Rozdział V - Z pamiętnika Elżbiety
Z taty wszyscy lubili sobie pożartować. Rzecz jasna, tylko za plecami. Bo kiedy zjawiał się w knajpie albo pod sklepem, był obsypywany komplementami. Nasz Józef jedzie – wołano. Zaraz rzesze pijaków podlatywało do niego, prosząc o kilka złoty na wino. Ten, ledwo dźwigając swoje brzuszysko, wylewające się spod małej koszuli, wyciągał portfel i rzucał drobne tym mężczyznom, którzy o mało nie popłakali się z radości. Dziękowali, padali do stóp, a potem biegli, żeby kupić jabola i zalać się w trupa na następne kilkanaście godzin.
Najbardziej nie znosiłam tego momentu, kiedy zabierał mnie ze sobą. Wchodząc do Peweksu, kazał mi wybierać najlepsze słodycze i owoce, a płacąc, wyciągał wszystkie dolary, liczył na głos, rzucając nimi, jakby były nic nie warte. Pamiętam miny kobiet stojących za ladą. Zawsze miały takie smutne oczy. Wiedziały, że w tych czasach mogą tylko śnić o podobnych rarytasach. Wstyd mi było za niego. Często śmiał się pod nosem z wszystkich, jak sam mówił, biedaków, jedzących czerstwy chleb z wodą i cukrem, bo na nic innego nie mogli sobie pozwolić.
Byłam dzieckiem, które znało smak wszystkich polskich batoników, chodziło w kolorowych sukienkach i zawsze miało wszystko, czego dusza zapragnie. Chyba przez to nikt mnie nie lubił. W szkole zawsze siedziałam sama, na przerwach, kiedy wszystkie dzieci grały na placu albo głośno się śmiały, kuliłam się w kącie, przeklinając cały wszechświat. Nikt nie chciał bawić się z dziewczynką z bogatego domu. Wszystkie dzieci miały jedną parę szarych spodni i kilka spranych podkoszulków. Świat był wówczas strasznie ponury. Szare ciuchy, szare mydła, twarze, ulice, dni i noce. Wydawało się, że nawet słońce świeci na szaro.
Będąc w ósmej klasie, chłopcy zaczęli wagarować. Często wymykali się ze szkoły, stawali na placu otoczonym kilkoma drzewami i wyciągali pomięte szlugi, podkradzione z domu. Zaciągali się i klęli na obecny system, marząc o lepszym jutrze. A jak w pobliżu pojawiała się jakaś kokietka, głośno gwizdali i rzucali pochlebne komentarze.
Kiedy większość ledwo wiązała koniec z końcem, ojciec głośno się z nich śmiał. Pamiętam, że będąc w szóstej albo siódmej klasie, zabrał nas nad morze. Tłukliśmy się pociągiem przez kilka godzin. Ten, jako człowiek, jak sam siebie nazywał, dobrze usytuowany, gardził niemalże wszystkim. Zaraz po przyjeździe zatrzymaliśmy się w zadymionej knajpie, w której zamówiliśmy zupę ogórkową. Szczupły kelner z zmierzwionymi włosami, przyniósł nam pięć miseczek, wypełnionych gorącą potrawą. Był pewnie dorabiającym studentem albo pracował na dwa etaty. Oczy miał podkrążone i ledwo trzymał się na nogach. Postawił przed wszystkimi zupę, po czym podszedł do sąsiedniego stolika, gdzie siedziała starsza kobieta. Ojciec wziął do ust łyżkę, a po chwili wypluł zupę do miski. Zrobił się czerwony na twarzy, poprawił swoje opasłe cielsko na krześle i zawołał kelnera, odbierającego zamówienie. Chłopak podszedł do naszego stolika. Ojciec na początku spokojnie zaczął tłumaczyć mu, że zapłacił za zupę, która jest przesolona, zimna, a zamiast kawałków mięsa, pływają w niej jakieś odpady. Później nie przebierał w słowach. Zaczął przeklinać i mówić, że nie zamierza jeść, ani płacić za coś takiego. Kelner stal bezradnie, co chwilę przytakując. Ojciec wstał i kazał nam wszystkim wyjść. Chłopak drżącymi rękami wziął na tacę pozostawione. Wszyscy goście patrzyli na niego z politowaniem. Wyszliśmy z knajpy i udaliśmy się w stronę hotelu. Przez całą drogę słyszałam narzekanie, któremu towarzyszył głos matki. Nie była lepsza od ojca! Co prawda nie szczyciła się swoim bogactwem na prawo i lewo, jednak zawsze wiernie mu przytakiwała.
Po zostawieniu bagaży w hotelu, poszliśmy wszyscy nad morze. Pierwszy raz w życiu widziałam coś tak niesamowitego! Woda była wzburzona. Wielkie fale uderzały o brzeg. Piasek przyjemnie drażnił gołe stopy. Pomarańczowe słońce topiło się w wodzie, dając zniewalające widoki. Zamknęłam oczy i poczułam, że łzy napływają mi do oczu. W gardle pojawiła się wielka gula. Miałam dość ciągłego gadania ojca na temat pieniędzy. Gdyby nie jego rodzice i brat, moglibyśmy tylko pomarzyć o morzu i drogich, dalekich wycieczkach.
Ach! Ile bym oddała, żeby choć na chwilę zaznać szczęścia! Nigdy nie miałam prawdziwych przyjaciół, ani nawet koleżanek, z którymi mogłabym porozmawiać albo wspólnie się pouczyć. Cóż z tego, że mogliśmy sobie pozwolić na tak wiele, skoro tak naprawdę nie mieliśmy nic? Byliśmy pośmiewiskiem całej wsi. A ojciec za każdym razem jeszcze bardziej się pogrążał. Wstawieni mężczyźni przymilali się jak tylko mogli, a kiedy objechał, głośno basowali śmiechem, nie szczędząc sobie epitetów na jego temat. Wszystko do czasu...
Była wczesna wiosna. Miałam wtedy szesnaście lat. Około szóstej nad ranem obudził mnie dźwięk tłukących się talerzy, któremu wtórował płacz matki. Zerwałam się na równe nogi i pobiegłam do kuchni. Ojciec stał przy oknie, paląc papierosa. Wielkie kłęby dymu unosiły się w pomieszczeniu, powodując niesamowity smród. Nigdy wcześniej tego nie robił. Palił rzadko, a jeśli już, to na zewnątrz. Na podłodze leżały rozbite talerze. Matka siedziała przy stole, zasłaniając twarz ścierką.
– Co się stało? – zapytałam z przerażeniem w głosie. Obok mnie zjawili się Wanda i Tomek. Oboje byli przestraszeni.
– Dziadek nie żyje – powiedział ojciec i zgasił papierosa, po czym sięgnął po następnego.
– Zmarł dziś w nocy – dodała matka, zanosząc się głośnym szlochem.
Ciało sprowadzono do Polski. Okazało się, że miał rozległy zawał. Odbył się pogrzeb. Babcia zdecydowała, że nie będzie sama wracać do Ameryki. Ojciec skończył z szastaniem pieniędzmi na prawo i lewo. Schudł i przestał się wysypiać. Babcia zamieszkała z nami. Dodatkowa osoba w domu sprawiła trochę problemu. Wersalkę Tomka przeniesiono do mojego pokoju. Matka, która od moich narodzin była bezrobotna, postanowiła wrócić do pracy. Na początku niechętnie szukała czegokolwiek. W końcu zatrudniła się w szwalni.
Nie mogliśmy już sobie pozwolić na dalekie wycieczki, ani na drogie, kolorowe ubrania. Szybko wyrosłam ze starych i przez jakiś czas musiałam chodzić w przykrótkawych spodniach albo sukienkach, odsłaniających znacznie więcej niż chciałam.
Ludzie we wsi zaczęli gadać. Ojciec przestał tak często zaglądać do sklepu, a pijaków zbywał chamskim przekleństwem. Przestali nazywać go hojnym Józiem.
Sytuacja zaczęła się coraz bardziej pogarszać. Babcia postanowiła przejść na wcześniejszą emeryturę, która okazała się wcale nie tak wysoka. Zarobki matki też nie były pokaźne. Utrzymanie szóstki osób w domu stanowiło teraz nie lada wyzwanie.
Było ciężko, choć po jakimiś czasie przyzwyczailiśmy się do takiej sytuacji. Przynajmniej ja. Nie narzekałam na brak pieniędzy. Nauczyłam się szyć i nocami przerabiałam stare ubrania, doszywając, skracając lub cerując. Ojciec długo nie mógł się pozbierać. Zdarzało się nawet tak, że godzinami siedział w pokoju, wpatrując się w szklankę z herbatą. Wzrok miał posępny. Brudnymi palcami uderzał o blat, a kiedy matka prosiła albo wołała, szybko ją zbywał.
Podjął się dodatkowej pracy. Kilka razy w tygodniu rozwoził mleko. Bardzo go to męczyło. Wyglądał jak tamten student. Chodził z podkrążonymi oczami i ledwo trzymał się na nogach. Chyba jednak całe wydarzenie największe piętno odbiło właśnie na jego psychice. Dawniej niezależny, bogaty mężczyzna, musiał tyrać po nocach, żeby zarobić na chleb.
Zimą, rok później, matka przyszła niezwykle zadowolona z pracy. W kuchni zastała ojca, dumającego nad szklanką herbaty.
– Nie zgadniesz, co udało mi się załatwić – powiedziała, rzucając torebkę na stół.
Ojciec niechętnie podniósł na nią wzrok.
– Jutro w szkole będą rozdawać żywność. Wpisałam nas na listę.
– Chyba zwariowałaś. – Podniósł się z takim impetem, że herbata rozlała się na błękitną ceratę.
Matka popatrzyła na niego ze strachem.
– Józuś, no co ty! Nie unoś się tak – mówiła.
– Kim my jesteśmy, żeby nam jedzenie za darmo dawać? – spytał, podchodząc do niej bliżej.
– Nie wygłupiaj się. Wszyscy się wpisywali, to ja też.
– Nie jesteś wszyscy. Ani mi się waż tam iść.
Matka posłusznie przytaknęła, jednak wcale nie myślała tak robić. Jeszcze tego samego wieczora zawołała mnie do siebie, uprzednio sprawdzając, czy ojca nie ma gdzieś w pobliżu. Wyciągnęła z torebki mały bloczek.
– Pójdziesz tam jutro. Zabierzesz to, co ci dadzą. Ale nie przyniesiesz tego prosto do domu. Pójdziesz okrężną drogą i zostawisz wszystko w piwnicy.
Była przestraszona. Przytaknęłam i schowałam bloczek.
Następnego dnia, około osiemnastej, oderwałam się od zadania z algebry. Ubrałam się i wyszłam. Do szkoły mieliśmy jakieś trzy kilometry. Droga tym razem bardzo się dłużyła. Śnieg zaczął mocno sypać. Zerwał się silny wiatr. Ledwo stawiałam kroki. Buty grzęzły w zaspach.
Po jakiś czterdziestu minutach byłam na miejscu. W szkole zebrał się spory tłum ludzi. Rozmawiali głośno, przeklinając pogodę. Część z nich trzymała w rękach kartonowe pudła, po brzegi wypełnione paczkami z makaronem, herbatą albo herbatnikami. Byli też tacy, którzy czekali jeszcze na swoją kolej, ustawieni w długim wężyku, do którego po chwili się przyłączyłam. Ściągnęłam rękawiczki i wpatrzyłam się w swoje nabrzmiałe od zimna palce. Kolejka malała dość wolno. Na dworze było już zupełnie ciemno. Co powie ojciec, kiedy spostrzeże, że nie ma nie w domu? Rzadko to robi, jednak czasami zdarza mu się wejść do pokoju. Szczególnie wtedy, kiedy chce o coś zapytać Tomka. Ze mną i z Wandą rozmawia tylko wtedy, gdy musi. Twierdzi, że z młodszym ode mnie o dwa lata bratem ma wiele spraw do omówienia. Ja i Wanda nie jesteśmy ciekawymi partnerkami do rozmów.
Po jakimś czasie zorientowałam się w końcu, że przyszła kolej na mnie. Wyciągnęłam z kieszeni bloczek i pokazałam szczupłej kobiecie.
– Nazwisko? – spytała.
– Makowska – rzuciłam.
Spojrzała na listę, którą trzymała w ręce. Długo błądziła po niej wzrokiem.
– Makowska? – spytała, wyraźnie zdezorientowana.
Przytaknęłam.
– Przykro mi, ale nie mam takiego nazwiska na liście. W takim wypadku nie może pani dostać paczki.
– Ale ja mam bloczek. Poza tym, moja matka wczoraj nas zapisywała – próbowałam tłumaczyć.
– Przykro mi, naprawdę. Pod literą ''M'' mam zapisane tylko Majowski. Być może zaszła jakaś pomyłka.
– Co mam teraz zrobić?
– Nie mogę pani wydać paczki. Pani nazwisko musiałoby być na liście, a bloczek byłby tego potwierdzeniem.
Odeszłam zrezygnowania. Dwie godziny poszło na marne. Spojrzałam przez okno. Sypał śnieg. Wyszłam niechętnie na zewnątrz, nie chcąc myśleć, że czeka mnie przeprawa w zupełnych ciemnościach przez śnieżne zaspy. Owinęłam twarz grubym, wełnianym szalem i powoli ruszyłam w stronę domu. W okolicy nie było latarni. A mnie nawet przez myśl nie przeszło, żeby zabrać ze sobą lampkę. Uważnie nasłuchując nawet najmniejszego szelestu, stawiałam kolejne kroki.
– Poczekaj! – usłyszałam donośny głos.
Odwróciłam się i zobaczyłam, że ktoś biegnie w moją stronę, wysoko zadzierając kolana. Przystanęłam.
– Poczekaj! – dało się znowu słyszeć.
Przede mną staną dobrze zbudowany chłopak. W rękach trzymał dużą paczkę. Ręce miał sine od mrozu, a na twarzy malował się szczery uśmiech.
– Słyszałem wszystko. Ta cała papierkowa robota i ich dokumentacja jest do niczego.
Domyśliłam się, że wraca ze szkoły. Był niezwykle energiczny. Cały aż chodził.
– Czego chcesz? – burknęłam złośliwie. Nigdy nie potrafiłam rozmawiać z nieznajomymi.
– Gdzie mieszkasz? Chciałem ci pomóc.
Nie odpowiedziałam. Podziękowałam, odwróciłam się i ruszyłam w kierunku domu. Ten jednak nie dawał za wygraną.
– Jest ciemno. Przecież widzę, że się boisz.
Milczałam. Szłam dalej, otulając się szalem. Mróz szczypał w policzki.
– Odprowadzę cię. Poza tym mam jeszcze jedną propozycję.
Spojrzałam na niego. Był niezwykle rozentuzjazmowany. Miał kościstą twarz, na której napinała się różowa skóra. W oczach paliły się iskierki.
– Mógłbym ci oddać część mojej paczki.
– Chyba żartujesz! – wściekłam się nie na żarty.
Chłopak przez chwilę nic nie mówił.
– Ela Makowska, o ile się nie mylę – stwierdził po chwili.
Poczułam, że się czerwienię. Co on mógł o mnie pomyśleć? Dziewczyna bogatego rolnika, czekająca w kolejce po dary dla ubogich? Niechętnie przytaknęłam.
– Robert. Robert Olchowski – rzucił bez zastanowienia. – Wiem, że pewnie ci głupio, ale nie odmawiaj, proszę.
– Kto cię po to wysłał? Matka? Ojciec? Co im powiesz, kiedy wrócisz do domu z połową tego wszystkiego? Że dałeś obcej dziewczynie?
Patrzył na mnie przenikliwym wzrokiem. Nic nie mówiąc, otworzył jednym ruchem pudło i wyciągnął makaron, dwa opakowania cukru i proszek do prania.
Stałam, trzymając ręce w kieszeni i dokładnie go obserwowałam. Potem wziął wystającą z mojego płaszcza siatkę i wszystko spakował. Położył ją przede mną na zmarzniętej ziemi i odszedł. Nic nie powiedział. Z każdą chwilą oddalał się coraz bardziej, aż w końcu zniknął za zakrętem. Patrzyłam na jego drobną sylwetkę. Nie mogłam się ruszyć. Stałam dobre kilka minut w miejscu, głęboko wdychając zimne powietrze. Zrobiło mi się jakoś cieplej...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top