❇️17❇️

Mona całą drogę próbowała mi się wyrwać, ale przy każdym kolejnym pochyleniu szarpnęłam ją idąc coraz szybciej. Dochodząc do dojo słyszałam już walkę chłopaków, Shini i Karai. Odwróciłam się do Lisy przyciągając ją do siebie.

-Mona. Mona- zaczęłam kładąc jej ręce na policzkach i ocierając łzy z twarzy.- Uspokój się. Głęboki wdech.

-Nie mogę- upierała się.-Nie dam rady.

-Mona, jesteś twardą laską. Dasz sobie radę. Oddychaj głęboko. Niczego się nie bój. Okay?

Opuściłam ręce. Lisa wzięła naprawdę głęboki wdech, potrząsnęła dłońmi dla rozluźnienia.

-Okay.

Skinęłam głową i rozsunęłam drzwi wchodząc do dojo. Mona została na zewnątrz.

Trening szedł pełną parą. Ich ćwiczenia w przeciwieństwie do moich były istnymi igrzyskami wschodnich sztuk walki. Nikt nikogo nie oszczędzał. Skakali, naparzali się prawdziwymi ostrzami, podcinali sobie nogi. Naprawdę szacun dla nich.

-Hej, sorki-zaczęłam.

Niestety byli tak pochłonięci walką, że nie zwrócili na mnie uwagi.

-Hej!- powtórzyłam głośniej.

Dalej nic. Musiałam zrobić więcej hałasu. Włożyłam dwa palce do ust gwiżdżąc. Żółwie i dziewczyny natychmiast stanęli patrząc na mnie.

-Darujcie, że wam przeszkadzam, ale ja tylko do Rapha- wyjaśniłam.

-Co się stało?- spytał.

-Choć ze mną- rzuciłam gestownie pochylając głową.

Żółw ruszył za mną wychodząc z dojo. Na szczęście Mona nie zwiała. Raphael od razu stanął obok niej widząc jej mizerność na twarzy.

-Skarbie, coś nie tak?- spytał.- Coś cię boli?

-Raphie, nie mów nic- odparła.- Ja będę mówić.

-Tak, Mona musi powiedzieć ci coś bardzo ważnego- wtrąciłam.

-Tylko to nie jest rozmowa, która powinna odbyć się tutaj. Choćmy do mnie.

Wzięła go za rękę idąc przez korytarz. Obejrzała się jeszcze, A ja posłałam jej dwa zwrócone w górę kciuki.

Nagle usłyszałam krzyk. Szybko wróciłam do dojo widząc, że Mikey leży na podłodze. Podeszłam do niego choć i tak już wszyscy się zebrali. Przedarłam się kucając przy nim.

-Co ci się stało?- spytałam.

-Nic takiego- odparł.-Wybiłem tylko nadgarstek.

-Pokaż- rzuciłam.

Dał mi rękę. Obejrzałam ją dokładnie.

-Nie wygląda na spuchniętą- stwierdziłam.-Chyba wystarczy tylko lód. Choć do kuchni.

Mikey podniósł się z ziemi idąc za mną. Jednak zanim wyszliśmy, Donnie zatrzymał mnie pytając:

-Raph coś przeskrobał?

-Coś w ten deseń- odrzekłam.

Donatello rozszerzył oczy zaskoczony. Z uśmiechem wzruszyłam ramionami po czym poszłam z Mikey'm do kuchni.

〰〰〰〰〰〰

Mikey siedział na stole a ja na krześle okładając mu nadgarstek torebką celofanową z lodem.

-Boli jeszcze?- spytałam.

-Nie, teraz już nie- odparł.-W ogóle to było niepotrzebne. Mówiłem, że nic mi nie jest.

-Wiem, ale lód jeszcze nikomu nie zaszkodził.

Z torebki zaczęła cieknąć woda. Uznając, że wystarczy już tych okładów schowałam zimne kostki do zamrażalki. Mikey pokręcił trochę ręką. Widziałam jego grymas na twarzy.

-Trochę poboli- rzuciłam.-Wybiłeś go tylko.

-No wiem- odpowiedział.

-Potrzebujesz bandaża?

-Nie. Daj spokój.

-Okay.

Nalałam sobie trochę wody do szklanki upijając spory łyk.

-April- zaczął Michelangelo.-O co chodzi z Raphem?

-Mona miała jakąś sprawę do niego- odrzekłam.

Podszedł do mnie bliżej ciągnąc szeptem:

-Mona będzie miała dziecko, prawda?

Z trudem przełknęłam kolejny łyk wody.

-A skąd taki pomysł?- dociekałam.

-Zauważyłem, że ma ostatnio zbyt duży brzuch- wyjaśnił.- No i słyszałem waszą rozmowę.

Całe szczęście, że nie wzięłam szklanki do ust. Zaskoczona rozszerzyłam oczy milczac. Pierwszy raz widziałam Mikey'go tak poważnego. Zwiesiłam głowę zastanawiając się czy mu to powiedzieć. Ale skoro wiedział...

-Tak- potwierdziłam. -Mona jest w ciąży.

-Jeju! No i co teraz będzie?

-Jak to co? Obchodzenie się z nią jak z jajkiem.

-Ale to... czadowe!

Podniósł mnie do góry zakręcając ze szczęścia. Dziwne, że zrobił to z tym nadgarstkiem.

-Bedzie mały dzidziuś!- zawołał.

-Ćśśśśś- syknęłam.- Nie wszyscy muszą już wiedzieć.

-A, no racja- zniżył ton do szeptu.

Postawił mnie na ziemi. Widziałam jak skręca się ze szczęścia. Zaciskał pięści przy ustach a w oczach strzelały mu iskierki.

-Ciekawe jak Raph zareagował?- zastanawiał się.

-Właściwie to chyba możemy się zapytać- rzuciłam.

-Powinien już wiedzieć.

〰〰〰〰〰〰

Dotarliśmy do pokoju Mony. Mikey cały czas tylko nawijał o tym co będzie gdy dziecko przyjdzie na świat. Miałam nadzieję, że Raph zachował się jak prawdziwy facet i nie zareagował, delikatnie mówiąc, nieodpowiednio.

Stojąc pod drzwiami nie słyszeliśmy niczego. Dobrze, że nie było krzyków, ale nie było nawet rozmowy. Nawet najmniejszego szmeru.

Spojrzałam na Mikey'go. Oboje wzruszyliśmy ramionami i zapukałam do drzwi. Nikt nie odpowiedział. Nacisnęłam klamkę zaglądając od środka. Mona leżała na łóżku co chwila drygając.

-Mona?- spytał Mikey.

Podeszliśmy do niej. Siadłam na materacu przy przyjaciółce podczas gdy Michelangelo oparł się o drewnianą kolumnę baldachimu. Lisa nie wyglądała najlepiej. Była blada, trzymała się za brzuch i podkulała nogi.

-Mona, wszystko w porządku?- dociekałam odgarniając jej grzywkę.

-Usunę- wyjąkała.

Zamurowało nas.

-Ale... dlaczego?- nie rozumiał Mikey.-Co się stało?

-Raph...- zaczęła.

Przeczuwałam zagrożenie. Ona kuliła się coraz bardziej.

-Raph nie chce tego dziecka- wyjawiła.

-Co?- zszokowałam się.-Jak to go nie chce?

-Normalnie- odparła wzruszając ramionami.-Powiedział, że to niemożliwe, że nie jesteśmy gotowi. Po prostu się tego boi. Jak ja. Powiedział też, że jeśli urodzę to wszystko się skomplikuje. Nawet ślub stanie pod znakiem zapytania.

-Raph serio tak powiedział?- niedowierzał Mikey.

-Ja już sobie z nim pogadam- rzuciłam szybko wstając z łóżka.-Jak umiał zrobić, to niech wychowuje!

-Ale to była wpadka!- wyjaśniła Mona próbując się podnieść.

-No to tym bardziej powinien postąpić jak prawdziwy facet!- krzyknęłam.-Zaraz wrócę.

Wypadłam z pokoju stanowczym krokiem zmierzając pod drzwi Raphaela.

Wkroczyłam do pomieszczenia jak torpeda zatrzaskując drzwi tak, że mało nie wypadły z zawiasów. Raphael leżał na łóżku przykrytm szkarłatną narzutą.

-Nie umiesz pukać?- rzucił powoli wstając.

-Ty śmieciu- wyrwałam go.-Co ty sobie myślisz? Że teraz ją od tak zostawisz albo zamkniesz się gdzieś i nigdy nie wyjdziesz?

-To nie twoja sprawa!-odparł.

-Moja bo Mona jest moją przyjaciółką a twoją przyszłą żoną! Dlaczego nie możesz zachować się jak przystało na dobrego męża?

Raphael zerwał się gwałtownie z łóżka podchodząc do mnie.

-Zastanowiłaś się przez chwile co będzie czekać to dziecko?- powiedział.-Zero bezpieczeństwa. Zdaje ci się, że życie w ciągłym leku jest fajne?

-Tak się składa, że wiem jak to jest. Ale... Może adopcja?

-Jaka adopcja? Puknij się w ten swój pusty, rudy łeb. To dziecko nie będzie widoczne dla ludzi. A nawet jeśli by było, kto zaadoptuje potomka żółwia i niebieskoskórej dziewczyny? Na górze zostałoby wyśmiane, nazwane dziwadłem.

-Raph,ale ty nie możesz jej teraz zostawić. Nie w takiej chwili.

-Nie chcę jej zostawiać, ale...

-Ona cię potrzebuje. Bardziej niż kiedykolwiek. Ty nie jesteś typem tchórza!

-Nie jestem w stanie zapewnić im bezpieczeństwa. Dziecko nie wytrzyma takiej dawki stresu. Mona je straci a ona tego nie przeżyje.

-Jak będziecie tak myśleć oboje to na pewno poroni. Ale wyjście zawsze się znajdzie. I nie waż się wykręcać od odpowiedzialności. Mona gorzej się czuje.

-Co?

-Zwija się z bólu. Nie wiem czy to stres czy coś innego. Tak czy siak musisz tam iść.

-I to jak najszybciej.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top