rozdział 8: imię wszechświata

Szczęśliwego Nowego Roku, Aniołki! Oby był taki, o jakim marzycie. Ja wam życzę tylko zdrowia, szczęścia i tego, byście nie zatracili się sami w sobie. Reszta przyjdzie sama ;) buziaki!

rozdział tak, jak obiecałam, ale niestety nie miałam siły go dzisiaj sprawdzić, więc mogą pojawić się błędy :(

⋆ ⋆ ⋆𓃰⋆ ⋆ ⋆

Minęła minuta, odkąd słowa Spencera bez przerwy odbijały się echem w głowie Lizy.

Patrzyła mu prosto w oczy, nie wiedząc co dalej robić - powiedzieć cokolwiek, nie mówić nic, a może udawać, że nie dosłyszała i obejść się, jakby słowa nie wypalały blizn na jej czaszce.

Dam ci cały świat. Głupia obietnica, która powinna zasiać choć ziarno zaufania w Darling.

Ale nie było jak w filmach. Liza nagle nie uwierzyła w jego słowa, mając świadomość, że faktycznie tak będzie. Że pokaże jej cały świat, który chciała widzieć i znać. Nie zaczęła nagle spoglądać na niego jak na miłość swojego życia. Nie było tak, że jedno zdanie zmieniło jej stosunek do ludzi czy świata. Że zmieniło stosunek do niego.

Wszechświat nie wirował, czas się nie zatrzymał, a ona magicznie się nie zakochała ani w tych słowach, ani brunecie, który wciąż stał przed nią z tyloma gwiazdami w srebrnych oczach.

Bo to nie było takie proste. Nie można zakochać się w kilku słowach. Nie można zakochać się w minutę. A Liza miała jeszcze tą (nie)możliwość, że nie mogła zakochać się w Spencerze. Po prostu nie mogła.

Ale minuta mogła zmienić tak wiele.

I choć nie było jak w filmie, ani nawet najpiękniejszej książce wszechświata, to było odrobinę (ale jednak) inaczej.

Byli tam tylko oni. On i ona. Ona i on. Oni razem.

W środku Los Angeles, z wyjącym syrenami w oddali i bez jakiekolwiek gwiazdy nad głową.

Na chwilę, podczas tej minuty, serce spowolniło bicia w jej klatce piersiowej - biło równo, aż nagle zwolniło, by przyspieszyć z dwukrotną prędkością. Wzrok zaszedł lekko mgłą, ale wciąż uważnie wpatrywała się w chłopaka.

Zastanawiała się, czemu odkąd go poznała wiedziała, że jest tak inny od innych. I wciąż nie poznała odpowiedzi. Może miała jej nigdy nie dostać.

Choć jedno było wiadome już wtedy, długo przed wszystkim, z czego nie zdawali sobie nawet sprawy. Otrzymywali odpowiedzi, nie zadając pytań.

— Odpowiesz, czy będziesz się dalej gapiła?

Minęły już dwie minuty. Wyrwała się z letargu, mrugając kilka razy. Patrzył na nią prześmiewczo, unosząc jedną brew do góry. Z wyższością. Jak Pan tego świata, anioł w piekle i diabeł na niebiosach. Jak wyjęty z innej bajki i zastąpiony w kolejnej powieści, byle górować nad resztą.

Wytrącona z zamyślenia, wyglądała przezabawnie. Sukienka podciągnęła się wyżej, włosy dawno nie przypominały tych, które rano układała za pomocą prostownicy, a korektor spod oczu starł się, ukazując sine miejsca.

Ale nie to było śmieszne. Najlepszym było to, jak się na niego patrzyła.

A on się wtedy się zaśmiał, zupełnie szczerze. Drugi raz. I był to równie piękny śmiech, jak poprzednio. Pełen zaprzeczeń i kontrastów. Jak on. Szczerzył białe zęby w oprawie kształtnych ust. Była pewna, że kiedyś śmiał się więcej - delikatne zmarszczki w zewnętrznych kącikach oczu go zdradzały.

Ale to smutne przekonanie nie powstrzymało jej od mimowolnego uśmiechu. Tego się nie spodziewała, ale mimo wszystko uniosła kąciki ust w górę.

— Z czego się śmiejesz? — zapytała, przekrzywiając głowę w bok.

Z ciebie, Lizzy, z ciebie...

— Zgadnij. — odparł, zaprzestając śmiechu. Szkoda, że trwał tak krótko. Za krótko. Mógłby trwać przynajmniej minutę. A najlepiej całe życie.

— Szkoda, że nie wpadłeś do jeziora, kiedy się poznaliśmy. Mógłbyś się tam utopić. Naprawdę żałuję — parsknęła, zmierzając do przeszklonych drzwi.

— Będziesz żałować jeszcze wielu rzeczy, które się wydarzą w ciągu tego roku — odparł dumnie unosząc kąciki ust ku gorze, jednocześnie zadzierając podbródek do góry.

— Och, bez wątpienia — parsknęła, wymijając bruneta — Ale powiem ci — odwróciła się, cmokając — Na twoje szczęście nie przyłożysz do tego nawet ręki.

Nie zdawał sobie sprawy, jak wielką moc miały te słowa.

Więc wciąż na nią patrzył, identycznie jak dzień wcześniej, tydzień czy miesiąc.

A ona na niego tak, jak nocy kiedy się poznali. Wtedy, na pomoście,  widziała w nim tylko kogoś straconego. Teraz była o tym przekonana i była niemal pewna, że miała w głowie zbyt dobre myśli dla kogoś takiego, jak on.

Był stracony.

I sam nie przypuszczał, że już zdawała sobie z tego sprawę. Nie brała jednak uwagi, że stracony spotkał straconego. Obydwoje nimi byli.

Podstawił jej nogę, gdy przechodziła i zacmokał tylko pod nosem „kamyk". Ona przeklęła, spoglądając w dół.

Powinna się zaśmiać. Uśmiechnąć. Unieść chociaż kąciki ust do góry. Ale nic takiego nie nastąpiło, a ona (mimo chwili słabości, gdy usłyszała słowa chłopaka o „całym świecie") znów obrała wyjscie, które wydawało jej się najlepsze.

Właśnie. Wydawało.

Ale to musiała na moment odłożyć w swojej głowie na bok. Weszła do środka przez szklane drzwi, a jedyne co zobaczyła, to swoją siostrę.

Tą, której zawsze chciała po cichu dorównać, która od zawsze była jej idolką i przykładem. Która była jej boginią i wzorem do naśladowania. Która była nieskazitelna, piękna i mądra, na tyle mądra, by ktoś ją pokochał na zabój. A tym kimś, być Michael Robins.

I niektórym mogło się serce łamać, gdyby widzieli, co się działo. Ale nie Lizie, nie Spencerowi, nawet nie Dianie. Nie tym, których to już nie ruszało.

Bowiem Stassy nerwowo krążyła po pomieszczeniu, od ściany do ściany, kiedy Mike siedział spokojnie w fotelu, opierając kostkę o kolano. I nie to było w tym złe, a to, jakie słowa (jednak bardziej od wyzwisk bolała prawda) padały z ust dwójki ludzi, którzy mieli się pobrać - z miłości - za kilkadziesiąt dni.

— Bo nie masz nic do gadania, Michael! Dosłownie nic! To cię nie dotyczy, zrozum wreszcie!

— Chcę dla was dobrze! — odparł, możliwie spokojnie, choć w jego głosie było słychać ostry zgrzyt i warknięcie.

— Ale ci nie wychodzi, boże! Nie staraj się godzić każdego, kto jest skłócony w promieniu dwóch kilometrów od ciebie! Nie rób z siebie Matki Teresy, Michael... Czy ja proszę o tak wiele?

Z powrotem chodziła w jedną i drugą stronę, a Liza i Spencer słyszeli jedynie jej kroki niosące się po drewnianych panelach. Darling patrzyła w kierunku, z którego dochodziły głosy, a brunet stał koło niej, również nie wiedząc co robić.

Więc sobie tak stali, razem, jak dwa słupy.

— Liza... — zaczął Spencer, gdy słowa Anastasii wzbierały na sile. Z każdym kolejnym był pewien, że następne będą jeszcze bardziej bolesne.

— Cśśś... — warknęła, przerywając chłopakowi. Nawet na niego nie spojrzała, kiedy on wpatrywał się w jej profil. Uniosła palec wskazujący do góry — Cisza.

Odparła, powracając do słuchania rozmowy. Choć bardziej kłótni. Jak zwał tak zwał.

— Myślisz, że ten palec mnie uciszy? — mruknął, zbliżając się do szyi Lizy. Dzieliły go centymetry od włosów blondynki. Poczuł perfumy dziewczyny, a gdy ta odwróciła głowę w jego stronę, nieświadomie spojrzał na jej usta. Była za blisko.

Uśmiechnęła się zmysłowo, mrużąc oczy. Przekrzywiła głowę w bok, patrząc wyżej na twarz chłopaka. Dzieliły ich centymetry. Byli tak blisko.

— Ten palec, kochanie — zaczęła z uśmiechem, a jej palec powędrował przed oczy chłopaka. Zahaczyła nim o jego nos, a później o brew — Może ci wydłubać to śliczne oko jednym ruchem — przejechała opuszkiem na usta bruneta — Ale jednocześnie wygrzebać i wyrwać migdałki z gardła. Więc gdy mówię cisza, to cisza, Spencer.

Zaśmiał się. Głośno. Zupełnie przypadkowo. Wtedy pokochał robić jej na złość. Otworzył usta, zaciskając zęby na jej palcu, a ona odskoczyła gwałtownie, masując dłoń.

— Urwę ci jaja — warknęła, z kwaśnym uśmiechem na twarzy, wypuszczając twardo słowa między ustami.

— Tym palcem? — prychnął, przenosząc spojrzenie z ust na oczy — To trochę problematyczne, nie sądzisz? — zmrużyła oczy, marszcząc brwi na jego słowa — Nie jestem pewien czy zdołasz mnie zranić w trzech miejscach jednocześnie.

— Jeszcze słowo i obiecuję ci, że się przekonasz — bąknęła, patrząc na niego kątem oka. Postanowiła usiąść na schodach, by słyszeć wszystko wyraźnie, co działo się za ścianą.

Patrzył na nią chwilę, jednak ruszył dalej korytarzem.

— Prowokujesz, ale tym razem nie skorzystam — zacmokał, zmierzając do drzwi wyjściowych.

— A ty gdzie? — poderwała się, stając wprost naprzeciwko.

— Do domu. Ratuję swoje krocze — uniósł kąciki ust, niepostrzeżenie doprowadzając Lize do szerokiego uśmiechu. Wystarczyło, by ledwo się ruszył ustami, a ona widząc to już była szczęśliwsza —  Jedziesz czy zostajesz z niedoszłym małżeństwem w separacji?

Chciała odpowiedzieć, ale bardzo głośny krzyk Stassy sprawił, że się wzdrygnęła. Obejrzała się instynktownie za ramię i przymknęła oczy. Z bólu, bezsilności, ale też tak, jakby chciała się wyłączyć i niczego więcej nie słyszeć. Ani nie dopuszczać do swojej głowy.

— Więc ujmę to inaczej, Michael! To sprawa mojej rodziny, sprawa Lizy i moja, sprawa naszych rodziców, rozumiesz? Nie pogodzisz tego, co trwa od lat w jeden wieczór. Powtarzam już kolejny raz, że to cholerna sprawa naszej rodziny.

Głos Mike'a nigdy nie był tak złamany. Ale starał się, by nie było tego słychać. Wtedy pierwszy raz coś w nim upadło.

— Więc ja nie jestem twoją rodziną, tak?

Wtedy Liza zrozumiała.

— Zostaję — odparła, patrząc Spencerowi prosto w oczy.

Zastygł chwilę wcześniej, gdy usłyszał krzyk Starszej Darling. Jednak spiął się i przestał na moment oddychać dopiero, gdy dotarł do niego głos Mike'a. Głos, którego nie słyszał od dawna, a który zwiastował tylko najgorsze.

— Minutę temu chciałaś jeszcze jechać — odchrząknął, by jego głos stał się pewniejszy.

Ale minuta mogła tak wiele zmienić.

Nie odpowiedziała. Obejrzała się za siebie, gdy w połowie schodów stanęła Sophie, opierając o poręcz.

— Wciąż się kłócą? — zapytała, a Liza pokiwała głową — Boże... W życiu nie wezmę ślubu, jeśli tak to ma wyglądać — wykrzywiła się w gorzkim grymasie — A ty gdzie się wybierasz? Marigold mówiła, że woli jeszcze nie wracać. Nie zostajesz z nią?— zwróciła się do chłopaka w progu.

— Nie — odpowiedział beznamiętnie.

— Dlaczego? — dopytała — Spieszy ci się gdzieś? Pali się?

Polubił Sophie, ale mówiła więcej niż Liza. Dużo więcej. I chyba już jej przez to nie lubił. Jak to Spencer.

Spojrzał znacząco na Lize, jakby chciał prosić bez słów, by odpowiedziała. Tyle, że Spencer nie lubił prosić o pomoc. Więc nic nie powiedział.

— Jedzie do domu — odpowiedziała w kierunku Sophie, rozumiejąc aluzję — Po prostu przez minutę wiele się może zmienić, prawda, Spencer?

Nie rozumiała tego, co miał w oczach. Czasem cały wszechświat, innego dnia ślepą pustkę. A wtedy coś w nich było, coś niemożliwego do rozszyfrowania. Patrzył na nią, a ona pierwszy raz poczuła się pokonana przez samego diabła.

— Żebyś wiedziała. — odparł, naciskając klamkę zaczerwienioną dłonią — Przekaż Gold, żeby dzwoniła w razie czego. Cześć, Sophie.

Pożegnał się z szatynką, wychodząc za drzwi. Liza spojrzała na niego, gdy stał już za progiem. W taki sposób, jakby miała go nigdy więcej nie zobaczyć. Jego usta drgnęły, jakby zbierał się w sobie by coś powiedzieć. Może chciał się przełamać i pożegnać również z nią.

Jednak Liza odparła szybkie dobranoc i zamknęła mu drzwi przed nosem. Nie pożegnali się. Choć on nawet nie zdawał sobie sprawy, że powinni. Był pewien, że za kilka dni zobaczą się znowu, przypadkiem albo zamierzenie. Następnym razem.

Tyle tylko, że Liza zrobiłaby tamtego wieczora wszystko, by to był ten ostatni raz.

⋆ ⋆ ⋆𓃰⋆ ⋆ ⋆

Późnym wieczorem, gdy po obecności Spencera nie pozostała nawet woń perfum, a donośne krzyki kłótni Mike'a i Stassy dawno ucichły, Liza wreszcie poczuła, że nadszedł spokój.

Działo się absolutnie za dużo, jak na jeden, wrześniowy dzień. Od rana wiedziała, że będzie ciężko, bo podjęła decyzję taką a nie inną - walczyła ze sobą - by potem niemal nie zagryźć się jak wściekłe psy z brunetem w klubie bokserskim. Rozmowa z Ricky'm wiele dała jej do myślenia, jednak wciąż była ciężarem na jej sercu.

Jedyną, choć bardzo piękną, chwilą wytchnienia był niespodziewany przyjazd ciemnowłosego chłopaka, który z zakrwawionymi dłońmi zrobił wszystko, by wyjaśnić z blondynką co niejasne.

Ale nic dobrego nie mogło trwać długo, bo chwilę później zjawiła się Stassy. Sophie rozdarta między dwoma przyjaciółkami oraz Mike, który chciał pogodzić cały świat. Ich ślub, a potem rozmowa z Lauren. Jej ukochaną platyną.

Aż doszło do końca. Od Spencera się zaczęło, na wyjściu Spencera zakończyło. Był początkiem i końcem, jak alfą i omegą.

Zatrzasnęła za nim drzwi, posłała Sophie spojrzenie na tyle wymowne, by za żadne skarby o nic nie pytała i pognała na górę, jakby chciała uciec od goniących ją problemów. Po krótkiej rozmowie z Marigold, dowiedziała się, że zostanie na noc w razie „gdyby mieli się pozabijać".

Spędziły razem miły wieczór, tylko Marigold, Sophie i Liza. Po pewnym czasie nawet przestały wyłapywać krzyki, a każde głośniejsze słowo wlatywało jednym uchem, a drugim wypadało. 

Dopiero, gdy Marigold usnęła podczas rozmowy, Sophie i Liza wymknęły się z pokoju gościnnego i rozeszły po swoich. Tyle, że Darling zupełnie przypadkowo zabłądziła i trafiła do sypialni Diany.

Zapukała trzy razy, a gdy nikt jej nie odpowiedział, pomyślała, że ciocia już dawno śpi. Jednak po chwili usłyszała mocne kroki, potem upadek, aż głęboko oddychająca Diana pociągnęła za klamkę i spojrzała na Lize.

— Prawie bym się zabiła — wypaplała, wypuszczając powietrze i  następnie gwałtownie je wciągając.

— Przeszłaś dwa metry i masz zadyszkę. Ta twoja zielona herbata nie czyni jednak cudów, co? — zaśmiała się Liza, opierając ramieniem o framugę.

— Teraz się śmiejesz, a jak będę dobijać setki to będziesz mi biła brawa — uniosła przekonująco brwi — Zaplątałam się w kołdrę, bo jakaś idiotka pukała mi do drzwi w środku nocy i z czystej kultury wypadałoby otworzyć, a nieszczęście chciało bym się spotkała z podłogą.

— Do dupy ta twoja idiotka, mogłabyś wymyślić coś kreatywnego, więc nie wezmę sobie tego do serca — uśmiechnęła się Darling — Przyszłam pogadać.

— O północy?

— Tak, o północy.

— Umierasz? Rodzisz?

— Nie — milczała przez moment, marszcząc brwi — Chyba.

— To ktoś inny umiera? Ktoś rodzi? — westchnęła Diana, na co młodsza blondynka prychnęła.

— Też nie.

— No to w takim razie bardzo się cieszę, pogadamy o tym czymś rano. Żegnam, dobranoc. — Prawie zamknęła jej drzwi przed nosem, pochłonięta przez myśl o śnie i ewentualnej rozmowie rankiem, ale siostrzenica przytrzymała dłonią drzwi, uniemożliwiając ciotce przymknięcie drewnianej płyty — Jedno słowo, które miałoby mnie przekonać, bym z tobą akurat teraz rozmawiała? — Westchnęła, mrużąc oczy.

Lizzy nie musiała długo myśleć.

— Spencer.

— Wchodź — otworzyła szeroko drzwi, przepuszczając dziewczynę przez framugę. Ta usiadła na brzegu łóżka, pokrytego pościelą w drobne kwiatuszki i zwiesiła głowę w dół — Masz trzy pytania, potem do spania.

— Tylko trzy? — odparła lekko oburzona Elizabeth, mrużąc oczy.

— Właśnie jedno wykorzystałaś, mądralo — chrząknęła Diana, spoglądając na młodziutką kobietę — Liza, szybciej, bo muszę dokończyć sezon Dynastii — ponaglała siostrzenicę.

Cała Diana.

— Skąd go znasz? Skąd znasz w ogóle wszystkich? Spencer, Marigold, Lauren i tak dalej?

— Nie odpowiem na to pytanie, więc ci go nie zaliczam — mruknęła, zaplatając ręce na piersi —  Masz jeszcze trzy, dawaj kolejne, nie mam całej nocy.

— Oczywiście, że nie masz, skoro ślinisz się do Liama i najchętniej byłabyś na miejscu Fallon — prychnęła Liza, dumnie spoglądając na ciocię.

— Nieprawda! Po prostu nie wiem, jak kończy się sezon, a niedługo wychodzi trzeci... — Diana próbowała się tłumaczyć, jednak siostrzenica przyszła jej z pomocą.

— Twój Liam się prawdopodobnie utopi w basenie, także nie dziękuj za pomoc — uśmiechnęła się szeroko w odpowiedzi na morderczy wzrok cioci — Powracając do tych pytań...

— Uduszę cię, Elizabeth.

— To u nas rodzinne, ale w każdym razie... — zaczesała pasmo włosów za ucho — Porozmawiajmy o miłości.

Ciocia na nią patrzyła przez moment, by po chwili wybuchnąć głośnym śmiechem. Melodyjnym i pięknym, ale i bardzo szczerym.

— O miłości, Lizzy? — wydusiła między falami śmiechu — Z tylu ludzi na świecie wybrałaś akurat mnie? Starą babę, która w życiu nie miała nikogo na dłużej? Którą narzeczony zostawił tydzień przed ślubem, a z każdym innym jej nigdy nie wyszło? Która zostawiła chłopaka przed balem maturalnym, bo bała się, że będzie od niego zależna? Która zakochała się jednostronnie i nigdy nie powiedziała drugiemu człowiekowi, co tak naprawdę do niego czuje? Której jedyne co wyszło to kariera i siostrzenice? — zaśmiała się z siebie, choć z każdym słowem stawała się coraz smutniejsza — Liza, jestem pewna, że nie dość, że wybrałaś tak nieodpowiednią porę dnia, to jeszcze najmniej odpowiednią osobę.

Przerwała na moment i zadziwiająco szybko z roześmianej kobiety przeszła na tą, którą kłębiła w sobie smutek. Nie żal, a najczystszy smutek. Można było wiele o niej mówić, ale nie to, że żałuje tego jak żyje. Aż do teraz, kiedy z każdym słowem wychodziło na wierzch, jak zawiodła samą siebie. Jak jej nie wyszło.

To było widać. Może nie na co dzień, kiedy raz dogryzała Mike'owi, by po chwili troszczyć się o niego jak o własnego syna, ale gdzieś w środku to się kryło. Tłamsiła w sobie fakt, że nie była z siebie dumna. Mimo że osiągnęła tak wiele i jeszcze tyle miała do zyskania w przyszłości, to wciąż była dla siebie niewystarczająca. Tak, jakby nie spełniała własnych oczekiwań. Zupełnie tak, jak jej siostrzenica, czy nawet i Spencer. Nie wymagań społeczeństwa. A progów, które sami sobie wyznaczali.

— Ktokolwiek, Elizabeth — dodała ciszej, na zakończenie swojej wypowiedzi — Ale nie ja.

Patrzyła na nią z powątpiewaniem. Niebieskie oczy przeciw niebieskim oczom. Jak lustrzane odbicie. Kiedy obie widziały w sobie nawzajem coś najlepszego i najpiękniejszego, a nie potrafiły dostrzec tego w sobie samych.

Uścisk w żołądku pojawił się pierwszy raz od rana, a Liza najchętniej by zwymiotowała jedzenie, choć w niewielkich ilościach, które zjadła tamtego dnia. Patrzyła na ciocię i czuła, jak jej wzrok jednocześnie ją otula i daje bezpieczeństwo, ale z drugiej strony był na tyle silny i intensywny, że każdemu zrobiłoby się gorzej na samą myśl.

— I właśnie dlatego wybrałam ciebie. Bo przez to, co przeszłaś, jesteś najrozsądniejsza.

Odparła wreszcie na tyle odważnie, że pokonała swoje bariery i własny lęk. Wiedziała czego chciała i poczuła, że wreszcie może to zdobyć.

— Lizzy... — westchnęła bezsilnie Diana, próbując jakkolwiek uratować sytuacje. Ale jej siostrzenica była stracona.

— Nie przerywaj mi, gdy pierwszy raz od dawna się uzewnętrzniam — uśmiechnęła się — Diana, jesteś jedną z niewielu osób na tym świecie, którym całkowicie ufam. Których w życiu nie okłamałam. Byłaś i jesteś moim ratunkiem, Diana. Więc zapytam raz i tylko raz, a potem o tym zapomnimy, w porządku? — Lafayette przytaknęła — Czym dla ciebie jest miłość, przyjaźń i siła?

Wykorzystała trzy pytania i zdawać by się mogło, że od tych trzech wartości zależała jej przyszłość. I się nie myliła. Nigdy się nie myliła.

— Dlaczego pytasz akurat o to?

— Bo gdy mi odpowiesz, chciałabym żebyś mi doradziła co dalej.

— A co miałoby być dalej?

— Wybór.

Więc Diana jej odpowiedziała, czym była dla niej miłość. Inaczej niż zakładała, inaczej niż przypuszczała. Inaczej niż odpowiedziałaby cała ludzkość na jej miejscu.

Ale ważne było to, że wypowiedziała to prawdziwie, nie idealnie, a prawdziwie. I Liza już wiedziała, co dalej.

⋆ ⋆ ⋆𓃰⋆ ⋆ ⋆

Do pokoju wróciła około drugiej nad ranem. Rozmowa z ciocią była na tyle ważna i emocjonująca, że niemal doprowadziła jedną i drugą do płaczu. Jednak ani jedna kobieta, ani druga nie płakały od bardzo dawna i musiałoby wydarzyć się coś naprawdę okropnego i łamiącego serce, by którakolwiek choć uroniła łzę.

Wzięła sobie jej słowa do serca i to było najważniejsze, bo nikt na tym świecie nie liczył się dla Lizy tak, jak jej własna ciocia. Jedyna, której nie okłamała. Jedyna, która była jej siłą i zarazem bezpieczeństwem. Jedyna, która była jej przyjaciółką bez względu na wszystko.

Zrzuciła z siebie w końcu sukienkę w groszki, a razem z nią opadł cały ciężar tamtego dnia z jej barków. Dziękowała w myślach, że w końcu dobiegł końca.

Wzięła szybki prysznic, wykonała swoją rutynę pielęgnacyjną, by wyglądać choć trochę jak człowiek i włączyła laptop, by spędzić kolejną, nieprzespaną noc na oglądaniu filmów. Była już niemal pod kołdrą, kiedy pragnienie wzięło górę, a jej niemiłosiernie zachciało się pić. W pokoju nie miała butelki z wodą, więc nie zostało jej nic innego, jak udanie się na parter i szybki powrót do łóżka.

Pomknęła możliwie najciszej po schodach, bo choć ona nie spała, to nie chciała zakłócać snu innym. Powędrowała do kuchni, zabierając butelkę wody, a wracając korytarzem zauważyła, że światło na ganku wciąż jest rozpalone.

Udała się do drzwi wejściowych i chwytając za klamkę, wyjrzała na taras. I jakie było jej zdziwienie, gdy zauważyła swoją siostrę w siedząca na ławeczce.

Serce momentalnie podeszło jej do gardło i zabiło tam kilka razy. Wcześniej jej ratunkiem były inne osoby przy stole, a teraz? Teraz była na nią skazana k nie było odwrotu, skoro Anastasia słyszała i widziała, że ktoś jest tam oprócz niej.

Wyglądała na zmartwioną i zestresowaną. Zawsze taka była, ale w tamtej chwili przeszła samą siebie.

— Usiądziesz, Liza?

Kurwa jebana mać do chuja anioła, pomyślała blondynka.

— Postoję. — Odparła śmiertelnie poważnie, przechodząc kilka kroków i opierając się ramieniem o kolumnę w taki sposób, że za plecami miała schody i podjazd, a przed sobą siostrę.

— Nie będzie ci zimno? — zapytała szatynka, spoglądając na satynową piżamę Lizy, składającą się z szortów i bluzki na ramiączkach.

— Przeżyję — odparła chłodno, co poczuła pewnie nawet i Stassy. Taki ton od dziewczyny, która była słońcem każdej osoby dookoła były jak cios w serce. Co innego, gdy Anastasia tego serca nigdy nie miała i ani trochę jej to nie ruszyło.

— Porozmawiamy? — wypaliła po chwili ciszy, według Lizy dłużącej się w nieskończoność.

O czym ty, kurwa, chcesz rozmawiać?

— A o czym chcesz rozmawiać, Anastasia? — zapytała, a w jej głosie był słyszalny lekceważący, choć ostry ton.

— Tyle cię nie widziałam, że prawie dzisiaj nie poznałam.

Sekundy dzieliły Lize od przekroczenia tej cienkiej linii, będącej granicą jej wytrzymałości. S e k u n d y.

Ale była opanowaną dziewczyną, prawda? Panowała nad swoimi emocjami, panowała nad tym, ile prawdziwej siebie pokazywała ludziom...

— Tak... tak, ja ciebie też ledwo — odparła, najmożliwiej miło, jak potrafiła. Może aż za bardzo.

I znowu zapadła cisza, bardziej wymowna niż krzyki czy głośne, ważne słowa. Znów nie miały o czym rozmawiać, choć wyrzucały sobie nawzajem zarzuty     spojrzeniem. Wszystko działo się po cichu, a było na tyle przyjemne... Na tyle przyjemne, że ta cisza zaczęła się podobać młodszej z sióstr.

— Jak ci się podoba? — wypaliła Anastasia, unosząc głowę. Liza zmarszczyła brwi, nie wiedząc co dokładnie miało jej się podobać — No wiesz, Kalifornia, słońce cały rok, miasto neonów, które nigdy nie śpi?

Elizabeth mogła zarzucić siostrze dosłownie wszystko, ale było wtedy coś, za co była jej wdzięczna.

Nie utrudniała.

Więc i Liza postanowiła nie utrudniać, odstawić dumę na bok i porozmawiać z nią o tak błahych sprawach, jak plaże w Santa Monica czy kampus uczelni Bradford.

— Jest przyjemnie.

Wygadana, jeszcze bardziej niż zazwyczaj.

Było niezręcznie i brakowało naprawdę niewiele, by ten mur zburzyć, ale zdawkowe odpowiedzi Lizy, mimo jej wielkich chęci, nie miały prawa uratować tego, co się działo tamtego wieczora między nią a jej siostrą.

Z każdym słowem coś coraz bardziej ciążyło na barkach dziewczyn, a później przemieściło się na serca każdej z osobna i obydwie poczuły się okropnie. Ale postanowiły to w sobie ukryć.

— Więc już ich znasz, co? — spytała po raz kolejny, odważnie spoglądając w oczy siostry. Wtedy zauważyła, że niebieskie, te Lizy, były identyczne jak oczy babci Vivienne. Tak bliskie, przez ciepło i miłość starszej kobiety, a jednocześnie tak odległe, przez Lize.

— Ich? — dopytała Liza, choć dobrze wiedziała, o kim mówiła. Przecież nie była głupia.

— Mike'a, Lauren, Marigold, pewnie też Tony'ego... I Spencera?

Może nie powinno ją aż tak poruszyć to, że bruneta wymieniła na samym końcu z niewyjaśnionymi emocjami towarzyszącymi wypowiadaniu jego nazwiska.

— Tak wyszło.

Och, Elizabeth, królowo humoru i zawiłej pogawędki!

— A to nie tak, że miałaś nie poz... — odparła szatynka, otwierając szerzej oczy. Uniosła brwi, a blondynka przerwała jej w połowie zdania.

— Być może, ale jak widać ich poznałam. Wyszło inaczej, niż zakładałam, ale już nic na to nie poradzę — wypaliła, a jej głos pierwszy raz od początku rozmowy się ożywił.

— Dobrze, okej, w porządku. Rozumiem, nie wnikam.

Może Liza właśnie po cichu chciała, by jej siostra wnikała? By się zainteresowała? By choć na moment była tą Anastasią, którą była kiedyś? Choć na moment, a ile by to zmieniło...

Anastasia zwiesiła wzrok na swoje kolana, odrywając go od oczu siostry. Przegrała z Elizabeth.

— Mike to najlepszy chłopak i przyjaciel, a jednocześnie najcenniejsze oparcie i bezpieczeństwo, jakie w życiu spotkasz. Lauren, mimo że jest wredna i zimna, to najlepsza przyjaciółka, której nie da się zastąpić, co więcej potrafi sobie poradzić z każdym problemem i dobrze doradzić. Marigold nigdy cię nie zawiedzie i ustawi się pierwsza w kolejce, by cię obronić. Tony, mimo że żyje w swoim świecie, jest najrozsądniejszy i zachowuje się jak starszy brat. A Spencer.... to Spencer.

Liza dopiero po czasie spojrzała na siostrę, która wciąż wzrok miała utkwionym w kolanach, a recytowała pod nosem formułkę, która nie miała wtedy jakiegokolwiek sensu.

Mała Darling nie rozumiała, dlaczego w jej głowie przez chwilę pojawiła się myśl, że Stassy się żegna. Że daje jej wskazówki, by mieć je na uwadze w przyszłości. Że wprowadza ją w grono swoich znajomych, mimo że chwilę wcześniej była zdania, że przecież nie powinna ich poznawać... I blondynka nawet nie miała pojęcia, jak jej siostra dobrze to rozegrała.

Serce biło jej jak szalone, a ona przez dobrą minutę po skończonym monologu siostry wciąż się w nią wpatrywała. Minuta mogła zmienić tak wiele.

— W każdym razie, będę się już zbierać. Jak szłaś, widziałaś Mike'a na kanapie? — Liza przytaknęła — Był przykryty chociaż kocem? — Pokiwała przecząco — Jak zawsze — szatynka prychnęła pod nosem.

Podniosła się na równe nogi, stawiając kilka kroków aż do drzwi. Chwyciła klamkę i spojrzała się ten ostatni raz na Lize.

— Dobrze cię było widzieć, Lizzy Dizzy. Dziękuję.

Lizzy Dizzy. Nie mówiła tak do niej odkąd były małe.

Coś zakuło Lize w serce.

— Ciebie też, Tass. Ciebie też.

⋆ ⋆ ⋆𓃰⋆ ⋆ ⋆

Minął od tamtego dnia tydzień, a ona stała przed kawiarnią, zastanawiając się czy robi dobrze. Aż zrozumiała, że gorzej już nigdy nie będzie, a ona nie ma nic do stracenia.

Miała przed oczami stary budynek w odcieniach granatu i drewna. Spojrzała pod nogi na wybrukowany chodnik, a następnie znów w górę na szyld. Wiedziała, że robiła źle.

Powinna być na wykładzie z historii powszechnej, by później przeczekać okienko i udać się na kolejny, tym razem z komunikacji międzynarodowej. A wtedy? Wtedy stała przed bramami piekła, które mogła rozpętać jedną rozmową.

Mimowolnie zacisnęła powieki, gdy poczuła wibracje telefonu w dłoni, a po przelotnym spojrzeniu na wyświetlacz, zauważyła trzy wiadomości.

Diana <3 : Wróciłam już do domu. Jeśli Mike cię nie odbierze z uczelni, daj znać i po ciebie przyjadę.

Diana <3 : Albo poproś Spencera :) lub Lauren!

Diana <3 : I uważaj na siebie, ślicznoto ;*

Coś zakuło ją tak mocno w serce, że poczuła jak świat wiruje, a ona na moment musiała podeprzeć się o słupek latarni.

Zacisnęła powieki i ruszyła po ścieżce wprost do paszczy lwa, w stronę drewnianych drzwi ze wstawkami z kolorowego szkła, a dzwoneczek nad wejściem rozbrzmiał w całym pomieszczeniu. Rozejrzała się dookoła, upewniając, czy dobrze trafiła.

Kawiarnia zatrzymała się w czasie. Ciemne drewno idealnie komponowało się z podłogą z białych, niewielkich płytek, a żeliwne krzesła dodawały charakteru. Mnóstwo obrazów i roślin sprawiało, że kawiarnia wyglądała jak miejsce z duszą.

Rozejrzała się, skanując każdy stolik. Te przy oknach, na środku sali, ale i pod ścianą po drugiej stronie lokalu. Już chciała się poddać, gdy ujrzała tego, dla którego tam przyszła.

Z wysoko uniesioną głową stawiała kroki, które odbijały się głośno w starciu obcasów z kamiennymi płytkami. Trafiła do ostatniego stolika na końcu pomieszczenia, przy oknie.

Mężczyzna uniósł wzrok znad gazety, a oczy niebezpiecznie mu zaiskrzyły.

— Przepraszam, pan Christopher Douglas?

Wtedy świat się zatrzymał, a on spoglądał na nią z dziwnym przerażeniem w oczach. Mało mrugał i prawie w ogóle nie oddychał. W sekundę stał się żywym duchem, który wciąż wpatrywał się w oczy Lizy.

Było to na tyle dziwne, że Liza przekręciła głowę, by urwać spojrzenie i przywrócić do życia mężczyznę. Uśmiechnęła się pod nosem, a mężczyzna, niczym nowonarodzony, podał jej dłoń z zegarkiem na nadgarstku.

— Tak, tak to ja, bardzo miło mi poznać — poruszył splecionymi dłońmi, a zimne palce Lizy odbiły niewidzialny ślad na ciepłych Chrisa — Proszę, siadaj.

Po chwili dwójka zajęła miejsca przy stoliku, jednak jedna rzecz się nie zmieniła. Liza wciąż czuła na sobie spojrzenie Douglasa.

Po czasie wyrwał się z zamyślenia.

— Najmocniej cię za to przepraszam — zaśmiał się z samego siebie, mówiąc o sytuacji sprzed chwili — Zaskoczyłaś mnie, bo wyglądasz niemal identycznie jak ktoś, kogo kiedyś znałem — uśmiechnął się na swoje słowa, choć pod koniec ton stał się ostrzejszy i bardziej dosadny.

— Musiała to być ważna osoba, skoro tak dobrze zapadła panu w pamięć, czy się mylę? — odparła z wymuszonym uśmiechem.

— Wyjątkowa kobieta, absolutna racja — przytaknął, przekładając gazetę na stoliku — Ale przechodząc do konkretów... O czym byś chciała porozmawiać?

No tak, bo właśnie po to się tam pojawiła. Miała z nim porozmawiać o jego podróży do Afryki. O akapitach, które przykuły jej uwagę, mimo że nawet ich nie przeczytała. W natłoku sytuacji zapomniała, że idzie tam jako studentka ostatniego roku dziennikarstwa na rozmowę z doświadczonym reporterem. Zapomniała.

— Ach, tak! — uśmiechnęła się, w myślach popełniając samobójstwo — Jest kilka kwestii, które mnie bardzo zaciekawiły w Pana reportażu.

Och, doprawdy, Elizabeth?

— Jeśli mogę prosić, nie mów per pan — spojrzał na nią, a w jego oczach była widoczna sympatia i dobre życzenie — Jestem Chris.

— Eliza — odparła, odwzajemniając uśmiech.

Dopiero teraz zauważyła i przyswoiła, jak wyglądał. Miał na sobie szarą marynarkę, pod nią ciemną koszulę, a na nadgarstku srebrny zegarek ze skórzanym paskiem. Później przeszła do twarzy i szlachetnych rysów, aż czegoś sobie nie uświadomiła.

Wyglądał jak Brad Pitt na premierze filmu w dwa tysiące szesnastym. Pieprzony klon Brada Pitta.

Zawiesiła się na moment i ułożyła wszystko w całość. Te dwadzieścia lat wcześniej, gdy Chris i Diana byli jeszcze przed planowanym i niestety nieudanym ślubem, wyglądali jak Brad Pitt i Jennifer Aniston. Jedna z najpiękniejszych par Hollywood. Cholera. Oczywiście, było to głupie, ale Liza nie zawsze miala mądre myśli, a samo wspomnienie na to, jak ładną parą byli, zagrzało odrobinę jej serce.

Jednak momentalnie ostygło, bo przypomniała sobie co nastąpiło potem. Wygląd nie był wszystkim i owszem, może wyglądali jak dwójka aktorów na tyle pięknych, by zgarniać każdą okładkę gazet, ale liczyło się coś więcej.

Coś obrzydliwego, co kryło się pod przykrywką ładnych uśmiechów i mocnego trzymania za ręce. Coś, co nigdy nie powinno wyjść z cienia pozornie idealnej relacji. Coś na tyle okropnego i krzywdzącego, że żadna ładna sukienka, błyszczące oczy czy miłe, choć sztuczne, słówka nie potrafiły uratować.

Wtedy pomyślała, że nic nie było takie, na jakie wyglądało. Nie w Los Angeles, nie w Kalifornii, nawet nie w całej Ameryce. A na całym świecie. Nic nie było zero jedynkowe, nikt nie był czarny czy biały. A szary.

Opowiadał jej o wszystkim, co spotkało go w Afryce. Z taką pasją i zaangażowaniem...

— Dobrze, rozumiem, ale powiedz mi jeszcze... — chciała dopytać, wciąż przewracając długopis między szczupłymi palcami. Może nie była tam dla Somalii, Kenii czy innych podróży, a dla Diany, jednak to jej nie powstrzymywało od zadawania pytań. Te informacje jej nie wystarczały. Potrzebowała więcej.

— Ale zanim, mogę zadać ci pytanie, Eliza? — zapytał, przerywając jej w połowie zdania — Jesteś dobrą studentką, mam rację? Jedną z lepszych na roku, prawda?

— Czy to ma jakiekolwiek znaczenie? — dopytała, marszcząc brwi.

Dopytywała, zadawała pytania, była ciekawska i biło od niej poczucie, że to lubi. Uwielbia. Może kocha. Ale czy robiła to z zamiłowania i pasji, mając zamiar robić. cokolwiek związanego z tymi studiami do końca życia? Niekoniecznie.

— Ma. Bo widzę, że dla ciebie to coś więcej niż studia — Pogubiła się w tym, co mówił. Jaki to miało sens? Żaden — Będziesz dobrą dziennikarką, Elizabeth. Bardzo dobrą.

Chciała wziąć sobie te słowa do serca, ale wciąż miała w głowie to, jak na nią patrzył przez resztę rozmowy. A patrzył jak na ducha starej miłości. I dopiero wieczorem zrozumiała, że to on przepadł dla tego związku po uszy, a jeśli nie aż tak, to na pewno bardziej niż Diana dla niego.

⋆ ⋆ ⋆𓃰⋆ ⋆ ⋆

Zostały dwa tygodnia do początku października, a Liza o dziwo przespała całą noc pierwszy raz od dawien dawna.

Sypiała różnie. Kiedyś całe noce, później kilka godzin przez cały tydzień, a gdy już unormowała zegar biologiczny do AŻ czterech godzin, musiało znowu się coś zmienić.

I niemal jej się udało przespać noc aż do szóstej rano, gdyby nie Sophie, która przyszła przyszła do jej pokoju nad ranem, wybudzając swoim monologiem.

— Nigdy nie będę jak te wszystkie piękne dziewczyny, wiesz, Liza?!

Nic dziwnego, że Darling otworzyła gwałtownie oczy i zerwała się niemal do pionu, bo głos Sophie wybudziłby ze śmierci nawet trupa.

Spojrzała na nią, kilka razy mrugając. Szatynka siedziała koło niej na pościeli po turecku, ściskając kołdrę dłońmi.

Blondynka popatrzyła na zegarek, który wskazywał piątą czternaście. Pieprzoną piątą czternaście nad ranem.

— Sophie, co ty... — wydusiła ospała Darling, unosząc się i podpierając na łokciach.

— Nigdy nie będę nieskazitelnie piękna, wiesz? Nie będę nosiła rozmiaru XS, ani nie będę się uśmiechać jak gwiazda Hollywood — Co ty do mnie mówisz, dziewczyno, pomyślała Liza — Ale wiesz co? Ja się z tym chyba pogodzę. Przecież nie zmienię rzeczywistości, tak? Oczywiście, kurwa, że tak!

No chyba jednak nie, pomyślała Darling.

— Sophie... — westchnęła Liza zachrypniętym głosem — Czy ty właśnie narzekasz, że nie wyglądasz jak pudel?

— Liza, ale to nie tak! Wiesz co, chyba muszę sobie kogoś znaleźć! Może chłopaka? Nie, w sumie to może dziewczynę! Tak, może dziewczynę, może właśnie dzisiaj jest ten przełomowy dzień i od dzisiaj będę lubiła dziewczyny!

— Dobrze, Sophie, jak wolisz, ale ten twój przełomowy dzień się dopiero zaczął, bo jest pieprzona piąta rano.

— Ty mnie nie rozumiesz! Liza, ja zwyczajnie czuję, że kogoś potrzebuję! Tylko czy mnie ktoś będzie chciał? Słuchaj, bo ty masz już Soencera, co nie?

— Co ty, kurwa, co?

— Więc ja też mogłabym w sumie kogoś mieć, prawda? Ale Liza, tak szczerze... Szczerze... Myślisz, że jestem dobrym materiałem na dziewczynę?

Co. Tam. Się. Właśnie. Działo.

— Myślę, że nie jesteś materiałem na dziewczynę, Sophie — westchnęła.

— Liza, ty suko!

— Chciałam powiedzieć, że jesteś materiałem na żonę, ale mi przerwałaś mała idiotko!

— O, to przepraszam, nie jesteś suką. W sensie wyglądasz, ale nie jesteś. To chyba przez ten wyraz twarzy, wiesz?

Liza była cierpliwa, naprawdę była. Ale miała też swoje granice. Pomijając fakt, że.  jednej strony chciała ją zabić, a z drugiej śmiała się w środku siebie, to coś ją jeszcze trzymało w ryzach.

— Sophie, posłuchaj mnie teraz uważnie, dobrze? — zwróciła się do niej, a ona otworzyła szerzej oczy i zrobiła dzióbek. Liza mówiła przesłodzonym głosem, a to zawsze oznaczało jedno — Jeśli jeszcze raz obudzisz mnie o trzeciej nad ranem, by prawić mi takie monologi, to przysięgam, że piec minut po tym jak wyjdziesz z tego pokoju, uduszę cię poduszką w twoim łóżku, rozumiesz? A teraz, zapraszam do wyjścia, pogadamy rano o tym, czy potrzebujesz Spencera czy nie.

— Ale ja nie chcę Spencera, Liza! — odprychnęła w drodze do drzwi.

— Wynocha, Wood. Idź spać, dziewczyno — zmrużyła na słowa Darling oczy — Już, w podskokach.

— Kocham cię, Liza — westchnęła w progu — A pamiętasz, jak zostawiłaś chłopaka w Paryżu? — dodała z przekąsem, a kącik ust uniósł się do góry.

Takie były i na tym polegała ich przyjaźń. Ale była piękna w tych swoich niedoskonałościach i dogryzaniu sobie nawzajem.

— Nienawidzę cię, Wood — prychnęła z uśmiechem, kręcąc głową.

— Widzisz? Jednak jesteś suką. Ale moją małą suką — odparła, posyłając jej buziaka.

— Och, jak mi miło, nawzajem!

Sophie wyszła, a Darling nie wiedziała czy powinna się śmiać, czy płakać. Wciskając nos w poduszkę wydała z siebie jęk, zastanawiając, za jakie grzechy ją to spotkało.

⋆ ⋆ ⋆𓃰⋆ ⋆ ⋆

Kilka dni minęło, a tamtego wieczora rozpoczął się chaos. Sophie wyszła gdzieś rano, Diana była w pracy do późna, a za oknem słońce zachodziło, oświetlając korony drzew. Liza była wtedy na trzech wykładach na uczelni, a odkąd Robins odwiózł ją do domu po zajęciach, rozpoczęła się kolejna kłótnia.

Anastasia kłóciła się z nim codziennie o najmniejsze głupoty. I określając je jako najmniejsze głupoty, naprawdę o nie chodziło. Zachowywała się tak, jakby szukała problemu tam, gdzie go nigdy nie było.

Natomiast Liza znalazła rozwiązanie, oglądając w swoim pokoju serial. Zamknęła drzwi, usiadła na łóżku, a odgłosy i krzyki z salonu na dole niemal nie docierały do jej sypialni. I to było dobre. Nie najlepsze, ale dobre.

Kilka razy przeszła jej przez głowę myśl, by odezwać się do Lauren czy Marigold, a nawet i Spencera. Jednak nie czuła się na siłach, by spotkać się z dziewczynami, a o chłopaku nie wspominając. Nie rozmawiali odkąd ostatni raz zamknęła mu przed nosem drzwi. Ami słowa przez około dwa tygodnie.

Wiedziała, że pewnie spotkają się na imprezie w bractwie, jednak próbowała nie myśleć o nim ani trochę.

Co jej nie wychodziło, bo myślała jeszcze więcej niż zazwyczaj. A jego kurtka wciąż znajdowała się w jej pokoju.

W całym domu roznosił się hałas kłótni Mike'a i Stassy, a wśród chaosu ledwo słyszalny był dźwięk domofonu. Na szczęście na korytarzu na piętrze był również panel domofonu i Liza cudem go usłyszała.

Zbiegła po schodach, mijając wejście do salonu niezauważona, a gdy przeszła korytarzem do drzwi, nacisnęła klamkę i zobaczyła to, czego się spodziewała w niespodziewanym.

Oddech na chwilę się zatrzymał, a ona wpatrywała się w chłopaka przed sobą. Miał na sobie niebieskie jeansy i czarną bluzę, a włosy były w większym nieładzie niż zazwyczaj. Opadały mu na czoło, a boki fryzury jak zawsze krócej ścięte trzymały się miejsca. Wpatrywał się w nią z taką samą miną, jak ona w niego.

Z takim nastawieniem żadne z nich nie wypowiedziałoby słowa przez rok, tylko by tak sobie stali i się patrzyli.

Ale coś w tym było, bo Liza była dziewczyną na którą się patrzyło i która skupiała na sobie uwagę każdego, nie musząc robić niczego szczególnego. To samo ze Spencerem, tym jaki był, tym w jaki sposób chodził, jak spoglądał na ludzi i jak się do nich odzywał, roztaczał wokół siebie aurę młodego mężczyzny, na którego grzechem było nie patrzeć.

— Cześć — wychrypiał w końcu zimnym głosem, dobrze ukrywając zakłopotanie. Dłonie (pewnie w świeżych ranach) trzymał w kieszeniach spodni, delikatnie bujając się do przodu i tyłu.

Ten głos, wtedy, teraz czy za kilka lat wciąż budziłby w Lizie niewyjaśnione emocje. Wystarczyło, że usłyszała choć słowo wypływające z jego ust i nagle coś się zmieniało. W niej, na świecie, w nim. To nie było ważne, bo fakt, że coś było inne po jego słowach, wystarczał.

— Cześć — odparła możliwie najmocniejszym głosem, jaki z siebie wydusiła. Dzielna była.

Wtedy zapanowała chwila ciszy. Po prostu na siebie patrzyli z tyloma słowami na języku i w oczach, których nie mieli odwagi wypowiedzieć. Bo przecież ostatnim razem to się niemal skończyło. Jednak czy było cokolwiek do zakończenia? Jak to Spencer kiedyś powiedział, nie da się zakończyć czegoś, co się nawet nie rozpocznie.

— Przyjechałem do Diany — zaczął, próbując jakkolwiek podtrzymać rozmowę. Złapał się dłonią za kark, a w sekundzie, gdy przenosił rękę z kieszeni w górę Liza zauważyła ciemnoczerwone miejsca na knykciach.

— Jest w pracy, jeszcze nie wróciła — odpowiedziała, wkładając smukłe dłonie do tylnych kieszeni jeansów. Przeniosła wzrok na niskie krzewy rosnące wzdłuż podjazdu i czarny samochód na podjeździe przed bramą.

— Słuchaj, Liza... — widział, że jest zła lub smutna, bo nie potrafiła tego ukrywać. Może udawało się przed innymi, ale chłopak dobrze to wychwytywał i wiedział, kiedy kłamała, kryła prawdę albo zwyczajnie nie miała siły, mimo że zawzięcie sobie przeczyła.

— Pokaż mi dłonie, Spencer.

Wypaliła, przerywając mu w połowie zdania. Przejechała językiem po wnętrzu policzka, przechyliła głowę, a brunet wiedział, że jest w dupie. Niby niepozorna, a tak jak on zauważała w nim tyle rzeczy, których nikt inny nie potrafił wychwycić.

— Po co miałbym to robić? — zapytał, opierając się barkiem o futrynę.

Miał ostry i o wiele chłodniejszy głos niż chwilę wcześniej.

— Prowadziłeś samochód z obolałymi rękami, co? — bąknęła ostro, przekonana o swojej racji. Patrzyli sobie w oczy, a on nie odpowiedział. Cisza była odpowiedzią na jej pytanie — Tak myślałam — prychnęła, chwytając krawędź drzwi — Jedź do domu, Spencer i to zabandażuj. Cześć.

Chciała zamknąć drzwi, jednak stopa Spencera znalazła się pomiędzy futryną a drewnianą płytą, uniemożliwiając tą czynność Elizabeth.

— Spencer — westchnęła dobitnie, spoglądając na niego spod byka.

— Nie jestem inwalidą przez strupy na rękach, Liza — wychrypiał wciąż ostrym tonem, pokazując jej dłonie. Uniósł je przed twarz, a ona przeskanowała je wzrokiem. Opalona skóra dziwnie kontrastowała z sinymi ranami, a srebrny sygnet na jednym z długich, smukłych palców prezentował się o dziwo bardzo dobrze. Miał ładne dłonie. Bardzo ładne — Mówiłem ci ostatnio, że zabiorę cię z tego wariatkowa, jak się będą kłócić. Więc jestem.

— Skąd wiedziałeś, że się kłócą? — zapytała, wciąż przyglądając się dużym dłoniom chłopaka.

— Nie odbierali telefonów, więc się domyśliłem.

— Równie dobrze mogli ze sobą spać — prychnęła, uśmiechając się pod nosem. Jedno zdanie, a ile dało tej dwójce, bo od razu atmosfera zelżała, a oczy chłopaka trochę zabłyszczały

Był piękny jak się uśmiechał. Nie patrzyła na niego z rozmarzeniem w oczach, absolutnie nic romantycznego. Bardziej jak na młodego mężczyznę, który był zbyt przystojny, by odwracać od niego wzrok.

— Więc jak? Jedziesz?

— Słucham? — dopytała zdezorientowana.

— Jedziesz ze mną znaleźć twoje nigdzie?

Miał poranione dłonie, ale skoro oferował, to nie mogło być tak źle. Liza słysząc kłótnie za plecami, wiedziała, że decyzja była oczywista, a ona nigdy nie dokonała jej tak szybko.

— Głupio pytasz, Spencer — prychnęła, zostawiając otwarte drzwi, by chłopak wszedł do środka.

— Głupio odpowiadasz, blondyna — mruknął, zamykając za sobą drzwi.

Blondyna ruszyła korytarzem, a gdy obejrzała się za siebie na chłopaka kilka kroków za nią, zauważyła że swój wzrok miał utkwionym w telefonie. Jasne światło oświetlało jego twarz od dołu, a on uważnie coś czytał, marszcząc brwi.

— Skoczę tylko po twoją kurtkę i możemy jechać — odpowiedziała, ignorując fakt, że pewnie nawet jej nie słuchał. Coś musiało się wydarzyć, bo zawsze jej słuchał.

— Mhm — mruknął, nie odrywając wzroku od wyświetlacza. Wystukiwał coś palcami, siadając na fotelu naprzeciwko schodów.

Blondynka zgarnęła skórzaną, czarną kurtkę z pokoju, obejrzała się w lustrze, przecierając palcem obsypany pod okiem tusz, przeczesała włosy i szybko wyszła z pokoju, by nie musiał długo na nią czekać.

Wychodząc podtrzymywał drzwi u góry, przepuszczając dziewczynę pod swoim ramieniem. Zamknęli furtkę na klucz, a chwilę później wsiedli do czarnego Dodge'a.

Podczas, gdy Spencer przekręcał kluczyki w stacyjce Liza zauważyła, że był do nich przywieszony mały słonik. Ten sam, którego wygrała na festynie kilka tygodni wcześniej.

— Ładny brelok — mruknęła mimochodem, uśmiechając delikatnie.

— Tyle się natrudziłaś, żeby go wygrać, że aż mi się ciebie szkoda zrobiło — odparł, za co dostał kuksańca w bark, a długi paznokieć dziewczyny niebezpiecznie wbił się w jego ramię — Jeszcze raz, a cię tu wysadzę i będziesz biegła za samochodem.

— Oj, agresywnie — odparła, grzebiąc w schowku w poszukiwaniu kasety — Masz kasety Drake'a? I The Weeknda? — spojrzał na nią, przytakując — Nawet Frank Ocean?

— Mike mi zgrywał, bo płyt tutaj nie mogę odtwarzać — odpowiedział, skręcając w uliczkę, przy której stał znak z napisem Najpiękniejsza dzielnica Los Angeles, BRADFORD, żegna!

— To stary Dodge, nie? — przytaknął — Wiele robiłeś w środku?

— Oj, blondyna, rasowa blachara z ciebie — prychnął. No tak, on tylko potrafił prychać.

— Nie odezwę się już dzisiaj do ciebie — mruknęła, spoglądając na mijane budynki za oknem. Był wieczór, a każdy neon w Los Angeles jarzył się mocnym światłem, przez co ulica wyglądała jak tunel otoczony kolorami.

— Strasznie szybko się obrażasz. Będzie ciężko — odparł z uśmiechem, sięgając do jej dłoni i wyjmując jedną z kaset. Włożył ją do odtwarzacza, przewinął na początek pierwszego utworu, a w aucie rozbrzmiał głos The Weeknd.

Podziwiała to, jak miasto aniołów wyglądało nocą. Każde światło wyglądało zupełnie inaczej, niż w innych miejscowościach. Po cichu zachwycała się tym, jak świat wygląda i jak niewiele człowiek znaczy, gdy ma nad sobą ciężar budynków, lekkość neonów i nieskończone niebo, które wciąż było pozbawione gwiazd, a jedynymi były te na Alei Gwiazd.

W tle leciała piosenka Prisoner i głos Lany del Rey, a ona postanowiła w końcu zapytać.

— Więc opowiesz mi, jak to się zaczęło?

— To? — dopytał, marszcząc brwi

Maybe I've been always destined to end up in this place
I don't mean to come off selfish, but I want it all

— To, jak doszedłeś do bycia legendą boksu.

Love will always be a lesson, let's get out of its way
'Cause I know, I'm a prisoner to my addiction

Wtedy nastąpił chaos, bo szczerze z nią rozmawiał. Zupełnie szczerze. Odpowiadał na jej pytania, a ona nie czuła się w jakikolwiek sposób skrępowana. Miała przy nim wrażenie, że jest jej bezpieczeństwem. Chociaż na tą noc.

Wciąż rozmawiając zatrzymali się na jednym z wielkich parkingów, a jasne światło latarni błyskało o maski samochodów.

Ciemnowłosy podparł tył głowy o zagłówek, a jego dłoń wciąż spoczywała na kierownicy - jedna ręka swobodnie leżała na jego kolanie, a łokciem drugiej opierał się lekko o drzwi. Brązowe kosmyki leniwie opadały mu na czoło. Oczy miał podkrążone, jakby nie spał od kilku dni, a kostki dłoni wciąż mocno zaczerwienione i widocznie obolałe.

Ale Liza pomyślała w tamtej chwili o czymś, od czego się wzbraniała przez długi czas, okłamując samą siebie.

Był piękny.

I doskonale zdawała sobie z tego sprawę, ale z jakiegoś powodu nie dopuszczała tej myśli do głowy - może z powodu tego, kim był, a może przez to, że zostało jej jedenaście miesięcy.

Przymknęła na moment powieki. Była wycieńczona - tamten dzień był za ciężki. Oparła skroń o siedzenie, zamykając spojrzenie długimi rzęsami. Kaptur bluzy miała wciąż zarzucony na głowę, a spod niego delikatnie wystawały kaskady włosów.

Była piękna.

I wtedy przeniósł na nią wzrok. A ona była zbyt zmęczona, by przed nim udawać.

On był piękny, ona była piękna. Jakoś tak do siebie pasowali.

I don't know
I get so wrapped up in a world
Where nothing's as it seems
And real life is stranger than my dreams

— Nie zasypiaj mi tu tylko — mruknął szeptem, wyjątkowo chrapliwym — Nie będę cię na rękach wynosił.

Uśmiechnęła się pod nosem, jednak wciąż nie otworzyła oczu.

— Nie zasnę.

Westchnął, myśląc co dalej.

— Powiedz słowo, to cię odwiozę — odparł, a ona poczuła, że się porusza. Uchyliła lekko powieki, zauważając, że przekręca kluczyki w stacyjce.

— Nie chcę.

Odwrócił głowę w jej stronę, a latarnia za oknem oświetlała tylko jego kontury od tyłu.

— Spójrz mi w oczy i powiedz, że nie jesteś zmęczona.

— Jestem zmęczona — wycedziła z uśmiechem na ustach, jednak wciąż powolnie i bezsilnie mrugając.

Był przekonany, że skłamie, a on jej wtedy odpowie, że slicznie kłamie. W końcu za każdym, poprzednim razem właśnie tak odpowiadała - kłamstwem. Brzydką nieprawdą, która w jej ustach brzmiała tak pięknie.

Zdziwił się, jednak nie dał tego po sobie poznać, tylko patrzył, jak z każdą sekundą uchodzą z niej resztki sił, a ona słabnie w oczach.

Po jej słowach znów powrócili do rozmowy o boksie, jego karierze i tym, jak to wszystko się potoczyło. Nie był wylewny, ani rozmowny, jednak wyciągała z niego takie małe szczegóły, które wiele dawały.

W końcu, gdy przestali krążyć po centrum Los Angeles pod setką wieżowców i świateł miasta, które nigdy nie spało, odwiózł ją pod dom, a ona żegnając się wysiadła z samochodu, zostawiając na siedzeniu skórzaną, czarną kurtkę chłopaka.

Dopiero, gdy znalazła się u drzwi, wysiadł i za nią krzyknął, ale chwyciła prędko klamkę, jakby go nie słyszała. Tak, jakby go nigdy nie znała.

Bo przecież go nie poznała.

On natomiast pokręcił głową na boki, unosząc kącik ust ku górze. Zdał sobie sprawę, że ta dziewczyna coś w sobie ma. Coś, czego nie potrafił określić słowem. Ale to coś przyciągało do niej innych, jak ćmy do jedynego światła pośród mroku.

A on? Był taki ciemny. Zbyt ciemny. A ona nie mogła mu pomóc, gdy był ciemną nocą, a ona światłem i dniem.

Ale Liza przez to, że za nią krzyknął, wybrała. To był tylko punkt zapalny.

W zgodzie z głosem sercem. Chłopca o ciemnych włosach i srebrnym spojrzeniu oraz złotym, choć oblanym smołą, sercu.

Bo przecież od zawsze kochała mrok.

Nie nacisnęła klamki, tylko przeklinając siebie (i tego bruneta, który stał koło auta) w myślach, odwróciła się na pięcie i spojrzała na chłopaka.

Wciąż stał przy samochodzie, kosmyki włosów opadały mu na czoło, a on wytrwale spoglądał w jej kierunku. Wiedział, że się obróci. I się nie mylił. Nigdy.

Czekał.

— Mówiłeś coś, prawda?. Powtórzysz? Nie słyszałam.

— Alexander.

— Słucham?

— Pytałaś kiedyś, jak mam na imię. Alex — odpowiedział po chwili — Alex Spencer.

— Ładnie.

Kurwa mać, p r z e p i ę k n i e.

— Dzięki, kochanie — odpowiedział, nawiązując do jej nazwiska — Leć, bo zimno. Miłej nocy — prychnął, zwieńczając tamtą chwilę dumnym uśmieszkiem.

— Dobranoc, Alexander — odparła po chwili. Chłopak spiął się i zastygł w miejscu, wciąż na nią spoglądając aż do momentu, kiedy nie zniknęła za drzwiami.

Odkąd ją poznał nie sądził, że jego imię będzie tak pięknie brzmieć w jej ustach.

⋆ ⋆ ⋆𓃰⋆ ⋆ ⋆

OSTATNI RAZ JAK DOPISUJĘ TUTAJ NA DOLE 2021 ;(

miasto aniołów, 2021

A.L.V

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top