z miotły. — Kiwnęła głową zmęczona, robiąc dzióbek. — Jestem w tym kiepska, więc potajemnie się uczę i spadłam w krzaki na błoniach, ale proszę nikomu o tym nie mówić, bo wstyd i w ogóle.
— Dlaczego nie zgłosiłaś się z tym do mnie od razu? Mogło wdać się zakażenie! — obruszyła się madame Blainey.
Ale się nie wdało. Może nie kupiła bajeczki o miotle, ale nie istniało żadne dobre kłamstwo, mogące ją z tego wyratować. Dostała maść, którą miała smarować opuchliznę i ranę. Nawet nie dopytywała, kto założył jej szwy...? To było dziwne, a może wiedziała, że nie ma sensu drążyć tematu, bo Puchonka nie jest skora do odpowiedzi? Gdy wyszła ze skrzydła szpitalnego, zaskoczona zauważyła, że Garreth cały czas czekał na nią, oparty plecami o ścianę. Posłał jej czarujący uśmiech, rozgrzewający ją od środka.
— Było ostro — podsumował, wsuwając ręce do kieszeni. —Naprawdę... Słuchaj, ja wiem, że jesteśmy dziś po przeżyciach, z czego mamy parę historyjek dla przyszłych pokoleń i w ogóle, ale... może uważymy dzisiaj eliksir dla Sharpa? — zaproponował z niewinnym uśmieszkiem. Ten człowiek był po prostu niereformowalny, ale zaczynała naprawdę go lubić. Jego towarzystwo już jej tak nie przeszkadzało. — Nie mówisz nie!
— Ale nie mówię też tak — odparła.
— Dobra, dobra! Czyli widzimy się tam, gdzie zawsze!
Pomachał jej wesoło i pobiegł prędko przed siebie, omal nie wpadając na grupę młodszych Ślizgonek, wychodzących zza zakrętu. Puchonka parsknęła śmiechem, nie wierząc w tego człowieka. Lekcja z Ronenem skończyła się, a Garreth mimo że mógł, nie wrócił na nią, czekając na Idalinę. Dziewczyna zarumieniła się, przypominając sobie jak pod tym gruzem obejmował ją, chcąc ją chronić. To było słodkie.
Jeden wypadek na lekcji nie zwalniał ją z przygotowań do pozostałych zajęć. Udała się do biblioteki, aby chociaż zacząć referat dla profesora Binnsa, nauczającego Historii Magii. W bibliotece przebywała spora ilość osób, ale Idzie udało się znaleźć miejsce w osamotnionym kącie. Merlinie, powinna dać znać Poppy, że żyje, ale może... potem. Z jakiegoś powodu odczuwała satysfakcję, że przyjaciółka się o nią martwi. Nie o Fionę. O nią. Podeszła do regału, szukając odpowiednich tytułów, gdy wyczuła za sobą obecność. Pisnęła głośno na widok Ominisa. Ten to się skradał jak duch.
— Ale mnie wystraszyłeś! — warknęła do niego, ale chłopak się nie poruszył. — Potrzebujesz czegoś?
— Bardzo szybko oddychasz — stwierdził spokojnie.
— Bystry jesteś. Tak oddycha człowiek, który o mało nie zszedł na zawał. — Liczyła w głowie do dziesięciu. Nie pomagało. Dlaczego on się tu w ogóle pojawił. — Co ty tu robisz?
— Wiem, że zwykle można znaleźć się w trzech miejscach. Cieplarni, Pokoju Życzeń i tutaj, zacząłem od końca. — Tu zaskoczył Idę, bo nie spodziewała się, że zna jej trzy ulubione miejsca. — Co do zajęć profesora Ronena... czy jesteś cała? Sebastian mówił, że tak, ale...
— Dziękuję za troskę, Ominisie, ale nic mi nie jest — powiedziała z lekką nutką uszczypliwości.
— To nie troska — wtrącił się. — Jeśli twoja rodzina się dowie o tym wypadku, a na pewno się dowie, będą zadawać pytania. Jako twój... — odchrząknął, jakby to słowo również było dla niego niewygodne — powinienem wiedzieć. W razie niewiedzy, mogą zacząć się niewygodne pytania. To mój obowiązek i...
Och. No tak.
— Serio, Gaunt? — sapnęła kąśliwie, już nie siląc się na spokój. — Tym dla ciebie właśnie jestem? Obowiązkiem? Głupią odpowiedzialnością, jaką zrzucili na ciebie twoi krewni jak i moi? — Nie odpowiedział. — Słuchaj, nie oczekiwałam, że w naszym małżeństwie zakiełkuje ogromna miłość, to jest przywilej ludzi spoza takich rodzin jak nasze, ale liczyłam, że chociaż uda nam się zaprzyjaźnić. — Czuła jak gniew zbiera się w niej całej, a teraz musiała to tylko przekuć w słowa. Szczere i niestety bolesne. — Bo oboje jedziemy na tym samym wózku. Ja nie wybrałam ciebie. Ty nie wybrałeś mnie. Nie jestem Fioną Ashford, w której jesteś beznadziejnie zakochany, ale na nikogo nie możemu liczyć w sprawie naszego małżeństwa. Sądziłam, że skoro oboje tak samo cierpimy, jakoś się dogadamy, ale nie. Wolisz wylewać na mnie swój jad, poniżać mnie i traktować jak arcywroga, tak, jakby to wszystko była moja wina! To małżeństwo jej mimo mojej woli!
Zamierzała odejść od niego, jak najdalej, ale prędko złapał ją za łokieć, nakazując zostać w jednym miejscu. Popatrzyła na niego rozgoryczona, dysząc wciąż ze złości. On wpatrywał się w nią z chłodnym spokojem, co jeszcze bardziej ją drażniło.
— To nie tak — zaczął się tłumaczyć, ale Idalina miała dość. Żadne słowa, nawet przeprosiny, nie mogły ugasić jej gniewu. Wyrwała mu się i wybiegła z bilbioteki, zanim zdołał zebrać myśli, by jej wyjaśnić. — Idalino!
Westchnął ciężko, ukrywając twarz w dłoni, kiedy stanął obok niego Sebastian. Ślizgon tupał cicho nogą.
— Minąłem wybiegającą stąd Idę — mruknął. — Rozmawialiście? — Ominis wziął głęboki oddech. — Wiesz, zwykle ludzie inaczej reagują na ocalenie życia. No bo jej powiedziałeś, prawda? Powiedziałeś jej, że chwilę przed rzuceniem przez nią Reducto wyczułeś, że coś jest nie tak i ochroniłeś ją zaklęciem Protego?
— Nie, Sebastianie, nie miałem okazji.
— Aha... No to słabo, bo wydawała się mocno wkurzona. Znowu ją obraziłeś?
— Nie, Sebastianie, nie miałem okazji powiedzieć nic.
— Aha... — prychnął jego przyjaciel. — To zjebałeś już na starcie, gratuluję.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top