☙ I ❧
Mężczyzna wpatrywał się w poszarpaną linię horyzontu. Rzucił okiem na ściskany w dłoni zegarek i wsunął go głęboko do kieszeni razem z łańcuszkiem. Jedyna pamiątka łącząca Hanka z poprzednim życiem wywoływała wspomnienia, wszystkie były tak samo cenne. Poły bordowego, zniszczonego surduta targał wiatr. Słońce zabrało ze sobą ostatki złocistej poświaty i w butelce również było widać dno.
Żegnał się właśnie ze światem i miał zamiar postawić krok naprzód. Prosto w przepaść.
"Ostatecznie, wypadałoby rozważyć rachunek sumienia w tak podniosłej chwili" — pomyślał, tłumacząc sobie wszystko, w duchu, od samego początku.
Rodzina Klarksonów wywodziła się bezpośrednio z linii pierwszych osadników z Blogheim. Ich przodkowie stanowili zbieraninę wyrzutków społeczeństwa, siłą wepchniętych do pociągu, który pechowo wykoleił się w samym środku piaszczystego pustkowia. Żaden z nich nie dotarł do słonecznego brzegu morza w Thredsach. "Rozbitkowie", bo tak siebie nazywali, skazani na wieczne zapomnienie, nie otrzymali znikąd pomocy. Pięć pokoleń odważnych mężów, tonęło z rozpaczy w zgrzytającym między zębami piachu, nim zbudowano Nebelburg [Mglisty Gród].
Od kiedy wyleciał na bruk, za sprawą niefortunnego zbiegu okoliczności, Hankowi nie zależało już na niczym i na nikim. Niegdyś obiecujący inżynier, syn znamienitego konstruktora, staczał się po równi pochyłej życia, prosto do rynsztoka. Jego nieodzowną towarzyszką stała się butelka whisky.
— Jakiś czas temu, po prostu, przestało mi się układać — powiedział głośno, nie wiadomo do kogo. — Moje projekty pomijano w przetargach, a że lubiłem narzekać... Za sprawą najnowszych zdobyczy techniki ktoś mnie nagrał, winyle podrzucił właścicielom fabryki ... — Zawiesił głos i opróżniając do końca butelkę, rzucił ją przed siebie. — Leonard-Pieprzony-Kapuś-Sanderson. Niech cię szlag!
Stał jeszcze przez chwilę, zadumany, ale nawet najprostszej rzeczy, jaką było samobójstwo, nie miał odwagi popełnić.
Kontener Hanka Klarksona stał na skraju Centralnego Złomowiska i skrywał skromny dobytek właściciela. Powiadano, iż budynki z drewna były bardziej komfortowe, lecz cóż to znaczyło dla kogoś, kto nie miał funduszy nawet na porządne buty. Przesypiał całe dnie w hamaku zawieszonym pomiędzy dwoma zardzewiałymi słupami, które niegdyś służyły za podporę dla ogromnej wieży ciśnień. Wieczory spędzał przesiadując w fotelu. Topił smutki, nie licząc promili w wydychanym powietrzu. Przed wschodem słońca planował znowu wyruszyć na poszukiwanie szczęścia. I wcale nie udawał, że nie ma depresji.
Pierwszy obchód, rozpoczęty najlepiej o brzasku uznawano zawsze za najobfitszy. Jak powiadali wytrawni złomiarze, po wschodzie słońca nieuzbrojone w binokle oczy oślepiał już zbyt mocny blask, a blacha nagrzewała się do wysokich temperatur. W nocy natomiast drogę myliły złudne błyski i ogniki, wydobywały się dziwne opary i skrzypiące dźwięki. Złomowisko ożywało sapaniem i chrupaniem, wyciem i zawodzeniem.
— "Pod zwałami stali niczym w smoczej grocie, leży skarb błyszczący, znajdę go już dzisiaj, sprzedam go za krocie" — podśpiewywał Hank, szturchając zardzewiałe rupiecie pogrzebaczem.
Północne krańce złomowiska były najtrudniej dostępne, ale zaprawiona alkoholem brawura zniwelowała strach. Szklana soczewka wielkości miednicy od razu przykuła jego wzrok i nawet znał osobę, która zapłaci wspomniane "krocie". Wydobył skarb, pieczołowicie zabezpieczył w plecaku. Artefakty takiego kalibru były warte fortunę. Zwykle niósł towar bezpośrednio do baraków "Konsorcjum Stali", ale prywatni kolekcjonerzy mogli zaoferować o wiele więcej.
Nowoczesne miasto jawiło się niczym lśniące ośnieżone szczyty za hałdami zdezelowanych maszyn. Zegar na wieży Ratusza wybił południe. Żaden chronometr w Blogheim nie pokazywał czasu dokładniej. Nie istniał na Kontynencie mechanizm bardziej precyzyjny niż ten, który wyszedł z nebelburskiego warsztatu. Nawet Cechy Rzemiosł reklamowały się hasłem: "Dobre, bo nasze". Nie, żeby żywili jakąś urazę do zapatrzonych w magię blogheimczyków, niektórzy jednak w głębi serca oskarżali sąsiadów o wszystkie swoje niepowodzenia.
W eleganckiej części Centrum Handlowego, pełnej kafejek oraz luksusowych butików, Hank napinając mięśnie i zaciskając pięści, starał się opanować zdenerwowanie. Stał na uboczu, opierając się ramieniem o słup ogłoszeniowy. Wielka szklana soczewka ciążyła mu w plecaku.
Przed nim przelewały się tłumy ludzi, niektórzy odwracali głowy z odrazą, inni patrzyli na niego ze współczuciem. Choć wszyscy go znali, nikt nie powiedział nawet "dzień dobry" czy "miłego dnia".
"Mógłbyś poczekać, wieczorem nie ma aż takiego tłoku". — Skarcił się w myślach.
Znacznie lepiej czuł się w pubie, gdzie zdarzało mu się czasami zagrać na pianinie wpadającą w ucho melodię, znaną z prywatnych lekcji muzyki. Tam ignorowali go, jak każdego niegroźnego pijaczynę, dopóki miał czym płacić.
Tym razem musiał pojawić się w centrum osobiście.
— Czy ja mam napisane na czole "zakała rodu Klarksonów"? — syknął, kiedy jegomość w meloniku odwrócił ostentacyjnie głowę i wykrzywił usta, skonsternowany zbyt długotrwałym kontaktem wzrokowym.
— Nie, ale tak właśnie się zachowujesz. — Molly, znajoma Hanka, nagle pojawiła się za jego plecami.
— Czuję się jak latarnia. To chyba dobry przykład, skoro zaszczyciłaś mnie swoim towarzystwem, gdy tylko pojawiłem się na horyzoncie — odgryzł się.
— Perfumy "Zapieczona uszczelka", czy "Zaredzewiały katalizator"? — Węsząc, zmarszczyła zadarty nosek i szturchnęła Hanka łokciem. — Lepiej pokaż swoje znalezisko, oby to było coś wartego zachodu. — Jej oczy aż zaiskrzyły z ciekawości.
— Nie tym razem Molly. Powinienem mieć na plecaku naklejkę "uwaga kruche", bo to bardzo delikatna rzecz.
Pewna swoich wdzięków, położyła dłoń na poplamionym rękawie i przechyliła na bok głowę. Przegarnęła burzę czarnych loków, odsłaniając zalotnie łabędzią szyję.
— Może chociaż kawałeczek, bo zeżre mnie ciekawość? — Zgodziłby się na wszystko, gdyby tylko chciała.
— Nic z tego! — odpowiedział stanowczo, lecz jej bystre oko wypatrzyło błąkający się cień uśmiechu.
— Hank, wracasz do żywych! Skończ wreszcie z tą grobową miną! Nie uwierzę, że naprawdę jesteś takim gburem, jakiego udajesz — zaszczebiotała. — Później cię złapię i wszystko mi opowiesz, a teraz lecę do roboty!
Drobnym kroczkiem, zaplątana w krynoliny, popędziła w stronę dworca, zasłaniając roześmianą twarz koronkową parasolką.
— Do zobaczenia — mruknął pod nosem. Odprowadził Molly wzrokiem, snując tylko domysły, jaką to pracę mogła wykonywać kobieta na kolei. Szczerze mówiąc, nigdy jej tam nie widział, ale ludzie powtarzali plotki, że przyjechała pociągiem z Blogheim całkiem sama.
Hank opuścił punkt obserwacyjny przy słupie ogłoszeniowym i skierował się do punktu napraw "Igiełka". Żywił nadzieję, że Profesor Springsteen, znana hobbystka, zainteresuje się zakupem jego znaleziska.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top