❇️16❇️
Ciotka Anabell?
Ta wredna baba była strażnikiem podziemnej, ukrytej biblioteki?! Przecież ona była... Żyła rzeczywistością aż do bólu! Odkąd sięgam pamięcią nigdy mnie nienawidziła. Traktowała jak czarną owcę w rodzinie. Teraz przynajmniej już wiem dlaczego.
Bo byłam adoptowana.
Nie kryła się z tym, że jej przeszkadzam. Uważała, że nie pasuje do O'Neilów. Ja byłam Oroku.
Na święta nie przyjeżdżała bo nie dostała wiadomości, że wylądowałam w Domu Dziecka. Ja do niej też nigdy nie przychodziłam. Po co wchodzić do czyjegoś domu i czuć się jak intruz?
A teraz stała przede mną jak zwykle z podniesioną głową i piorunowała mnie swym lodowaty spojrzeniem. Twarz miała już zoraną zmarszczkami, ale usta oczywiście wymalowane na mocną czerwień. Widziałam też puder. Rzęsy pociągnięte bardzo ciemnym tuszem. Wyglądała jak potwór w ludzkiej skórze, którym dla mnie zawsze była. Włosy, zawsze farbowane na zloty blond, upieła w kok. Nie chciała chyba zbyt szybko się zestarzeć choć jakby się już nie upiękrzyła to z daleka było widać, że się sypie.
Nosiła brązową suknie do kostek i z rękawami 3/4. Na ramionach wisiała złota, cienka chusta.
Miałam ochotę, żeby stąd wyjść, zapomnieć i szukać innej biblioteki.
-Witaj, Anabell- rzuciła Karai beznamiętnie.
-Witaj- odparła.- Co cię do mnie sprowadza?
Jasne, mnie tu nie ma! Zawsze to samo! Bo ja nie istnieję! Boże, jak ja nienawidziłam tej kobiety!
-Szukamy książki z nieznanymi legendami- wyjaśniła Karai.
Anabell odwróciła się, podeszła do ściany po czym dotykając swoją pomarszczoną ręką jednej z cegieł, pchnęła ją robiąc krok w tył.
Zauważyłam, że jak na sekretną bibliotekę to dość mało książek w niej było. Właściwie to tam zupełnie niczego nie było. Gołe ściany i podłoga. Po prostu nic.
Nagle mur podobnie jak na powierzchni obróciła się i zobaczyłam wielki regał aż uginający się od ksiąg. Ciotka przyjechała palcem po grzbietach pism, a w końcu wyciągnęła jedną oprawioną w zieloną skórę. Zdmuchnęła z niej kurz po czym odwracając się spytała:
-Legenda ignotum, tak?
Karai spjrzała na mnie.
-Tak- odparłam.
Nawet na mnie nie spojrzała. Przekazała księgę mojej przyjaciółce. Czułam, że zaraz eksploduje.
-Potrzymaj.- Karai przekazała mi pochodnie.
Wzięłam ją, a ona zaczęła kartkować strony.
-Który rozdział?- zapytała.
-Dwudziesty szósty- rzuciłam.
Towarzyska szybko znalazła obchodzący nas fragment. Miał dziwny tytuł.
-Shinobi?- zdziwiła się.
-Co to znaczy?- dociekałam.
-Po japońsku tajemnica- wyjaśniła.
-O co chodzi?- zwróciłam się do Anabell.
Milczała.
-Hej! O co chodzi?!- powtórzyłam bardziej stanowczo.
Dalej nic. Okay, dosyć tego!
-ANABELL! Masz mi natychmiast powiedzieć o co w tym wszystkim chodzi!- ryknęłam.- O czym jest ta legenda?
-Przeczytaj, a się dowiesz-odparła surowo.
-April, chodźmy już- poganiała mnie Karai ciągnąc za rękę.
-Nie!- zagrzmiała wyrywając się.- Wiesz co, Anabell? Nigdy nie traktowałaś mnie jak swoją bratanicę, ale ja też nigdy nie traktowałam cię jak moją ciotkę. Teraz już wiem dlaczego. Bo byłam adoptowana. Uważałaś mnie za bękarta!
-I za niewdzięczną, samolubną egoistkę- dodała.- Zwłaszcza po tym jak wysłannicy Shreddera zabili Kerbiego. Nie było cię nawet na pogrzebie!
Zastygłam. Jakby strzała przeszyła mnie na wylot.
-Co?- wymamrotałam.- Tata... nie żyje?
-Kiedy go zabili?- spytała Karai.
-Zaraz po tym jak ona zniknęła- warknęła Anabell.- To wszystko jej wina! Jej i jej matki! Przyniosła ją do Kerbiego a z czasem demony i jej prawdziwy ojciec się po nią zgłosili!
Teraz Karai także znieruchomiała.
-April, czy ty... -zaczęła.
Odwróciłam się biegnąc schodami na górę. Przełykałam łzy ocierając je z policzków raz za razem.
Mój ojciec nie żył!
To była moja wina! Wiedziałam, że powinnam go szukać od razu, ale zwlekałam.
Cały czas zwlekałam!
Dotarłam do ściany. Chciałam ją przesunąć tak, żeby się obróciła, ale to nic nie dawało. Walnęłam pięściami w mur opadając na ziemię i dalej zawodząc. Skuliłam się pociągając nosem co chwilę.
-April!- Karai biegła i wołała za mną.
W końcu mnie dopadła. Kucnęła pytając:
-Jesteś córką Shreddera, prawda?
Wydałam z siebie urwany jęk zakrywając oczy ręką. Westchnęła ciężko ciągnąc dalej:
-Dlaczego nic nie powiedziałaś?
-A co?- odparłam.- Potraktowalibyście mnie jak wroga!
-Od jak dawna wiesz?
-Odkąd Donnie mnie do was przyniósł.
-Wiec jak moglibyśmy mieć cię za wroga? Ledwo go znasz. Nie jesteś taka jak on.
-Skąd możesz to wiedzieć?
-A wiesz kim byli moi rodzice?
-Nie.
-Płatnymi zabójcami. Ale nigdy ich nie poznałam. Wychowałam się w Domu Dziecka. Nie jestem jak oni. I ty też nie.
Przetarłam oczy wzdychając ciężko.
-Chodź już- rzuciła.
Podniosła się a ona tupnęła w podłogę i ściana przekręciła się w drugą stronę.
Wybiegłyśmy z uliczki, ale przez moje załzawione oczy niewiele widziałam. Nagle wpadłam na kogoś. Podniosłam głowę czując jak nieznajomy ściska moje ramiona.
-Casey?- zdziwiłam się.
Odsunęłam się od niego.
-April?- odparł równie zaskoczony.-Dlaczego płaczesz? Donatello?!
-Nie- zaprzeczyłam.
Nagle coś jakby mnie tknęło. Poczułam, że on już to...
-Ty wiedziałeś- rzuciłam.-Wiedziałeś, że mój ojciec nie żyje.
Jones zastał się na chwilę po czym spuścił głowę.
-Od jak dawna?-dociekałam.
-Od początku.
-Co?!
Aż się we mnie zgotowało. Chciałam go spoliczkować, ale pomyślałam, że lepiej sprawić mu więcej bólu. Wytężyłam umysł mrużąc oczy. Casey zaczął jęczeć i wyginać się a ja słyszałam trzask jego kości.
-April, nie!- zawołała Karai łapiąc mnie za ramię.
Przeszyło mnie łaskotanie i cierpienie. Casey opadł na ziemie ziemię a ja zaraz za nim.
-Chodź!- Towarzyszka pociągnęła mnie za rękę.
Mimo, że biegłam za nią to cały czas patrzyłam na Jonesa. Jego wzrok mówił sam za siebie. Widział we mnie potwora.
Karai poprowadziła mnie do ciemnej uliczki po drugiej stronie drogi.
-Musiałaś tak mocno?- spytałam masując sobie ramię.
-Co?- zdziwiła się podnosząc pokrywę studzienki.
-Razić prądem.
-A, o to ci chodzi. April, nie możesz łamać kości ludziom od tak. Gdybym nie zareagowała to byś go zabiła. Wiem, że cię zdenerwował, ale musisz zachować dystans. A teraz wskakuj.
Posłusznie zeszłam do kanałów.
〰〰〰〰〰〰〰
Szłam przez korytarz zmierzając do pokoju Donniego. Zapukałam do jego drzwi. Potrzebowałam jego wsparcia. Chciałam z nim pogadać, przytulić.
Nic nie odpowiadało. Nie słyszałam nawet jego kroków. Zapukałam drugi raz i dalej nic. Przyłożyłam ucho do drewna mówiąc:
-Donnie, to ja, April.
Nic.
Wtedy jednak usłyszałam jakiś szloch. I nie dobiegał z pokoju Donatello, ale gdzieś dalej. Odsunęłam się od drzwi powoli idąc przez korytarz. Płacz dochodził z lewej. Z pokoju Mony. Podeszłam do wejścia pukając w drewno.
-Mona?- zaczęłam.-Mona, to ja, April. Mogę wejść?
Słyszałam tylko jak pociąga nosem. Nacisnęłam klamkę powoli otwierając drzwi.
Zastałam przyjaciółkę siedzącą na łóżku z włosami spiętymi w kucyk i opuchniętymi, mokrymi oczami.
-Mona?- rzuciłam siadając obok niej. -Co się stało?
Położyłam jej rękę na ramieniu. Była roztrzęsiona. Zauważyłam,że coś zaciska w dłoniach. Chciałam zobaczyć co to, ale zacisnęła palce mocniej.
-Mona, powiedz, dlaczego płaczesz?- ponowiłam pytanie.
Pociągnęła nosem.
-Jestem w ciąży- wyjaśniła.
-Co?- spytałam zszokowana.
-Jestem w ciąży.
-Co? Ale... Jesteś pewna?
-Tak.
-Całkowicie pewna?
Rozluźniła ręce pokazując mi dwa testy. Oba pozytywne. Wzięłam je w dłonie wzdychając ciężko.
-Raph wie?-dociekałam.
-Nie- odrzekła.
-To mu powiedz.
-Nie mogę. On tego nie zrozumie.
-Skąd możesz to wiedzieć, skoro mu nie powiesz?
-Nie powiem... bo nie urodzę tego dziecka.
Zatkało mnie. Poderwałam się na równe nogi stając przed nią.
-Jak to nie urodzisz?- wyrwałam.- Na mózg ci padło?
-April, jestem Nocnym Łowcą. Cały czas walczę, jestem w ciągłym ruchu, stres mam na co dzień. Żadne dziecko tego nie wytrzyma. Poronię prędzej czy później. A nawet jeśli nie to jak mam pokonać Shreddera z takim obciążeniem?
-Nie zrobisz niczego póki nie poznamy opinii Rapha. Gdzie on teraz jest?
-Pewnie trenuje.
- Idziemy!
Chwyciłam ją za rękę prowadząc do dojo.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top