Miała na imię Aida

Lekka.

Sauté. Obrót. Wyskok.

Jak kropla wody.

Couru. Chassé.

Eteryczna istota, ulotna jak mgła, jak pocałunek o świcie.

Światła reflektorów lekko ją oślepiały, jednak nie przejmowała się tym. Czuła pewność swoich nóg i ramion, poruszających się lekko i bezszelestnie niczym trzcina na wietrze. Kruche. Delikatne. Silne. Niezłomne.

Wydawać by się mogło, że wręcz płynie przez scenę, a jej biała tutu sprawiała wrażenie, że jest piórem unoszonym przez wzburzone fale oceanu. Frunęła.

Z publiki dobiegł głośny aplauz i kilka okrzyków uznania, gdy zawirowała w powietrzu niczym miniaturowe tornado. Robiło wrażenie. Nie mieli pojęcia, jak wiele tytanicznego wysiłku musiała włożyć, by opanować każdy z tych ruchów, ile lat poświęciła na treningi, jak wiele wyrzeczeń musiała znieść, by do tego dojść.

Miała na imię Aida. Zawsze, gdy tylko w jej umyśle pojawiał się choćby najdrobniejszy cień wątpliwości, powtarzała sobie tę myśl. Miała na imię Aida. Aida, która zawsze walczy do końca. I nic nie jest w stanie stanąć na drodze jej marzeniom.

Upadła lekko krzywo, jednak nie przejęła się tym nazbyt i ruszyła dalej, by oddać w swoim tańcu każdą emocję, opowiedzieć nim historię skrytą za delikatnymi dźwiękami muzyki sączącymi się z fortepianu.

Spektakl dobiegł końca. Głośne owacje zalały salę, a pomiędzy nimi przemknęło kilka gwizdów uznania wydanych przez co bardziej nieokrzesanych gości. Uśmiechnęła się do samej siebie i skłoniła się nisko razem z resztą tancerzy, po czym lekkim krokiem zeszła ze sceny.

Nie sposób było zliczyć gratulacji. „Byłaś fenomenalna", „zasługujesz na jeszcze większą scenę", „rosyjskie baletnice nie dorastają ci do pięt". Jej serce śpiewało z zachwytu, gdy słyszała, jak ludzie rozpływają się nad jej występem.

W pewnym momencie ochroniarz przyprowadził do garderoby starszego mężczyznę w garniturze. Kolana miała jak z waty – nie ze zmęczenia, a z podekscytowania jego obecnością i ze strachu, jakie słowa padną z jego ust.

– Ten spektakl był niezwykłym przeżyciem, a ty – jego najjaśniejszą gwiazdą.

Miała ochotę krzyczeć ze szczęścia, ale udało jej się zachować kontrolę i jedynie uśmiechnęła się ciepło, uprzejmie dziękując. Prezydent opuścił ją i podszedł do kilku innych baletnic, również gratulując im udanego występu, po czym ucałował dłonie trenerki i głośno wyraził swój zachwyt.

Aida była w tym momencie najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.

Gdy mężczyzna wyszedł z garderoby, odprowadzony przez ochronę, wraz z pozostałymi tancerzami, zaczęła się przebierać i zmyła sceniczny makijaż. Przepełnione wesołym, pełnym entuzjazmu trajkotem pomieszczenie po dłuższym czasie opustoszało. Dziewczyna, już gotowa do wyjścia, podeszła jeszcze do trenerki i bez słowa ją uściskała.

– A to z jakiej okazji? – zapytała zdziwiona kobieta.

– Po prostu... dziękuję.

Z szerokim uśmiechem wybiegła na zewnątrz, machając radośnie zdezorientowanej kobiecie.

– Aida, rusz się wreszcie!

Otworzyła oczy. Już nie była Aidą. Już nie była cudowną baletnicą po wielkim występie. Nie gratulował jej prezydent. Nie miała siedemnastu lat, nie miała swojej ulubionej spódnicy do tańca, bo nie posiadała żadnej. Nie chodziła do najlepszej szkoły baletowej w USA. Nie występowała na wielkich scenach. Nie pojawiała się w gazetach.

Niechętnie wstała ze starej, zabrudzonej kanapy. Usłyszała, jak na zewnątrz ujada pies.

Ośmiolatka wyszła na dwór i chwyciła w swoje drobne rączki wiadro z paszą, by nakarmić świnie. Zwierzęta zachrumkały z wdzięcznością i ruszyły do koryta. Odruchowo pogłaskała małego, zaledwie tygodniowego prosiaka, który rozpaczliwie dopominał się mleka od swojej matki.

Słyszała bzyczenie pszczół w ulach nieopodal, tuż przed niewielkim zagajnikiem, z którym sąsiadowała obora. Szczekanie psa nie ustawało – biegał gdzieś po łące po drugiej stronie ścieżki, zaczepiając krowy, które tylko obrzucały go leniwym spojrzeniem i jak gdyby nigdy nic wracały do spokojnego żucia trawy. Przyzwyczaiły się do tego: do życia w małej wiosce w głębi stanu, w której zarówno dla ludzkich mieszkańców, jak i dla nich, największą atrakcją był pies pragnący zabawy. I lisy, które od czasu do czasu grzebały w śmietnikach. Choć bieda aż piszczała, nie przeszkadzało im to. Po prostu tam stały i powoli przeżuwały trawę, nie zastanawiając się nad tym, że gdzieś może istnieć jakieś inne życie.

Dziewczynka zacisnęła pięści i poszła do czegoś na kształt salonu znajdującego się pośrodku izby. Chwyciła za długi, nieco krzywy kij przykręcony do ściany – rok temu bracia go dla niej zamontowali. Zarzuciła na niego nogę i skłoniła się, zaczynając rozciąganie. Do szpagatu została jej jeszcze daleka droga, ale nie miała wątpliwości, że nauczy się go robić. I że opanuje wszystkie inne ruchy, których uczą baletmistrze, a których lekcje są niebotycznie drogie i jej rodzina musiałaby głodować, by zapisać ją choć na jedną. Nie wątpiła, że rodzice ją kochają i rozumiała, że nie są zbyt zamożni – wszak każdy dolar oszczędności pochłaniało leczenie ojca. Rak to parszywa choroba.

Rozumiała to, ale wiedziała również, że nie może odpuścić. Może jak już zostanie słynną baletnicą, będzie w stanie zarobić za swoje występy tyle, by pokryć wszelkie koszty chemioterapii? Może rodzice już nie będą musieli walczyć z bankiem o pieniądze, których potrzebują, a których nikt nie chce im pożyczyć? To, że była dopiero małym dzieckiem, niczego nie znaczyło. Powtarzała sobie, że może zrobić wszystko i może zostać każdym. Wystarczy jej marzenie i odpowiednio dużo pracy.

Rozciągając się, powtarzała sobie jedno:

Miała na imię Aida. Aida, która zawsze walczy do końca. I nic nie jest w stanie stanąć na drodze jej marzeniom.

Miała na imię Aida.

To zawsze jakiś początek.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top