☙ V ❧
Po chwili Hank ocknął się i podniósł na łokciach. Miał rozpiętą kamizelkę, jego ukochany zegarek oraz portfel zniknęły. Wstał, podtrzymując się krzesła, rozejrzał po biurze. Ktoś grzebał w szufladach i w komodzie. Metalowa skrzynka z zaliczką na zakupy była otwarta, pieniądze zdematerializowały się, podobnie jak wełniany płaszcz z szafy.
Molly. To ją zapamiętał.
"Nie mogła daleko odejść."
Zerknął za okno, nie zdążyła jeszcze wybiec na ulicę.
Wyrwał jak z procy, zostawiając otwarte drzwi. Biegł zatłoczonymi korytarzami Centrum Handlowego. Wydawało mu się, że w oddali mignął kilka razy purpurowy kapelusz i czarne włosy. Odpychał nieostrożnych spacerowiczów oraz zapatrzonych gapiów. W tłumie nie widział, że nie była sama. Dopadł ją dopiero w hallu przed wyjściem i chwycił za rękę.
— Molly, co ty robisz? Gdzie uciekasz? — zapytał zdyszany. — Możesz mi to wyjaśnić?!
— Przejmuję inicjatywę. — Obróciła twarz, a na jej obliczu malowała się desperacja.
Wtedy po raz pierwszy zobaczył przy niej innego mężczyznę. Facet szarpnął za torbę, którą Molly przyciskała do piersi. Musiała być źle zapięta, bo wypadło z niej pudełko po butach. Hank poznał je od razu, jeszcze tego ranka było schowane na dnie szafy. Niski mężczyzna miał na sobie jego nowy płaszcz i śliski wyraz twarzy. Podniósł zdobycz, prysnął, ukrywając karton za pazuchą. Nikt nie zamierzał go gonić.
— Tam były wszystkie moje oszczędności, Molly!
Dziewczyna otworzyła usta w niemym krzyku, jakby ją zamurowało.
— Ja nie chciałam... my... on się o mnie troszczył — jęknęła. — Musiałam to zrobić. Przepraszam.
Hank ścisnął mocniej jej nadgarstek.
Nie mógł jednocześnie biec i czekać.
Dziwić się i działać.
— To jakiś twój znajomy? — spytał, patrząc za oddalającym się złodziejem. — Nie musiałaś, Molly. — Spojrzał na nią z wyrzutem. — Zrozumiałbym. Pożyczyłbym ci pieniądze, jeśli chciałaś po prostu wyjechać. Znalazłbym czas na rozmowę.
Dla kogo ukradła pieniądze? Dla siebie, czy dla faceta? Szantażował ją, czy obiecywał złote góry? O to wszystko chciał zapytać, ale chwilowo... nie miał do tego serca.
Wrócili do biura w wisielczych humorach. Hank zdruzgotany zdradą, Molly z miną kota przyłapanego na zlizywaniu śmietany. W tym samym momencie weszła Aldona.
— No, przekonałeś ją, Hank — powiedziała z uśmiechem. — Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć.
— Nie miałem zamiaru jej przekonywać! — odparł zdezorientowany, a Molly, zrozpaczona, próbowała wyrwać się z jego uścisku.
— Puść mnie! — krzyknęła. — Od dawna chciałam uciec, właśnie od takich, jak wy! Leon mi pomagał! Kupiliśmy bilety na pociąg! Wszystko zniszczyliście!
— Leon? Leonard Sanderson? — przypomniał sobie obłudną gębę faceta, którego obwiniał o swoje niepowodzenia. — Molly, tak strasznie się zawiodłem. Dlaczego mi nie zaufałaś — skrzywił się Hank. — Myślałem, że ...
"Myślałem, że coś nas łączy" — dodał już w myślach. Po raz kolejny dał się wyrolować Sandersonowi. Z pracą, z kasą, z kobietą...
— Przecież nic ci nie obiecywałam! — krzyknęła, a wtedy puścił jej rękę i odsunął się powoli. Zębatka po zębatce, jego świat nieruchomiał, zastygał i rdzewiał, opuszczały go siły i złudzenia.
Aldona postanowiła działać, zanim minie pierwszy szok.
— Molly, nie masz wyboru — powiedziała zimnym tonem, chwyciła ją mocniej i zaczęła ciągnąć szamoczącą się dziewczynę, w stronę tajemniczego urządzenia. — To jest twoja jedyna szansa.
— Co pani robi? — zapytał Hank, ale nie potrafił znaleźć odpowiednich słów, by zaprotestować. Stał z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała i kręcił z niedowierzaniem głową. Wiedział, że zbudowane przez niego urządzenie to nie zabawka.
Pani Profesor była szybsza, bardziej zwinna niż wszystkim się wydawało. Schyliła się, w tym momencie jej opaska przekrzywiła się i spadła razem z peruką, ukazując naturalne włosy bez cienia siwizny, nie mówiąc już o szpiczastych uszach. Była młodsza, niż wszyscy sądzili, a jej elfie cechy urody bardzo się uwydatniły.
— Przestań się szarpać flądro. Twój opór jest bezcelowy! — sapnęła.
Obezwładniła Molly nasączoną w chloroformie chustką, już bez większego wysiłku przymocowała jej kostki i przedramiona pasami do drewnianej pochylni.
— Wiedziałam, że coś z nią jest nie tak. Dlatego chciałam uciec — wyszeptała Molly resztką sił i zamknęła oczy. — Widziałam ją na fotografiach przy pomniku założycieli. Była jedną z rozbitków... to Agata.
Zbyt zraniony, aby odpowiedzieć, Hank milczał. Usiadł na krześle i tępo patrzył w okno. Przez chwilę wierzył, że ludzie są dobrzy, szczerzy, niestety był naiwnym, łatwowiernym głupcem.
Aldona albo Agata jak kto woli, przycisnęła Molly do urządzenia, które zaczęło iskrzyć, brzęczeć i szeleścić. Zaśmierdziało spaloną skórą i włosami. Hank, wewnętrznie rozbity, mógł tylko obserwować. Nie docierały do niego słowa zaklęć ani inkantacji w dziwnie brzmiącym języku. Pani Profesor ze wzniesionymi dłońmi zawodziła, wprawiając szyby w drżenie, a powietrze pulsowało mroczną aurą nienawiści. Macki ciemności objęły wkrótce Molly oraz stalowe cielsko smoka.
Otępiały mężczyzna patrzył na pulsującą czarną maź oblepiającą pomieszczenie, na wyimaginowane płomienie, pożerające jego świat. Nic nie było prawdziwe.
— Możesz mi mówić Agata. To nie ma znaczenia. Nie wiń jej, ona o niczym nie wiedziała — elfka spojrzała wymownie na nieprzytomną Molly.
— Teraz mi to mówisz?! Nie ma przypadków, prawda Agato? Czy coś w moim życiu było prawdą?
— Znalazłeś soczewkę i zbudowałeś smoka. Każdy jest w jakimś stopniu kowalem własnego losu.
"Ale przypał" — pomyślał przekornie, dając tym samym Pani Profesor czas na krótką retrospekcję.
— Blogheim zniszczył moje życie. Teraz się zemszczę — powiedziała Agata jadowitym głosem. — Zniszczę to miasto, zrównam je z ziemią! To znaczy, nie ja, ale smok! — Zanosiła się szaleńczym śmiechem. — Odesłali mnie na drugi koniec kontynentu, samą, bo potrafiłam wykorzystywać ich magiczne moce, nie posiadając własnych. Miałam tylko piętnaście lat. Pozwolili mi gnić na tym pustkowiu. Niech spłoną w ogniu piekielnym. Przeklęci blogheimczycy! Wszyscy dziś zginiecie przeklęci Kapłani i wasza zakichana magia!
Aldona spojrzała na Hanka z triumfem i szaleństwem w oczach. Przekrzykiwała huk wyładowań:
— Świat dowie się o smoku, winą obarczą właśnie ciebie. Trafisz na szafot, a może zaproponują ci pracę? Kto wie?!
Hank słuchał tych bredni, patrzył przerażony na nieprzytomną Molly, leżącą bez ruchu wśród ognia i błyskawic. W pomieszczeniu wzbierał wiatr, mimo zamkniętych okien. Istniał jeszcze cień szansy.
Jego głos drżał, gdy zapytał:
— Jak odwrócić działanie tej piekielnej maszyny?
Aurelia opuściła wajchę i zaśmiała się szaleńczo.
— Nie można.
Hank patrzył z przerażeniem, jak głowa Molly opada. Była martwa.
Zacisnął szczękę.
Pogłaskał wierzchem dłoni blady policzek dziewczyny, ale nie umiał płakać.
Wyszedł.
Zamknął za sobą drzwi i nie widział już, kiedy rubinowe oczy smoczycy rozpaliły się wewnętrznym ogniem, z gardzieli wydobył się warkot, przypominający grzmot podczas burzy, a brzmiał jak imię: MILLENA.
Tego samego dnia Hank wstawił w komis ocieplane kozaki, pewny, że już nigdy mu się nie przydadzą i wrócił na złomowisko. Kontener przywitał go na starych śmieciach. Wrzucił do środka koc, kilka drobiazgów. Załamany skierował się do pubu, chlać na umór. Nie liczył godzin ani szklanek.
Rankiem gazeciarze krzyczeli o wojnie, przerażającym smoku, ataku na Blogheim, niepowetowanych stratach. O tym, że miasto w ciągu dwóch godzin legło w gruzach, a pod nimi leżała niezliczona ilość zaginionych mieszkańców. Setka magicznych Kapłanów nie poradziła sobie z cieniem smoczych skrzydeł, skapitulowała w obliczu gradu kamiennych pocisków i jęzorów ognia. Nebelburg nie wysłał nikogo na pomoc ani rannym, ani poszkodowanym.
Wkrótce rozeszła się też informacja o morderstwie Molly i zaginięciu Aldony.
Pijany w trzy dupy opróżniał ostatnią flaszkę, na którą starczyło mu pieniędzy, gdy ochrona wyrzuciła go przed pub. Chwiejnym krokiem przeszedł kilka metrów. Zdjął kapelusz, ukłonił się nisko i czknął na pożegnanie.
— Już mnie nie zobaczycie! — zarechotał pijackim głosem.
W żyłach nadal krążył alkohol, podsuwając coraz to okropniejsze pomysły, aż trafił na wydeptaną ścieżkę. Był już tam przecież, wcale nie tak dawno. Rześkie powietrze odrobinę go ocuciło. Szedł na złomowisko, pogrążając się w myślach.
Molly ani mieszkańcy Blogheim nie zasługiwali na los, jaki im zgotował. Agata, która udawała starszą Panią Profesor, musiała sama przymocować skrzydła i wykonać kilka rytuałów, aby zyskać pełną kontrolę nad smokiem. Możliwe, że od początku miała pomocnika, nie dałaby rady samodzielnie dokończyć montażu. Czy wszystko było ukartowane?
Szybkim krokiem, parł pod górę.
— Może udałoby się odwrócić proces, ale ciało jest już martwe... albo zbudować mechaniczną Molly?
— Za późno... — odpowiadały mu piskliwie białe myszki, tańcząc po skorodowanych, wymiętych elementach karoserii.
— Muszę zdążyć, zanim wytrzeźwieję. Następnej okazji już nie będzie. Smoka się zachciało, kasy było mało — podśpiewywał pijackim głosem, zachrypniętym zdartym gardłem.
Znowu trafił na skarpę, wysoką jak nadmorski klif, ale zbudowaną z części maszyn, zużytych, zezłomowanych, niepotrzebnych. Wraków jak on sam. Nie musiał wykonywać kolejnego rachunku sumienia. Nikt za nim nie podążał. Teraz było już mu wszystko jedno. Postawił krok w przód i drugi. Nogi, nie mając stabilnego oparcia, trafiły w pustkę.
I spadał, furcząc połami poplamionego, bordowego surduta, zbyt cienkiego na mroźną zimę w Nebelburgu. Złomowisko żegnało go skrzypiącą pieśnią i metalicznym zapachem śmierci.
Zanim zamknął oczy, widział nadlatujący cień i skrzydła czarnego anioła, a może usiłował za wszelką cenę zapytać, dlaczego warto było żyć, próbować wciąż od nowa?
"Nie, nie było warto" — pomyślał, gotowy na ostateczne spotkanie z kostuchą.
Millena wbiła w niego pazury w ostatniej chwili i poszybowała w górę. Ułamki sekund dzieliły go od wystających jak sztylety stalowych prętów. Słyszał tylko perlisty śmiech młodej kobiety, która sama nie mogła już umrzeć.
— No, niedoczekanie twoje Hank. A kto będzie o mnie dbał i naprawiał tę kupę żelastwa, jeśli ty odejdziesz? Ja nigdy cię nie opuszczę... — grzmiała, a hałas rozsadzał mu czaszkę. — Obydwoje będziemy żyć z odpowiedzialnością za to, co się stało. Razem już na zawsze. Bo tego właśnie chciałeś, prawda?
Kiedy smoczyca niosła w szponach omdlałe ciało Hanka, szukając bezpiecznego miejsca, Aldona siedziała w pociągu do Thredsach. W odległym nadmorskim mieście czekała już na nią nowa osobowość i całkowicie zmyślone życie. Zemsta na zimno smakowała przepysznie. Pewna, że nie spotka jej nic nieoczekiwanego, pozwoliła sobie w końcu odetchnąć pełną piersią.
— A ty wierzysz w przeznaczenie? — spytała pomagiera.
Leonard Sanderson pokiwał głową na boki, poprawił zdobyczny zimowy płaszcz i postanowił przezornie zachować milczenie. Szefowa nie lubiła gadatliwych mężczyzn. Kiedy wpadała w szał, robiła różne dziwne rzeczy. Dopóki płaciła mu solidną pensję, nie zamierzał jej denerwować.
Z bohaterami tego opowiadania spotkamy się kiedyś w "Truciźnie" (z pierwszego wyzwania) a wtedy nie liczcie na żadne happy endy i inne dyrdymały, bo to przecież #darkfantasy. Osobom, które nie znają tego wielkopomnego dzieła, pozostaje mi życzyć miłego czytania. Mam nadzieję, że wpadnie wam w oko scena niespodziewanego ataku na Blogheim. To właśnie nasza Molly. (To znaczy Millena).
Dziękuję za wspólnie spędzony czas zacnym Czytelnikom, jak również Autorkom i Autorom drugiej edycji Kronik Przemiany. Doskonale się bawiłam!
Szczególnie podziękowania dla @ KlaraStarska za betowanie i cenne rady, bez niej ta opowieść byłaby zdecydowanie mniej dopracowana.
Zapraszam w imieniu @KronikiPrzemiany do wyśmienitych Steampunkowych opowiadań @KlaraStarska @BastetI0 @grysztar @nieznansky
☙ Do zobaczenia w sekcji komentarzy ❧
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top