rozdział 5: niemal latarnia
Świat Spencera od zawsze walił mu się na głowę.
Tak było od dzieciństwa. Raz miał cały wszechświat w dłoniach, za kolejnym już był na dnie. Raz miał wszystko, a raz nic. Gdy był na szczycie, spadał w otchłań, a później odbijał się jak od trampoliny, by znowu rozbić się w przepaści. Albo było dobrze, albo cholernie źle. Gdy już myślał, że się ustatkował, coś musiało runąć.
Nauczył się, że nigdy nie może być zbyt długo dobrze. Zwyczajnie dobrze. Gdzie nie mógł być dobrym, albo złym. Białym kolorem, albo czarnym. Zawsze stał pośrodku, nie wiedząc co nadejdzie kolejne. Był średni, szary. Zawsze miał z tyłu głowy ,,chyba". Nigdy nie miał pewności. Choć tak jej pragnął. Bo gdy przeżył piekło, niewiele już mogło go zaskoczyć. Jednak co innego, jeśli nigdy z tego piekła nie uciekł.
Ani on, ani Mike, Lauren, Marigold czy Stassy.
Ani Tony Walker.
Spencer niecałe pięć minut wcześniej wyjechał spod domu Diany, wciąż mając w głowie Elizabeth. Przedtem powiedział, że to nie na nią jest zły. Minęło kilkadziesiąt minut i jak szybko zmienił nastawienie, bo wtedy chętnie urządziłby jej własne piekło.
Wiedział doskonale, co zrobiła, to wszystko było do przewidzenia. Że przyleci siostrzenica, dowie się więcej o cioci i spróbuje uratować cały świat, by tylko było jej lepiej.
Nie przewidziała jednak prawdy o Douglasie. Tego, kim teraz był. Kim się otaczał. Co robił w życiu. Nic z tego nie mogła znaleźć w internecie - dbał o prywatność i uchodził tylko za dziennikarza. Nie mężczyznę, który złamał komuś serce. Nie na tego, kto zostawił narzeczoną tydzień przed ślubem. Nie na tego, który od dwudziestu lat nie miał nikogo. Nie po Dianie.
I był na nią zły, jak cholera.
Nie miała prawa. Nie wiedziała, co jej ciocia przechodziła. Nie wiedziała, że co rok jest to samo, a on co rok jej pomaga. Nie wiedziała, co się naprawdę wydarzyło. Tylko usłyszała, że Chris Douglas złamał serce, ona znalazła służbowy adres skrzynki pocztowej i tyle. Liza najpierw robiła, potem myślała.
Ale nie to powinno mu w tamtej chwili zawracać głowę. Chciał wyprzeć każdą myśl o Elizabeth.
Starał się skupić na tym, że na jeden wieczór było dobrze. Na tym, że nie myślał o wszystkim i wszystkich. Tym, że robił na co miał ochotę, a nie rozmyślał nad przeszłością. I na tym, że na chwilę wyszedł z piekła.
Ale dobro trwało zbyt długo i jak zawsze musiało nastąpić po nim tragiczne zło. Zaczęło się, gdy Mike wpakował ich w kłopoty. Ale to było nic w porównaniu do chłopaka, który siedział na schodkach jedynego domu pośród przyczep.
A na imię mu było Anthony.
Gdy dostał od niego telefon, jadąc w samochodzie z Lizą, świat walił mu się na głowę już kolejny raz tego wieczora. I niezliczony w ciągu dwudziestu czterech lat życia.
Niemal bez zastanowienia pojechał tam, gdzie mieszkał. Był słabszy od Spencera, od zawsze. A Tony był jego odpowiedzialnością, jego obowiązkiem, jego młodszym bratem, którego nigdy nie miał.
Więc pojechali na ziemię Walkerów. Kilkanaście domków holenderskich w podupadłym stanie, kilka przyczep i jeden budowany, drewniany dom w centrum. Deski skrzypiały, niektóre były spróchniałe, zapadały się pod stopami. Tynk ze ścian walił się na głowę, a jedna lampka parafinowa ledwo paliła się koło drzwi wiszących na jednym zawiasie.
Dookoła kręciło się wiele ludzi, jednak wszystkich łączył jeden aspekt. Mieli na nazwisko Walker. A to nazwisko przynosiło kłopoty.
Byli kuzynami, braćmi, synami, a każdy z nich był ze sobą spokrewniony. Kilka kobiet, które wychowywały dzieci kilku mężczyzn. Tam nie panowały żadne zasady. Nie byli gangiem, nie byli mafią, a biednym klanem rodziny, która zrobiła wiele złego. Walkerowie byli najciemniejszą stroną Bradford i jedną z ciemniejszych w całym Los Angeles.
A pośród tylu złych ludzi, którzy żerowali na innych i uważali, że im się należy, istniał Tony Walker. Cudny chłopak w wieku Spencera. Jedyny, który miał ambicje. Jedyny, który chciał stamtąd uciec raz na zawsze. Jedyny, który miał złamane serce przez ojca, ale też jedyny, który wciąż robił to, co mu kazał.
Spencer obawiał się tego, co go tam spotka, bo nie był mile widziany w tamtych regionach. Ale przyjechał do Tony'ego, gdy ten zadzwonił. Narażał się każdemu, ale wciąż wytrwale jechał przez podmokły las, byle się upewnić, że wszystko z nim w porządku. Kiedy już nic od dawna nie było w porządku.
Dał Lizie bluzę. Powiedział, żeby się nie wychylała, a w otoczce nocy założyła kaptur i zlała się z ciemnością. Spencer doskonale wiedział, co by ją spotkało, gdyby dowiedzieli się, że z nim tam jest. Kobiety nie były tam traktowane, jak kobiety, a jak przedmioty, które wychowują dzieci, gdzie każde z nich miało innego ojca.
A ona, Darling, piękna jak anioł. Blondynka o niebieskich oczach, uśmiechu, który zgasiłby piekło i sercu na tyle ciepłym, by roztopić lodowce. Idealna. Perfekcyjna. Bez skazy.
I tego się obawiał. Że nawet on nie da sobie rady z tyloma ludźmi, kiedy by ją chcieli. Była skarbem, nie dla niego, ale dla Diany, dla Mike'a, dla każdego dookoła. A Walkerowie lubili skarby. Lubili je kraść i chować czy niszczyć. Zwłaszcza takie, które należały do innych.
Wyszedł z samochodu, a w uszach wciąż odbijało mu się jedno słowo.
Uważaj.
Nie mógł pojąć, jak taka dziewczyna, widząc, że coś jest nie tak, potrafi wypowiedzieć jeden wyraz do chłopaka, którego zna niecały miesiąc. I nie rozumiał, dlaczego na chwilę serce przestało mu bić, by za chwilę ruszyć ze zdwojonym tempem.
Minął kilka rozpalonych koksowników, a gdy kroczył po błocie i trawie zauważył, jak głosy ucichły. Ludzie stali po bokach, czuł ich oddech niemalże na karku, ale nikt nic nie mówił. Szedł z uniesioną głową, ale poważną miną, bez jakiejkolwiek emocji. Chociaż jego wzrok mógłby wtedy zabić. Wtedy i każdego dnia.
Gdzieś za ramieniem usłyszał dobrze znany mu głos, a Hellen Walker zacmokała.
- Młody Spencer słodki tak samo jak ojciec. Co u niego?
Nie odwrócił się. Nawet się tym nie przejął, a wziął głęboki oddech i uklęknął przed przyjacielem. Wtedy wiedział, że są w jeszcze większych problemach.
Tony miał ranę na policzku. Nie była to rana od bójki, bo Anthony się nie bił, ale było to nacięcie, nie byle jakie, a ostre, konkretne, wyglądało na zrobione scyzorykiem jego ojca.
Patrzył mu w oczy. Dobry Walker miał piękne. Błękitne. Nie takie, jak Lauren - Spencer znał jej oczy na pamięć, były bardziej niebieskie. Nie takie jak Liza, choć nie potrafił określić ich koloru. Tony miał w nich morską pianę, ale i bezchmurne niebo. Miał tam niebiańskie obłoki, ale i szary deszcz. Miał w nich wszystko, kiedy Spencer w swoich miał pustkę.
- Widzisz, a mówiłeś, że jeszcze pożałuję. Miałeś rację.
Tony się zaśmiał. Kpił z samego siebie. Nie posłuchał przyjaciela, gdy mówił, że ta rodzina go zniszczy. Miał rację, a wtedy się o tym przekonał, mimo że wiedział, że tydzień później znów dojdzie do tego samego, a on nie będzie zły na ojca. Błędne koło toksyczności.
Walker odpalił papierosa. Zaciągnął się i na chwilę, na ułamek sekundy, przestał czuć ból. Ten na policzku, ten w sercu, ten na duszy. Przestał czuć.
- Przyjadę za piętnaście minut.
I Spencer odszedł. Nie czekał na jego pozwolenie czy zaprzeczenie. Stwierdził, że przyjedzie, a Tony miał się do tego dostosować. Wiedział, że jego przyjaciel tego właśnie chce, ale wstydzi się zapytać. Bał się pomocy, oceniania. Bał się własnego przyjaciela i tego, co sobie o nim pomyśli, mimo że Spencer nigdy nie dał mu powodów, by tak o nim sądził. Nigdy nie dał mu powodów, by w niego zwątpił.
Wsiadł do samochodu, Lizie wciąż drżały ręce, a gdy ją odwiózł, pomógł Dianie i dowiedział się tego, co było oczywiste.
I wrócił po Tony'ego. Czekał na niego w tym samym miejscu, w którym siedział wcześniej. Oparty skronią o belkę ganku, z paczką papierosów w dłoni. Reflektory Dodge'a Spencera rozbłysły między pniami drzew, a Tony szybko podszedł do samochodu, wsiadając na miejsce pasażera. Wiedział, że ucieczka nie jest dobra. Ojciec byłby zły, a on narażał własnych przyjaciół na Walkerów. Narażał swojego najlepszego przyjaciela, Spencera, na ludzi, którzy zabrali mu już wystarczająco wiele. Którzy niszczyli wszystko i wszystkich, kogo kochał.
Wiec Spencer już nie kochał. Bo gdyby zaczął, straciłby to szybciej, niż świadomie oddał tej osobie serce.
Dlatego westchnął na tyle głośno, by brunet usłyszał jego słowa. Szybko, proszę. Tylko szybko, Spencer. Więc jechał szybko i wyjeżdżając z lasu zostawił po sobie rozpryskane błoto, ślady opon i czerwone, tylne światła.
Nie rozmawiali po drodze. Nie potrafili. To nie był ten czas. Może kiedyś, ale nie wtedy, nie w samochodzie, kiedy z policzka lała się krew, a Spencer ledwo panował nad sobą po wieczorze pełnym dobra i beztroski, ale i zła i przykrości.
Dojechali na granicę dzielącą część Bradford i Los Angeles. Znajdowało się tam, w ścisłym centrum, niewielkie osiedle średnich bloków. Wjechał na parking, sprawdzając czy ma w bluzie kluczyki od mieszkania. Ruszył ku wejściu, słysząc, jak Tony idzie bezsilnie za nim.
Stanęli przed windą, a gdy metalowe drzwi się rozsunęły, weszli, wybierając piąte piętro z sześciu możliwych. Nie zamienili ze sobą ani jednego słowa. Zmierzali korytarzem do ostatniego mieszkania na wprost. Brunet otworzył drzwi, wpuszczając do ciemnego środka najpierw przyjaciela. Zapalił światła, zamknął za sobą drewnianą płytę, a ich oczom ukazało się przestronne mieszkanie w bieli i ciemnym drewnie.
Stali w przedpokoju, po lewo była jedna sypialnia, na wprost drzwi od łazienki, a po prawo przejście do kuchni z salonem, w którym znajdowały się drzwi do jeszcze jednego pokoju. Całe w drewnie, bieli i szarościach. Punkty świetlne dawały poczucie przytulnego mieszkania, mimo że należało do pustego Spencera.
Przechodząc i wymijając Tony'ego, brunet usłyszał szept.
- Przepraszam.
Przymknął oczy, opierając się płasko dłońmi o wyspę kuchenną. Poczuł jak upada, jak stacza się niczym głaz po stromej górze. Mimo że chciał być silny i wtoczyć się na jej szczyt, spadał w otchłań. Przecież nie masz za co przepraszać, pomyślał szarooki, to nie jest twoja wina. To nigdy nie była twoja wina, Tony. Ale nie wypowiedział tych słów.
- Za co przepraszasz? - obrócił się, opierając tyłem i spoglądając wprost na salon, gdzie na kanapie siedział przyjaciel - Za ojca? Za kuzynów? Za rodzinę? Za co ty przepraszasz, Tony?
- Za to, że jak zawsze mi pomagasz. Że zawsze jesteś. Że potrafisz rzucić wszystko i coś dla mnie zrobić. A ja nie wiem jak się odwdzięczyć, cholera, jak zawsze. Nie zasługuję na ciebie.
- Jak możesz tak mówić? - burknął Spencer, może zbyt ostro. Gotowało się w nim, ale przecież nie mógł pozwolić sobie na upust przy Walkerze. Przy każdym, ale nie przy nim. Był zbyt słaby, będąc tak cholernie silnym.
- Przecież bez ciebie wszyscy byśmy już byli na drugim świecie. Nie zasługujemy na ciebie. Ja na ciebie nie zasługuję.
- Tony, ja też nie jestem święty.
Walker westchnął przeciągłe, przypominając sobie wszystko to, co się wydarzyło. Wszystko to, do czego doprowadził jego ciemnowłosy przyjaciel.
- Żałujesz czegoś, Spencer?
- Całego życia.
- Cofnąłbyś czas, byle tylko uniknąć pewnych wydarzeń?
- Bez zastanowienia.
Walker już nic nie odpowiedział. Patrzył na niego, a później zwiesił głowę. Widocznie już skończyli rozmawiać. Może to nie był jednak ten czas.
- Pościelę łóżko, zaraz dam ci jakieś ubrania, a jeśli jesteś głodny, to bierz, co chcesz. To też twój dom.
Serce Tony'ego zrobiło się ciepłe. To też twój dom. Dla Spencera te słowa nic nie znaczyły, ale dla Walkera były wszystkim. Mimo że był w tym mieszkaniu wielokrotnie, to właśnie wtedy poczuł, że miał swoje miejsce we wszechświecie.
Chwilę później spojrzał na kolegę, który niósł kołdrę i poduszkę do drugiej sypialni, kątem oka spoglądając na Anthony'ego. Siedział przy wyspie, maltretując widelcem sałatkę. Brunet poszedł do łazienki, wyjmując z szuflady pod umywalką apteczkę i rzucił ją na blat, siadając na stołku obok chłopaka.
- Nic mi nie jest.
- Chuj wie, gdzie ten scyzoryk był, więc jeśli tego nie odkażę, to skończy się cholernie do dupy, Tony.
Wyjął gazy i środek odkażający, a po chwili było już po wszystkim. Kilka razy syknął, gdy czuł płyn w ranie, jednak wytrwale to zniósł. Później przebrał się w dresy i koszulkę, którą dostał od Spencera i mijając chłopaka, siedzącego i zamartwiającego się w kuchni, przystanął, bo zdał sobie z czegoś sprawę.
- Zabrałeś tam Lizę, prawda? - Nie odpowiedział - Nie możesz jej narażać na moją rodzinę. Ona nic złego nie zrobiła - Tony jej nawet nie znał, a czuł, że była na to zbyt dobra.
Ona była zbyt dobra na wszystko. Nie zasługiwała na piekło. Nie zasługiwała na ból i cierpienie. Każdy, ale nie Liza.
Spencer wiedział. I świetnie zdawał sobie sprawę, że podczas kolejnej nieprzespanej nocy (przez koszmary) gdy usiądzie cały spocony i zmęczony w łóżku, będzie myślał tylko o niej. I o tym, jak wszystko mogło pójść gorzej. Wyrzuty sumienia go zabijały.
- Nie martw się o nią.
- Musisz przestać z Lizą. Nie możesz być bezpieczeństwem każdego, Spencer.
- Ale mogę próbować.
Westchnął przeciągle, a Spencer uniósł ponownie na niego wzrok. Podobno oczy były odzwierciedleniem duszy, ale te chłopaka niemal zawsze były pustką. Anthony już nie pamiętał czasów, kiedy miał w nich coś więcej, niż szary kolor. Jakieś emocje, uczucia, strach, ból, smutek, szczęście. Tego nie było.
- Skąd wiedziałeś, że to akurat scyzoryk mojego taty?
Brunet uniósł głowę, a Tony pierwszy raz pomyślał, że jego przyjaciel jest słaby. Był zmęczony, nie miał siły, a w oczach miał wszystko, razem z własną, ciężką duszą. Wreszcie coś tam było.
Chwilę później przybrał poważną minę, niemal w sekundzie maskując słabość. Spencer był silny, tak bardzo silny w bezsilności.
- Kto by cię tak urządził, jak nie własny ojciec?
Walker nie odpowiedział. Jedno zdanie, a obijało się od ścian dobre kilkanaście sekund.
- Spencer?
- Tak?
Jego głos był delikatniejszy od najsłabszej gwiazdy. Spencer miał niski, zachrypnięty, ale donośny. I usłyszał jego szept. Zawsze słyszał.
- Po prostu czasem jest mi tak zimno, wiesz?
Spencer wiedział. Pewnie lepiej, niż sam Walker. Ale przecież nie powiedziałby głośno prawdy o samym sobie, a tym bardziej o tym, co działo się w jego głowie. A działo się źle. Tak bardzo źle.
- Wiem.
Tony zawahał się przez moment, czy zadać mu to pytanie. Ale jednak.
- Tobie też jest czasem zimno?
- Nie.
⋆ ⋆ ⋆ 𓃰⋆ ⋆ ⋆
To zaczęło się pierwszego dnia na uczelni.
Nie przespała ani minuty w nocy z niedzieli na poniedziałek. Wpatrywała się bez przerwy w biały sufit, mając kompletną pustkę w głowie.
Koło czwartej, gdy zaczęło świtać, odsłoniła ciemnoszare zasłony, a jej oczom ukazała się panorama miasta. Ponad dachami najbliższych domów rozświetlało się niebo. Jasnoróżowe i pomarańczowe obłoki górowały nad wysokimi wieżowcami, znajdującymi się w centrum Los Angeles. Były na tyle daleko, że wyglądały jak nachodzące na siebie, podłużne pudełka zapałek. Postanowiła usiąść na parapecie i spoglądać bezsilnie na wschodzące słońce, gdy przypomniała sobie, jak robiła dokładnie to samo, mieszkając w Paryżu. Uwielbiała, jak Sacré-Coeur błyszczało na szczycie miasta.
Bezsenność była z nią odkąd pamiętała, przez co były nierozłączne. Na nieszczęście. Bo ratowała ją tylko kawa (której szczerze nie lubiła) i dobry makijaż, by twarz nie była tak ziemista i szara. Dodatkowo ubierała się i zachowała dobrze, z gracją, by nic jej nie zdradzało. Ale musiała z tym żyć, a w pewnym momencie uznawała to za rodzaj normy, bo nie zapowiadało się, by brak snu ją opuścił. Przynajmniej nie prędko, jak to sobie zakodowała w głowie.
Mike przyjechał po nią rano, widocznie smutny, jednak udawał, że wszystko było w porządku. Był okropnym kłamcą, choć może tylko Liza to zauważała - była uczulona na kłamstwo i wychwytywała je u każdego, bez najmniejszego problemu. Wszystko było w oczach, jak mówiła.
Ponieważ Darling nie prowadziła samochodu, mimo że posiadała prawo jazdy, Robins zaproponował, że będzie jej prywatnym szoferem. Był szczęśliwy, że może spędzać z nią pół godziny jazdy na uniwersytet, bo czuł się potrzebny. Czuł, że ktoś go naprawdę lubi. Może nawet polegać w świecie, w którym nikt nie chciał mu dać na to szansy.
Tak też było dwa dni później, w środę. Liza nie spała, kolejną noc, a rankiem podziwiała wschód słońca i znikający, biały księżyc.
W głowie miała chaos, istny bałagan i biegające bez ładu myśli. Zanim opuściła pokój, wpatrywała się w szufladę szafki nocnej.
Jestem dobra. Jestem piękna. Jest dobrze, będzie jeszcze lepiej. Nie poddaję się. Walcz, walcz proszę. Dam radę. Dam radę? Jestem silna. Poradzę sobie. Nic cię to nie kosztuje.
Kosztowało tak cholernie dużo.
Nie walcz. Nie warto. Będzie ci lżej. Przestań, boże, przestań. Chcesz tego, nie męcz się. Pomoże ci. Porzebujesz tego, zrozum. Liza, to pomoże.
Często myślała, że najcięższą walką było wstawanie codziennie rano, by spędzić cały dzień na łamaniu sobie serca, by później znów wylądować w łóżku. Ale zdała sobie sprawę, że to tak nie działało. Najgorszą walką była ta z samą sobą i tym, co miała w głowie, a czego mogła się tak łatwo pozbyć. Gdyby tylko była na tyle silna...
Wygrałam. Udało się. Sukces, Elizabeth. Jestem z siebie dumna, jest dobrze. Jest d o b r z e.
I wygrała. Bo chwilę później zbiegla po schodach, kierując się od razu do ekspresu do kawy. Wypiła ogromne ilości obrzydliwej cieczy, zastanawiając się, ile jeszcze jej potrzeba, by czuła się choć trochę żywotna.
Postanowiła, że naleje sobie również wrzątku do kubka termicznego, by cokolwiek wynieść z wykładów, a jej mózg choć trochę funkcjonował. Za plecami usłyszała pospieszne kroki i stukot obcasów, a odwracając się ujrzała nikogo innego, jak Diane.
Miała na sobie jasnobeżowy garnitur, a pod spodem czarny półgolf i tego samego koloru szpilki. Wyglądała jak chodzący sukces, jak duma i siła. Jak Diana Lafayette, adwokat specjalizująca się w prawach człowieka.
- Kawa to nie śniadanie, mała! - mruknęła z korytarza, gdy ganiała po domu, zbierając potrzebne rzeczy do torebki - Śniadanie, bez dyskusji.
- Od kiedy się tak martwisz, co? - zaśmiała się Liza, opierając tyłem o blat kuchenny.
Diana weszła do pomieszczenia, upijając łyk z kubka trzymanego w dłoniach siostrzenicy. Spojrzała na nią łagodnie, uśmiechając się szeroko.
- Odkąd tu mieszkasz - Liza zmarszczyła śmiesznie brwi - W porządku, odkąd się urodziłaś, ale to po prostu syndrom najlepszej cioci.
- Nie umrę z głodu -mruknęła, zaplatając ramiona na piersi.
- No oczywiście, że nie - prychnęła - Masz taką świetną ciotkę, że potrafi cię ustawić do pionu - uśmiechnęła się znacząco - Co ty byś beze mnie zrobiła?
- Umarła z głodu.
- Trafna odpowiedź - westchnęła, poprawiając bieżnik na stole. Co do milimetra - Spieszę się, ale w pojemniku na najniższej półce jest pieczony kurczak, warzywa w szufladzie lodówki i jak wyjdę, masz zjeść, rozumiemy się? - pokiwała delikatnie głową - Musisz mi obiecać na paluszek.
Wystawiła w jej stronę dłoń, odginając najmniejszy palec i ukazując pomalowane na bordowo paznokcie.
- Na paluszek? - prychnęła.
- Jak byłaś mała, to to uwielbiałaś - pisnęła - Było tylko nasze, Lizzy.
Ostatni raz robiły to, gdy mała Darling miała pięć, może sześć lat. Ale niektóre rzeczy się nie zmieniają, a zwłaszcza te, na których najbardziej zależy.
Przekonała samą siebie i wystawiła w jej stronę dłoń, a bordowy paznokieć błysnął z tym granatowym, należącym do Lizy.
- A obietnicy na paluszek... - zaczęła Diana, spoglądając na nią spod rzęs.
- Nie wolno łamać. - dopowiedziała. Coś zakuło ją w serce. Ale się uśmiechnęła. Szeroko.
Ciocia spojrzała na nią, będąc pewną, że mówi szczerze. Ale przez chwilę, przez ułamek sekundy, coś zjawiło się na twarzy siostrzenicy i równie prędko uciekło. Może było to zwątpienie, a może świadomość kłamstwa. Jednak to była Lizzy, ta sama, którą była piętnaście lat wcześniej. Jej Lizzy nie kłamała i zawsze była uśmiechnięta. Jej Lizzy.
Oderwała wzrok od swojej Lizzy, gdy oczy zrobiły się dziwnie ciężkie i same opadały, by szybko zamrugać. Chwyciła torebkę, klucze do samochodu i te od domu, jeszcze chwilę stojąc naprzeciwko młodszej blondynki.
- Trzymaj się, mała, ja lecę i wrócę jakoś po osiemnastej - rzuciła słowa w powietrze, podchodząc bliżej Darling. Chwyciła delikatnie jej policzki, ściskając je i robiąc z nich dzióbek - Pamiętasz, co masz zrobić?
- Pamiętam - mruknęła, gdy powietrze śmiesznie załaskotało jej wargi.
Diana się szczerze uśmiechnęła. Pięknie się uśmiechała. Cała była cudowna, boże, Lafayette była niesamowita.
Złożyła krótki całus na czole siostrzenicy i ruszyła do wyjścia. W ostatniej chwili, naciskając klamkę, przypomniała sobie o jednej sprawie.
- A! Mike zaraz przyjedzie i cię podrzuci na uczelnię, bo Sophie pojechała ze Stassy - faktycznie, ponieważ Wood spędzała czas u Anastasii od wieczoru festynu, a Mike krążył między siostrami Darling, by żadnej nie było przykro - I sprawdź, co zostawiłam ci na łóżku! Może się spodoba. Lecę, bo nie zdążę - mruknęła - Kocham cię, piękna!
Piękna.
Liza jej już nie odpowiedziała, tylko spogląda na wprost, gdy drzwi trzasnęły z hukiem. Została sama. Liza, Liza i tylko Liza.
Ale Liza to też bałagan w głowie i milion niepotrzebnych myśli w chaosie. Liza, tylko Liza.
Zakodowała słowa sprawdź , co zostawiłam ci na łóżku, może się spodoba. Więc bez namysłu, a tym bardziej śniadania, które obiecała zjeść, ruszyła do pokoju, a na krańcu leżał jakiś materiał. Wzięła go w dłonie, a prostując przed sobą zauważyła, że to biała sukienka w czarne, nieregularne groszki.
Doskonale ją pamiętała. Diana miała ją na sobie w Boże Narodzenie kilka lat wcześniej, gdy jeszcze spędzali je razem, a ciocia przylatywała regularnie do Paryża. Miło wspominała tamten czas, a tym bardziej sukienkę, która już wtedy niesamowicie jej się podobała.
Była idealna i wyglądała, jakby była stworzona dla Darling. Taka, jakie lubiła - z wcięciem w talii, lekko rozkloszowana w pasie, a wiązany dekolt i rękawy z wszytą gumką mogły na niej dobrze leżeć. Przymierzyła ją i po chwili wiedziała, w czym dzisiaj pójdzie na wykłady.
Dobrała białe tenisówki, kilka złotych pierścionków, pasujących do obrączki z perłą i wywinęła końcówki włosów tak, jak zawsze, by wyglądały jak z lat dziewięćdziesiątych.
Patrząc w lustro, kończąc tuszować rzęsy, widziała siebie tak, jak ludzie jej wmawiali. Piękna, szczupła, wysoka, o długich nogach i ładnej talii. Ale pomyślała wtedy, że wyglądała i czuła się tak, jak jej ciocia w tamtą Wigilię. Na zewnątrz były niemal identyczne, ale kiedy Liza miała w głowie bałagan, jej ciocia miała złamane serce. A ta myśl nie dawała jej spokoju.
Była tak cholernie silna. Była kobietą, którą Darling chciała zostać w przyszłości. Chciała być jak Diana. Ale wtedy przypomniała sobie, co zrobiła w sprawie Chrisa i cioci. Była obrzydliwa i spoglądała w lustro, wpatrując w niebieskie tęczówki, kiedy łamało jej się serce, a ona świadomie w tym trwała.
Mimo że oczy były zwierciadłem duszy, to we własnych nie widziała kłamstwa. Tylko pustkę.
Zakręciło jej się w głowie, a na samą myśl władzę przejęły mdłości. Już nie wytrzymywała, ale walczyła ze sobą.
I uśmiechnęła się do siebie. Szeroko. Bo przecież była szczęśliwą i szczerą Lizą.
⋆ ⋆ ⋆ 𓃰⋆ ⋆ ⋆
- Co ty byś bez niego zrobił, co? - zaśmiała się Liza.
Jechali przez słoneczne Bradford, wjeżdżając do ścisłego centrum. Mike właśnie opowiadał jej, jak dostał sms-a i dawno nie był tak szczęśliwy i spokojny, jak wtedy.
- Właśnie, cholera! - uśmiechnął się - Wyobrażasz sobie, że siedział przez pół nocy na komisariacie po to, żeby mnie oczyścić z winy? I teraz napisał tylko załatwione i już!? Taki chłop to skarb.
Nie mogła się nie zgodzić. Mimo wszystko.
- Jest dobry - przyznała Darling, odwracając wzrok w stronę kwitnących wzdłuż ulicy drzew.
- Polubiłaś Spencera, prawda? Widziałem ostatnio, jak się dogadywaliście - kontynuował, nawiązując do festynu w weekend.
- Tak - wychrypiała - Tak, chyba tak - odchrząknęła, gdy jej głos był niepewny. Poczuła coś dziwnego, jednocześnie rozlewające się ciepło, ale i niewyobrażalne zimno. Chociaż może tak to wyglądało - on sam taki był. Spencer był raz ciepły i dobry, a chwilę później zgaszony, jak zimna gwiazda i wypalony ogień.
- Czasem myślę, że na niego nie zasługuję. I w sumie się nie mylę, bo jest zajebiście dobrym człowiekiem, bywa trochę zimny i obojętny, ale sprzedałby duszę diabłu byle komuś było lepiej. Ma ogromne serce - westchnął - A najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie wiem jak mu się za wszystko odwdzięczyć, nawet po tylu latach.
Liza zbyt często chciała dobrze dla innych. Nawet własnym kosztem.
- A może jest coś, na czym mu zależy? Mówiłeś, że ma wiele na głowie i ciągle innych stawia na pierwszym miejscu. Może jest coś, czego on chce? Coś, co zrobiłby dla siebie? Jest coś, o co cię kiedykolwiek poprosił?
- W życiu - prychnął - On nigdy nie prosi. Zawsze robi wszystko sam, uparty osioł.
Będzie ciężko.
- A może jest coś, o czym marzy? Coś, co kocha, ale z jakiegoś powodu nie może tego mieć? Może zrób coś, czego on osobiście pragnie, ale sam sobie tego nie zapewni. Nawet jeśli nie pochwalasz tego pomysłu, to zrób to dla niego. To może być cokolwiek, głupi prezent o którym ci mówił, czy chociażby wsparcie w jakimś celu.
- O kurwa - westchnął, rozszerzając oczy - Jest coś takiego. Ja pierdole, jest coś takiego! Jesteś genialna, Lizzy, boże nie wpadłbym na to! - uśmiechnęła się blado. A on zauważył i z euforii przeszedł w stan smutku - Hej, hej - Mike chwycił delikatnie za dłoń Darling, spoglądając to na nią, to na jezdnię - Co się dzieje? Jesteś dzisiaj okropnie smutna.
Bo tylko dzisiaj zauważył. Nie miała już siły uśmiechać się na siłę, ale za to miała siłę na lekkie kłamstwa. Była w tym świetna.
- Nie wyspałam się - Och, gdybyś przynajmniej zasnęła na kwadrans, Elizabeth - Po prostu jestem zmęczona.
- Na pewno? Bo jeśli coś się dzieje, to możemy porozmawiać, Lizzy. Zawsze możesz na mnie liczyć.
- Wiem, Mickey, ale jest w porządku - zapewniła go - Nie ma się o co martwić, ale dziękuję, że się przejmujesz.
Była mu wdzięczna, tak cholernie wdzięczna, że nie naciskał. Akceptował to, co mówiła i jej wierzył, a ona nie musiała z bólem serca kłamać prosto w te jego brązowe oczy. Nie mogła mu dłużej tego robić, nie po tym, ile dla niej znaczył.
- Czasem mam wrażenie, że traktuję cię jak dziecko - zakpił z samego siebie - Ale nic nie poradzę, chyba taki już jestem.
Faktycznie, bywały chwile, kiedy czuła specjalną troskę, może i przesadną. Ale rozumiała go, bo była siostrą jego dziewczyny. Choć nie, narzeczonej. I pewnie tłumaczył to sobie, że jest jego odpowiedzialnością, a on musi robić wszystko, by była szczęśliwa i bezpieczna.
Mike chciał dobrze, od zawsze chciał dobrze.
- Tylko czasem - zaśmiała się - Ale zniosę to i dziękuję ci za wszystko.
Robins poczuł się potrzebny. Poczuł, że robi coś dobrego dla innych. Zrobiło mu się ciepło na sercu, które z początku mogło wydawać się infantylne, a z czasem w to z najszczerszego złota.
- W każdym razie - odparł, wjeżdżając na ogromny parking Bradford University, parkując przy wejściu - Gdyby cokolwiek się działo, dzwoń, pisz, ja przyjadę w piętnaście minut.
- Zapamiętam! - odpowiedziała na tyle radośnie, by jej uwierzył.
- O której kończysz? - zapytał, zanim wysiadła.
- Po trzynastej, jeśli dobrze pamiętam.
- Przyjadę po ciebie, dobra? I pojedziemy gdzieś może, w porządku? Żebyś nie była taka smutna, co ty na to? - Mike chciał dla niej jak najlepiej.
Nie chcesz tego, chcesz się poddać, chcesz żeby było ci lżej, nie chcesz nigdzie jechać. Nie chcesz. Chcesz z tym skończyć, chcesz by było dobrze, żeby było łatwiej.
- No pewnie.
- Bądź dzielna i nie daj się wrednym laskom, a w razie czego Marigold ci na pewno pomoże.
Och, czyli też tam studiowała. Nie widziała jej przez poprzednie dwa dni, ale to dobrze, bardzo dobrze. Czuła się trochę mniej samotnie pośród tylu ludzi.
- Aj, aj, kapitanie - prychnęła, zamykając drzwi czerwonego Chevroleta.
- Trzymaj się! Kocham cię, Lizzy! - krzyknął, co usłyszała nawet z zamkniętego samochodu. Odwróciła się i idąc tyłem przesyłała mu dłońmi całusy, spoglądając jak szeroko się uśmiecha. Był taki szczęśliwy.
Kroczyła przez kampus, mijając co chwilę studentów, jedni byli nią zainteresowani, a inni zupełnie obojętni. Słyszała ciche szepty już od poniedziałku, ale w zasadzie jej to nie dziwiło - bardzo rzadko zdarza się, że ktoś przylatuje na wymianę na ostatnim roku. I zdawać by się mogło, że Darling i Sophie były atrakcją najstarszego rocznika.
Przed wejściem do ogromnego, eleganckiego budynku z czerwonej cegły, poczuła wibracje w telefonie, a spoglądając na wyświetlacz dobrze znany jej numer. Przeciągnęła palcem po ekranie, zaznaczając zieloną słuchawkę.
- Dodzwonić się do ciebie, skarbie, to wyczyn - zaśmiał się.
- Cześć, tato, też cię dobrze usłyszeć - zaczęła - Co tam? Nie powinieneś przypadkiem spać? - Na jej szybkie obliczenia w Paryżu był późny wieczór.
- Wracam dopiero z kliniki.
Zaczyna się.
- I co słychać? - odchrząknęła, bo unikała tego tematu jak mogła- Co u Juliet?
Mama Sophii, na szczęście, była pod opieką taty Lizy. James Darling był onkologiem i wspólnie postanowili, że to on weźmie odpowiedzialność za leczenie jej nowotworu. Jak starzy dobrzy przyjaciele.
- Dobrze - odpowiedział, choć niepewny głos go zdradzał - Może inaczej powiem. Nie jest gorzej, nie jest lepiej. Jak zwykle.
Czyli beznadziejnie, pomyślała.
- Pozdrów ją ode mnie, jak będziesz miał chwilę. Nie rozmawiałam z nią od dawna, chyba to samo Sophie.
- Jasne, skarbie. A jak ona się czuje? Wszystko u niej w porządku? Opiekujesz się nią? - zaśmiał się. Powtarzał jej często, jeszcze zanim wyleciały do Stanów, że to ona jest silniejsza i to ona musi zająć się Wood oraz robić wszystko, by jak najmniej myślała o swojej chorej mamie.
- Wszystko świetnie, ostatnie kilka dni była ze Stassy, wielki powrót przyjaźni - prychnęła - No i może teraz uda mi się ją złapać na uczelni.
Nastąpiła chwila ciszy. James nic nie odpowiadał, a Lizzy nie mówiła. Było to odrobinę niezręczne, ale czasem tak musiało być - zwłaszcza w przypadku Darlinga i jej córki. Byli dla siebie wszystkim, od zawsze, więc czasem słowa były zbędne.
- Lizzy, a jak ty się czujesz? - tego obawiała się najmocniej - Wciąż boli cię głowa? - mruknęła potwierdzająco - Wiesz, co się może dziać?! Skarbie, lista jest okropnie długa, od ciśnienia aż po krążenie, martwię się o cieb...
Wtedy sama sobie współczuła, że jej ojciec jest lekarzem.
- Boże, tato, spokojnie - przerwała mu, bo zauważyła jak się przejął - Nic mi nie jest, to tylko od niewyspania. Bez przerwy się dzisiaj budziłam, to dlatego. Nie przesadzaj, nic się nie dzieje, a ty nie zdiagnozujesz mi guza mózgu przez telefon.
- Powinnaś iść do lek...
- Tak, powinnam, mówisz mi to bez przerwy - zaśmiała się - Jest dobrze, nawet bosko, nic mi nie będzie. Wezmę przeciwbólowe i minie - Musiała skończyć rozmawiać, bo zaczęło robić jej się słabo i ledwo stała na nogach - Muszę lecieć, mam za chwilę wykłady. Zadzwonię później do dziadka, a ty się trzymaj.
- Kocham cię, kochanie.
- A ja kocham ciebie. Cześć!
Od razu się rozłączyła. Złapała dłonią zimnej, metalowej poręczy kamiennych schodów, podtrzymując ciało w pionie. Z każdą chwilą czuła, jak osuwa się na ziemię, a nogi nie wytrzymują ciężaru ciała. Oparła się o barierkę, wdech, wydech. Wyjęła z torebki butelkę wody i upiła ciurkiem połowę jej zawartości i niemal się udławiła, gdy przed jej oczami ukazała się zniesmaczona Marigold.
- Machałam do ciebie od połowy trawnika, kobieto. Jesteś ślepa.
Śmiech Lizy był krótki i nieszczery, tłamszony przykrymi myślami, choć dobrze odegrany.
- Cześć, Gold, też miło cię widzieć.
- Powiedz mi, że ty też masz dość tego semestru po trzech dniach - westchnęła, ociężale przeciągając samogłoski. Wyglądała komicznie, opierając się jedną ręką o metalową barierkę, tym samym zwieszając głowę. Było w niej coś takiego, że nawet zmęczona potrafiła wywołać u innych uśmiech.
- Zgaduj - mruknęła Darling - Nie powinnaś mieć teraz wykładów?
- Powinnam. I w zasadzie mam - uniosła brew na jej słowa - Ale na nie nie poszłam, bo po co mam się przemęczać.
- No pewnie - uśmiechnęła się. Czuła na sobie jej wzrok tak, jakby jej się przypatrywała i badała zimnym spojrzeniem każdy centymetr jej twarzy.
Liza wyjęła z torebki okulary przeciwsłoneczne i z uśmiechem, udawanym, założyła je radośnie na grzbiet nosa.
- Jezu, spokojnie - burknęła Goldie, kręcąc głową na boki - już zauważyłam te sińce pod oczami. Nie spałaś, co? - nie odpowiedziała, unosząc kącik ust - Głupie pytanie, no oczywiście, że nie spałaś. Ale wyluzuj, nie będę oceniać. Zdejmuj je i mi patrz w oczy, a nie się przejmujesz.
Spojrzała na nią prowokująco spod okularów, unosząc brwi do góry.
Za późno, pomyślała Marigold, mimo wszystko za późno.
- A w sumie - kontynuowała brunetka - Masz wory od braku snu czy może ktoś ci zafundował spotkanie z pięścią? Nie wyglądasz na taką, ale wiesz, może to tylko złudzenie...
- Goldie...
- Wiem, że to ukrywasz, bo Spencer robi to samo. Myśli, że zrobi z nas idiotów, zakładając te swoje okulary, byle tylko ukryć sińce albo fioletowe worki pod oczami. Ale tak szczerze, stara... Nie wyspałaś się czy faktycznie ktoś ci to zrobił? Chociaż pewnie ugryzłabyś tą osobę.
- Marigold, nie wiesz? - zapytała, marszcząc brwi - Ostatnio się pokłóciłam ze Spencerem, więc mnie dobił. Widziałaś jakie on ma wielkie dłonie?
Goldie zaśmiała się, a miała przepiękny śmiech. Trochę zachrypnięty, bo nawet mówiła z charakterystyczną, twardą gardłowością, ale był naprawdę ładny. Ciepły.
- Nie chciałabyś spotkać się z jego pięścią, uwierz - prychnęła, poprawiając kosmyk włosów - Mój brat ma tutaj taką opinię od pewnego czasu, że strach podejść, a co dopiero narażać się jemu i jego łapom. Jak nie śpi po nocach przez koszmary to myśli, że wszystkich oszuka, a zdarte kostki na dłoniach go nie zdradzą. No debil, ale to u nas rodzinne.
Brat, do cholery? Rodzinne?
- Masz na nazwisko Spencer? - zapytała Liza, unosząc brwi. Nie przypuszczała, że ta dwójka jest ze sobą spokrewniona, a dopiero gdy podała jej na tacy informacje uświadomiła sobie, jak podobni byli. Te same włosy, te same rysy twarzy, podobne zachowania i charakterystycznie zachrypnięty, ale na swój sposób ciepły głos. Spencerowie.
- To ty nie wiesz? - Liza pokręciła głową - I naprawdę nikt jeszcze ci nie powiedział? Nawet Mike? To największa plotkara jaką znam.
- Tak wyszło - usmiechnęła się - Więc rodzeństwo, tak?
- Och, Lizzy. Od początku - wyciągnęła w stronę Darling smukłą, opaloną dłoń - Mam brata, zdążyłaś poznać tego idiotę, mam psa, żyję dwie ulice od ciebie w mieszkaniu mojego ojca, o i od dwunastego roku życia, czyli juz ponad sześć lat, jeżdżę konno. Mój ulubiony kolor to fioletowy, album Ultraviolence od Lany del Rey to hymn mojego życia, a dodatkowo nikt na świecie nie irytuje mnie tak bardzo, jak Mike, mimo że znam go od urodzenia i teoretycznie się przyjaźnimy - przypomniała sobie, że o czymś zapomniała - A, i nazywam się Marigold Chevelle Spencer, bardzo miło mi poznać.
Darling pomrugała kilkakrotnie.
- W życiu nie spotkałam ciekawszej osoby, niż ty po trzech minutach - zaśmiała się delikatnie, choć w środku wciąż wypalały jej się ogromne dziury na duszy.
- Mój brat jest ciekawszy, jak da się komukolwiek poznać - mruknęła, grzebiąc w swojej torebce. Po chwili wyjęła z niej brzoskwiowy błyszczyk - Widziałam was ostatnio. Na festynie.
Och.
Liza przechylając głowę zamarła w bezruchu, uśmiechając się niezręcznie. Marigold parsknęła, poprawiając okulary we włosach.
- Oj, uspokój się. Nie dało się was nie zauważyć. Ciągle przemykaliście mi gdzieś pod nosem i nawet miałam do was podejść, ale bawiliście się świetnie we dwoje.
Prychnęła, ze świstem wypuszczając powietrze z płuc. Spoglądała w jej ciemne oczy i dostrzegła w nich coś, czego nie potrafiła odnaleźć w szarych tęczówkach Spencera. U Marigold była cicha wdzięczność. U chłopaka głośna pustka.
- Polubił cię.
Zaśmiała się z nutą kpiny.
- Może na chwilę, ale już zdążyliśmy się pokłócić, a on mnie znienawidzić. Uroczo, prawda? Uwielbiamy się - dodała gorzko.
Marigold była świetna w knuciu sprytnych planów.
- Och, Lizzy - westchnęła, wreszcie pokrywając usta błyszczykiem - To cud, że z nim wytrzymujesz. I on to docenia bardziej, niż myślisz.
Elizabeth uniosła brwi, śmiejąc się w środku z własnej głupoty i naiwności.
- Posłuchaj, stara - oparła się przedramionami o poręcz obok Darling - Czasem jest skurwysynem, nie mówię że nie. Czasem doprowadza wszystkich do białej gorączki, czasem kłóci się z kimś na amen, a innych najchętniej zabiłby wzrokiem. Ale wiem jaki jest. I wiem jaki był kiedyś.
- Marigold, do czego ty chcesz sprowadzić tą rozmowę, co? Konkretniej.
- Widziałam was w wesołym miasteczku. I widziałam w nim mojego brata sprzed kilku lat. Kiedy jeszcze nie miał na barkach całego wszechświata. Jest mu ciężko, cholernie ciężko, a tego wieczora widziałam, że przestał się na chwilę martwić- spojrzała na Darling spod rzęs, obserwując każdy skrawek jej promiennej twarzy - Jeśli będziesz chciała, to kiedyś sama zrozumiesz.
Wygięła usta w wąską linię, poprawiając torbę na ramieniu. Co miała zrozumieć? Że niemal rzucił jej się do gardła, gdy wspomniała o Christopherze Douglasie? Że ledwo wytrzymywał, gdy ratował tyłek Mike'owi? Że niby był sobą sprzed kilku lat, ale jak miała to rozumieć? Lepszy, gorszy, uśmiechnięty, smutny? Darling już nic nie rozumiała i zdawać by się mogło, że nigdy nie chciałaby zrozumieć.
Chciała cokolwiek odpowiedzieć. W końcu musiała być silna. Musiała, musiała, musiała.
- Ale czas na mnie, mam ekonomię ze straszną jędzą. A ty?
- Literaturę z Fitzgeraldem, z tego co pamiętam.
- Nowy profesor. Słyszałam od znajomej, że okropnie sztywny, ale sama musisz się przekonać - Uniosła się, cmokając Lize przelotnie w policzek - zgadamy się później, bo chyba zabiorę się z wami z powrotem!
Usmiechnęła się, spoglądając jeszcze na Marigold, odchodzącą w stronę zachodniego skrzydła. Odkręciła się na pięcie, zmierzając w kierunku ogromnych, dwuskrzydłowych drzwi z ciemnego drewna, przez które gnało mnóstwo studentów do audytorium. Usłyszała za sobą jeszcze jeden krzyk.
- Liza! - spojrzała przez ramię, a Marigold machnęła do niej ręką - Mówiłam ci już, ze jesteś piękna?! - Darling zaśmiała się, przytakując - O to dobrze, może wpoisz sobie do głowy! I dziękuję, z całego serca.
- Ale za co? - odkrzyknęła, próbując jak najdłużej nie spuścić jej z oka.
- Za widok takiego Spencera!
- No ale jakiego? - dopytała, przekrzykując rozmawiających rówieśników. Ciemnego, jasnego, lepszego, gorszego, szczęśliwego, smutnego, złego? Jakiego?
Młodsza Spencer uśmiechnęła się szeroko i dumnie, co chyba było cechą rodzinną. Zsunęła czerwone okulary w kształcie serc na nos i odeszła trawnikiem w stronę innego budynku.
Darling pokiwała głowa, analizując, co tak naprawdę działo się przez ostatnie kilka minut. Może chodziło o to, że błyszczały mu oczy? Te puste oczy. A może to, ze wydawał się ciemny, zgaszony, jak spadająca i wypalająca się gwiazda?
Jednak coś w jej głowie podpowiadało, gdy odpowiadała sobie na pytanie ,,jakiego": takiego beztroskiego. I uśmiechniętego, usłyszała w którymś zakamarku.
⋆ ⋆ ⋆ 𓃰⋆ ⋆ ⋆
- Nazywam się Scott Fitzgerald i uprzedzając wasze pytania, nie, nie napisałem Wielkiego Gatsby'ego.
Niewiele po rozmowie z Marigold weszła do audytorium, zajmując miejsce w jednym z wyższych rzędów. Ostatnim, czego chciała tamtego dnia to mnóstwo ludzi dookoła i zaczepek. Więc postanowiła, że wybierze ubocze, a gdy do sali wszedł wysoki mężczyzna, niemal od razu porzuciła na bok wszystkie myśli.
Wypowiedział jedno zdanie, a już wywarł na niej ogromne wrażenie. Nie wyróżniał się niczym szczególnym - lekki zarost, okulary zrobione niczym z denek słoików, a ciężko rzucony przez niego na biurko neseser wydał dźwięk, który uciszył każdy nawet najcichszy szept w pomieszczeniu.
Kreował swoją osobą niesamowicie dziwne emocje. Jakby nie był profesorem, który uczył z przymusu czy nawet zawodu, a takim, który zmieniał życie każdego, z kim rozmawiał.
- Moje nazwisko znacie, ale wystarczy, gdy będziecie używać imienia. Lepiej dla was, gdy kompletnie zapomnicie o Fitzgeraldzie - rzucił przez ramię, wyciągając z teczki notes - Nie będę wam się śnił po nocach.
Cała sala rozbrzmiała delikatnym śmiechem, nawet Liza, która tamtego dnia ostatnim, o czym myślała, to śmiech na wykładzie od profesora, który miał być okropny.
- Jedyne o co was proszę, to byście nie patrzyli na mnie, jakbym miał dokonywać tutaj egzekucji - prychnął, a studenci mu zrównali - Ale, przejdźmy do konkretów. Ulubiona książka, sztuka, autor, wiersz, cytat... cokolwiek. Chcę wiedzieć z jakimi ludźmi mam do czynienia.
Scott Fitzgerald wyznawał zasadę, że książki czytane przez ludzi najwięcej o nich mówią. Z tego, co mają na regałach, można wywnioskować, jaki mają charakter - uczuciowi czytają literaturę piękną, zapaleńcy - fantasy, a niektórzy nic nie czytają, co w oczach Scotta było nie do pomyślenia i zasługiwało na sprawę w sądzie stanowym.
Wędrował wzrokiem po rzędach, skanując te najbliższe i najniższe, aż po wysokie. Z twarzy na twarz, z oczu do oczu, jednak nigdzie nie znalazł osoby, która byłaby chętna rozpocząć.
- W porządku, ja zacznę - kontynuował Fitzgerald - Więc cytat. W sercu ludzi najbardziej nieczułych...
W sali rozniósł się trzask drzwi, gdy do pomieszczenia pospiesznie wszedł brunet, a Lizie wydawało się, że skądś go kojarzyła, lecz za nic nie mogła sobie przypomnieć, gdzie go widziała. Może jedynie jej się zdawało.
- Pierwszy student elegancko spóźniony - prychnął profesor, obserwując, jak chłopak zmierza na miejsce niedaleko Lizy. Na chwilę wszystko ucichło, a brunet od razu, gdy zasiadł na krześle, zatopił nos w książce. Nie był to podręcznik, ale jakaś niewielka lektura, widocznie bardzo ciekawa, ponieważ nie zwrócił nawet uwagi, jak jego pojawienie się spowodowało grobową ciszę w audytorium. Scott patrzył na chłopaka z cwaniackim uśmieszkiem i pociągając nosem, zwrócił się do niego.
- Może Pan nam powie, skąd to cytat? W sercu ludzi najbardziej nieczułych...
- Są struny, które lada dotyk porusza - mruknął nieśmiało brunet, nie odrywając wzroku od książki. Odpowiedział na pytanie, jakby było najprostszą sprawą na świecie. Nie widać było po nim nawet cienia zawahania, a sprawiał wręcz wrażenie, że wyrwany w środku nocy odpowiedziałby tak samo pewnie, jak wtedy - Opowieści tajemnicze i szalone, Edgara Allana Poe. Mistrz makabry, groteski i czarnego humoru.
Uniósł wreszcie wzrok znad książki, wychodząc na spotkanie z oczyma Profesora, wręcz oczarowanego znajomością przez chłopaka cytatu. Trwając chwilę, wpatrując się w starszego mężczyznę, powrócił po raz kolejny do swojej lektury, kątem oka zauważając, jak pewna blondynka przypatruje mu się z podziwem. Uśmiechnął się pod nosem i znów zatopił w swoim fikcyjnym świecie. Wiedział kim była. Darling. Miała na nazwisko Darling.
- Jeśli mogę spytać, co Pan czyta? - Fitzgerald zaplótł ramiona na klatce piersiowej, opierając tyłem o biurko. Uważnie obserwował, jak podnosił wzrok z mnóstwa wersów, aż nie spotkał się oczami z profesorem.
- Whitmana.
Fitzgerald na moment zamarł. Spoglądał mu w oczy i analizował w głowie, od tego, że tak młody człowiek sięga po takich poetów, kończąc na własnych wspomnieniach, które przewijały się przed jego oczami. Zamurowało go, trzeba przyznać, a jakaś nutka nostalgii i dumy chwyciła go za serce.
- Dobrze, może darujmy sobie cytaty - zwrócił się do wszystkich studentów - Autor, słowo, dzieło. Pani pierwsza - wskazał na dziewczynę o kruczoczarnych włosach.
- Nieskazitelny.
Kolejna była jej koleżanka, siedząca po lewo.
- Rozkoszny.
Scott westchnął głośno i przeciągłe, wywracając oczami.
- Może coś, co nie jest przymiotnikiem, epitetem czy określeniem? - mruknął zrezygnowany - Ktokolwiek ma inne słowo?
Cisza opanowała salę, aż w pewnym momencie Liza chciała powiedzieć cokolwiek, by bezgłos nie odbijał sie tak głośno od ścian. Zanim zebrała siły, by cokolwiek z siebie wydusić, a przede wszystkim w jakikolwiek sposób mieć na to chęci, ktoś ją wyprzedził.
- Zakochanie.
Ten chwilę myślał. Przynajmniej tak sądziła Liza, kiedy uważnie czytał Whitmana, a po chwili uniósł wzrok i wypowiedział jedno, tak banalne słowo. Darling również spojrzała na chłopaka w bok i wydawać by się mogło, że czuł jej oczy na sobie.
- Dobrze, więc zakochanie. Ale czemu? - dopytał Fitzgerald, marszcząc brwi.
- A czemu by nie? To przepiękne słowo, ale bardzo nieoczywiste. Wymowne, ale niejasne. Ma w sobie pewną tajemniczość i niepewność tego uczucia.
Profesor Scott wpatrywał się uważnie w jego oczy, kiwając ledwo widocznie głową.
- Doświadczył Pan tego kiedyś? Był Pan zakochany?
Zastanowił się przez chwilę. Czy był? Nie, na pewno nie. Nie mógł.
- Chyba nie - odpowiedział niepewnie chłopak - Nie wydaje mi się, bym kiedykolwiek spotkał kogoś, kto byłby latarnią mojego wszechświata.
Latarnia wszechświata.
- Latarnią? - dopytał wykładowca.
- Latarnią morską - poprawił się, nerwowo szepcząc - Kieruje statkami, by te nie rozbiły się o klify czy płynęły w dobrym kierunku. Dba o nie. Rozświetla. Jak latarnia życia, wszechświata, ciała czy duszy.
- By się nie rozbić o klify...- mruknął Fitzgerald pod nosem, uważnie analizując słowa ucznia w głowie.
- Dokładnie - pokiwał głową - Jednak odpowiadając, nie wiem, profesorze. Nie wiem, czy finalnie byłem kiedykolwiek zakochany. W końcu jak można być pewnym czegoś tak niepewnego?
Bo nie miał własnej latarni, pewnej swego i kierującej jego wszechświatem.
Pan Scott przez dłuższą chwilę nad czymś myślał. Może analizował wszystko to, co powiedział mu chłopak, a może zastanawiał się, jakim cudem cała aula skupiła swoją uwagę na jednej rozmowie między duetem mężczyzn. Panowała absolutna cisza, jakby cały świat i każdy człowiek, jakiego właśnie widzieli, przynależał do dyskutującej dwójki.
Fitzgerald wreszcie oderwał wzrok od studenta. Miał wrażenie, gdy z nim rozmawiał, jakby mówił do siebie samego, trzydzieści lat wcześniej. Też był taki: trochę dramatyczny, ale poetycki w najprostszych i codziennych czynnościach. Dostrzegał piękno tam, gdzie inni widzieli zwyczajność.
Obszedł biurko, siadając na pikowanym, skórzanym fotelu. Otworzył notatnik, chwycił do dłoni pióro i spojrzał raz jeszcze na chłopaka w górnych partiach auli.
- Pana nazwisko?
- Anthony Walker.
Pokiwał głową i zapisał dwa słowa w zeszycie. Zdjął okulary z nosa, chwycił je między palce i wskazał dłonią na przeciwne miejsce.
- Drodzy państwo, proszę kolejną osobę. Pani w białej sukience na drugim końcu rzędu Pana Walkera.
Padło na Lize. Czy miała ochotę cokolwiek robić tamtego dnia? Nie. Czy miała zamiar udawać i okłamywać wszystkich dookoła, razem z sama sobą? Absolutnie tak.
- Niemal.
- Wybieracie bardzo pospolite wyrazy - zaśmiał się, na co delikatnie się uśmiechnęła - A mogę spytać dlaczego? Czemu akurat to słowo?
- Ponieważ jest niekompletne.
- Jest pani rozmowna - prychnął - Teoretycznie z definicji wynika, że jest czymś między pewnością, a nieświadomością, czymś na granicy spełnienia. Ale jeśli mogę prosić, niech pani rozwinie swoją myśl.
Walczyła z samą sobą. Była taka zmęczona.
- W porządku - westchnęła - Przykładowo, można być niemal zakochanym, niemal kochanym, niemal ważnym lub niemal pięknym czy brzydkim. Można niemal czegoś doświadczyć, być niemal wystarczającym lub dobrym i złym. Można niemal coś poczuć. Niemal wiedzieć, że to czas lub niemal być przekonanym, że ten czas nigdy nie nadejdzie. Niemal złamać sobie serce, jednak równie dobrze niemal je uleczyć. Niemal słabym, ale i niemal silnym. Niemal być niemal czegoś pewnym...
- Jednak jak można być pewnym czegoś niepewnego - wtrącił Tony, nie odrywając wzroku od egzemplarzu Whitmana. Lizzy usmiechnęła się lekko, spoglądając w jego stronę.
- Pani nazwisko? - zapytał Fitzgerald, znowu notując coś w notesie.
- Darling. Elizabeth Darling.
Walker prychnął pod nosem. Nie w sposób prześmiewczy, a bardziej, jakby mu ulżyło. Jakby właśnie się przekonał o czymś, czego był prawie pewien. Jakby właśnie spadł mu kamień z serca.
Przez resztę wykładu nie działo się nic, co zapadło Lizzy w pamięci. Może to dlatego, że czas minął na pogadankach o słowach. A może dlatego, że była już kompletnie indziej, rozmyślając nad własnymi przekonaniami i łącząc ze sobą sentencje. Uświadomiła sobie wtedy ważną kwestię.
Była niemal pewna czegoś niepewnego. I niemal udało jej się zakochać w latarni własnego wszechświata
⋆ ⋆ ⋆ 𓃰⋆ ⋆ ⋆
tęskniłam za nimi po trzech tygodniach
mam wrażenie, że ten rozdział jest tak do dupy, że brak słów i myślę, że to przez mało akcji ze Spencerem XD on daje tym rozdziałom coś cudownego, a tutaj... szkoda gadać, ale mam nadzieję, że jeszcze was nie zanudziłam tą książką
najpewniej zrobię sobie przerwę, może dwa tygodnie, może trzy. nie chcę, by miasto aniołów stało się dla mnie pracą czy przymusem, a tym bardziej bym robiła to niechętnie, dlatego myślę, ze przerwa dobrze mi zrobi, a mi powróci chęć do pisania :) kolejnym rozdziałem wrócę z przytupem, poznacie jedną z moich ulubionych i BARDZO CIEKAWYCH postaci
ściskam najmocniej
miasto aniołów,
A.L.V
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top