rozdział 4.2: uratowałeś mnie

kocham Spencera.


⋆ ⋆ ⋆ 𓃰⋆ ⋆ ⋆

Diana nie płakała od dwudziestu lat.

Często wmawiała sobie, że to po prostu nigdy nie było jej słabością. Myślała, że ludzie mają różne sposoby by radzić sobie z emocjami, a w jej przypadku to zwyczajnie nie jest płacz.

Jednak prawda leżała głębiej, gdzieś na dnie jej pokruszonego serca.

Bo kiedyś płakała całymi dniami, myśląc, dlaczego nie była wystarczająca. Dlaczego ją to spotkało. Dlaczego akurat nie ona, Diana Lafayette, i dlaczego nie on, Christopher Douglas. Dlaczego dwójka dobrych osób w niedobrym czasie.

I dwadzieścia wiosen wcześniej, pod koniec lat dziewięćdziesiątych, nie było chwili, by z jej niebieskich oczu nie płynęła łza.

Pamiętała, jak słabo było z nią w tamtym czasie. Okropnie. Tragicznie. Niczego nie mogła zrobić sama, a we wszystkim pomagał jej Dereck.

Przyjaźnili się odkąd pamiętała, a gdy stary Robins widział stan przyjaciółki, karmił ją, kąpał i opiekował się nią, jak najcenniejszym skarbem. Była jego oczkiem w głowie, jak młodsza siostra, której nie miał.

Dniami próbowała być twarda, nieugięta, by nic nie dawało znaków, że w środku umarła. A nocami... noce były najgorsze.

Siedziała do wschodu słońca rozmyślając, co zrobiła nie tak. Gdzie leży wina, bo na pewno w niej, mimo że nie ona zawiniła. Myślała, co mogła zrobić inaczej, by sprawy potoczyły się w lepszy sposób.

I tak, jak szczególnie pamiętała te noce, tak zapamiętała jeden, jedyny dzień, kiedy się zmieniła.

Powiedziała do siebie „Przestań być taka słaba. Nie pozwól, by mężczyzna doprowadzał cię do takiego stanu. Weź się w garść i rusz do przodu". Wtedy sobie to obiecała. I od tamtego momentu, nigdy więcej niczego nie poczuła.

Aż do wieczora, który był kolejną rocznicą ich zaręczyn. A wypadała ona w dzień, kiedy Bradford urządzało festyn, przez co była sama w domu.

Trzydziesty pierwszy sierpnia.

Zamykając za Lizą drzwi, zeszła do piwnicy po butelkę wina i wchodząc na piętro, udała się do ostatniego pokoju po lewej stronie, naprzeciwko tego Elizabeth.

Otworzyła drzwi zamknięte na klucz od lat, zapaliła światło, a jej oczom ukazało się pomieszczenie, w którym bywała raz na bardzo długi czas.

Na środku stało ogromne łóżko, na wprost zasłonięte roletami okna, na przeciwko komoda, biurko i szafa. Zawiesiła oko na największym meblu, stając przed nim. Spojrzała w lustro, odstawiając na podłogę butelkę wina. I otworzyła szafę, a jej oczom ukazało się kilka ubrań na wieszakach, których szczerze nienawidziła, a wśród nich biały pokrowiec.

Wyciągnęła go i ułożyła na łóżku. Rozsunęła suwak, aż zobaczyła białą suknię ślubną.

Prosta w kroju, przez co idealnie leżała na figurze Diany, podkreślając talię i szersze biodra. Ramiona i obojczyki miała odkryte, a z pasa wybiegała kolejna warstwa materiału, który ciągnął się za nią.

Dwadzieścia lat wcześniej powiedziałaby, że to sukienka, którą założy na najważniejszy dzień w jej życiu. A wtedy, mając za sobą tyle chwil, tych pięknych i najbrzydszych. zrozumiała, że to nigdy nie miał być ten dzień.

Bo Chris, łamiąc serce Dianie tydzień przed ślubem, nie zdawał sobie sprawy, że jest niebywale silna i tylko na tym skorzysta. Od tamtej chwili, gdy podniosła się o własnych siłach z przepaści, stała się o wiele bardziej pewną siebie kobietą, która miała każdego mężczyznę w małym palcu. Niewiele osób zdaje sobie sprawę, że niszcząc kobietę, ona po czasie, krótszym czy dłuższym, odradza się kilkakrotnie silniejsza.

Bo Diana przecież dała radę.

I sobie poradziła. Kolejny raz.

⋆ ⋆ ⋆ 𓃰⋆ ⋆ ⋆

Odkąd wsiedli do samochodu chłopaka, żadne z nich nie miało humoru na rozmowę. Mimo że przed chwilą dowiedzieli się o „wypadku" Mike'a z fajerwerkami, przybijała ich myśl o policji.

Spencer wiedział, że ujdzie im to na sucho. Robins zawsze śmiał się, że on pakuje ich w kłopoty, a drugi chłopak ich z nich wyciąga. I taka była prawda, bo to brunet niemal zawsze naprawiał czyny Mike'a. Tak też miało być tamtym razem.

Liza, jak na każdego normalnego człowieka przystało, obawiała się, co się stanie później. W końcu skoro sprawa była na tyle poważna, by wezwać gliny, nikt nie potrafiłby myśleć o niczym innym.

Gdy spoglądała w ciszy na świecące miasto wszystkimi kolorami i mijające za oknem budynki, poczuła wibracje w telefonie, szybko sprawdzając wiadomość.

— Sophie napisała, że jadą... — upewniła się, że dobrze przeczytała — ...na glinki? Czym są glinki?

Chłopak prychnął pod nosem, rozglądając się i skręcając w uliczkę.

— Już tam byłaś — spojrzał na nią, unosząc kącik ust.

— Nie jestem dobra w zgadywanki — mruknęła, przenosząc wzrok na wzgórza w oddali — Długo będziemy tam jechać?

— Kwadrans — odparł, zatrzymując się na światłach.

— Boże — piętnaście minut drogi w ciszy, pomyślała.

Rozejrzała się po okolicy, z jednej strony mając park, z drugiej ciąg kilku sklepów i knajpek.

— W schowku są kasety. To nie stypa — powiedział, w jednej chwili przecinając wzrok z Lizą — I zapnij pasy.

— Jesteś przewrażliwiony.

— Pasy.

Kompletnie zapomniała tego zrobić, gdy w pośpiechu wsiadali do auta. Bardziej skupiła się na bólu kolana, gdy szybko biegła. Nic nowego.

Posłusznie się zapięła, otwierając skrytkę, w której były równo ułożone kasety. Zauważyła kilka ze starymi, rockowymi albumami, niektóre składanki nowszych piosenek i soundtracki z kultowych filmów.

— Masz tu Grease? — zapytała, trzymając w dłoni wspomniany przedmiot. Spencer jedynie spojrzał kątem oka, uśmiechając się lekko — I Footloose? Nawet Ultraviolence od Lany del Rey?

— Te są Marigold. Tej co dała ci moją kurtkę.

— Nie zapomniałabym — prychnęła — Kiedy mogę ci ją oddać?

— Teraz.

— Ale nie mam jej przy sobie.

— A to pech — uniósł kąciki ust — Nie gap się tak na mnie. Nie musisz oddawać.

— Żartujesz sobie? Po prostu powiedz kiedy, a przyniosę ci ją do warsztatu, czy nawet dam Mike'owi, by ci przekazał.

— Której części zdania nie musisz oddawać nie zrozumiałaś, Darling? — uniósł prześmiewczo brew — Nie jest mi potrzebna.

— A, właśnie! — pisnęła, podwijając jedną nogę pod siebie — To jakaś wasza... — zastanowiła się — tradycja? Widziałam, że Lauren też taką nosi, to coś oznacza?

— Sektę. Chociaż też trochę gangi.

— Oho, zły chłopczyk.

— Jedziesz w samochodzie z baronem narkotykowym.

— Nieładnie — wycmokała — Nie palisz papierosów, ale pewnie pachniesz miętą, używasz wody kolońskiej i masz zatargi u złych ludzi, prawda? O! I masz wredną dziewczynę, która pluje jadem, a twoja była jest toksyczna?

— Oho, grzeczna dziewczynka — sparodiował — Pewnie wzdychałaś do najprzystojniejszego chłopaka w szkole, a później okazało się, że zmieniłaś go w potulnego anioła, co piątek pijesz herbatę ze staruszkami, a w niedzielę do kościoła, ubrana w te twoje zwiewne kiecki, co?

Wtedy nie zdawali sobie sprawy, jak niedorzecznie się określili.

— Nie obrażaj moich sukienek.

— Zajebiste są. Częściej możesz nosić, naprawdę ci ładnie.

Pokręciła głową, nie wiedząc nawet co odpowiedzieć.

— Więc, co tam mamy na liście? Twój akcent, sukienki, do czego jeszcze mam się przyczepić?

— Jesteś niemożliwy.

— Inaczej byłoby nudno. Ale znika ci ten akcent, wiesz?

— Albo go nienawidzisz, albo wręcz kochasz, bo bez przerwy mi go wypominasz — nie odpowiedział, a jedynie uśmiechnął się szeroko.

Przymknęła bezsilnie powieki, wreszcie odtwarzając, długo trzymaną w ręce, kasetę.

— Dziewczyna z dobrego domu słucha Aerosmith.

— No widzisz — zaśmiała się — To klasyk. Każdy zna. — zorientowała się, że odbiega od tematu — Ale! Miałeś mi wyjaśnić, o co chodzi z tymi kurtkami.

— Nie wiem, co ci właściwie powiedzieć. Niektórzy je mają, inni pożyczają dziewczynom i tak się zamyka kółko. Zwykła ramoneska, taka, jaką nosi Lauren, czy ty masz w domu, albo kilka innych osób w północnej części LA czy całego miasta.

— Czyli to taki wasz znak rozpoznawczy? — zapytała, uśmiechając się.

— Gdyby ktokolwiek z nas był w gangu, to może — zakpił — Tą, którą masz ty, należy do mojego ojca. Tyle.

— To tym bardziej powinnam ci ją oddać! Pewnie jest dla ciebie ważna.

Nie odpowiedział, zamykając usta w wąską linię. Wystukiwał palcem rytm Angel, już ani razu nie spoglądając na Lize. Po chwili sięgnął po okulary przeciwsłoneczne, nasuwając je na nos.

— Czemu nic nie mówisz? Jeśli cię uraziłam, to prz...

— Myślę, jak długo może rozkładać się twoje ciało w lesie.

— Bardzo śmieszne. Ale mówię poważnie, ta kurtka...

— A ja powiem ostatni raz, tak, żebyś zrozumiała na zawsze — zwolnił, spoglądając tym samym wprost w oczy Darling — Nie musisz mi jej oddawać — wycedził, wypowiadając wyraźnie każde słowo.

— Długo jeszcze będziemy jechać? — zachowywała się jak osioł ze Shreka.

— Jak cię wyrzucę przez szybę, a będziesz biegła za autem, to ci się trochę wydłuży — prychnął, kręcąc głową na boki — Tyle gadałaś, że już dojeżdżamy.

Rozejrzała się na boki, dostrzegając parking, wysokie sosny i jezioro. To samo, nad które przyjechała pierwszego wieczoru z Mike'm, a zarazem to samo, nad którym poznała Spencera.

— Więc to są glinki? Jezioro? — dopytała, wysiadając z Dodge'a.

— Jak widać — oparł ramię na dachu, układając na nim podbródek — Kiedyś była niedaleko cegielnia, a z dołów po wydobyciu gliny powstało kilka jezior. Glinki.

— Wow — odparła zaskoczona, bo nie spodziewała się być kolejny raz w tak, już wtedy, ważnym dla niej miejscu.

— Moja ślicznotka i dziubasek! — krzyknął z oddali Mike, biegnąc w stronę samochodu. Po chwili przytulił Lizę, unosząc jej ciało ponad grunt i kręcąc w kółko — Tak tęskniłem!

— Nie widziałeś nas pół godziny — zaśmiała się, gdy postawił ją na trawie.

— Pół godziny za długo — nie zdziwiło to Elizabeth, bo od pierwszego dnia traktował ją jak własną siostrę. Spencer prychnął na jego słowa.

— A tobie, stary idioto, przydałoby się trochę uśmiechu, a nie bez przerwy jakby ci matkę zabili — nie uśmiechał się od dawna — Oczywiście z całym szacunkiem dla pani Clary. Pozdrów ją — poprawił się, dziwnie prostując.

— Może śmiałbym się, gdyby policja cię nie szukała, a fajerwerki nie wypaliły dziury w namiocie?

— Każdemu się zdarza.

— Robins, to już kolejny raz.

— Słucham?! — wykrztusiła z siebie Liza, niemal dusząc się śmiechem.

— Pochwal się — westchnął Spencer, zaciskając szczękę i opierając o samochód.

— Powiedzmy, że nie bez powodu fajerwerki są zabronione od kilku lat w Bradford. I ogólnie północnej dzielnicy Los Angeles.

— Mike chce ci powiedzieć, że ostatnim razem wystrzelił toaletę podczas czwartego lipca w powietrze. Też fajerwerkami.

— Mike, skarbie — zaczęła blondynka, nie panując nad śmiechem — Ale... ale jak, bo... Mike, chłopie — roześmiała się, nie potrafiąc złapać tchu.

— Nie oceniaj, zaakceptuj — przerwał jej, unosząc surowo wskazujący palec do góry — A teraz idziemy do tamtych żabek, bo się o was martwiły.

Spojrzał w stronę barierek, oddzielających trawnik przy jeziorze od prostej drogi, na których siedziały dwie dziewczyny. Po chwili wszyscy znaleźli się w jednym miejscu, a po kilku wymienionych zdaniach, wszystko rozumieli.

Tamtego wieczora było trochę inaczej. Gwiazd wciąż nie było widać na niebie, jak to w Kalifornii, ale Liza czuła się... lepiej. Tak, lepiej.

Ostatnim razem, gdy tam była, czuła się samotna. Mimo że było tam mnóstwo ludzi, ona nikogo nie znała i nawet jeśli chciałaby się z kimś poznać, prawdopodobnie rano ta osoba nic by nie pamiętała przez ilości alkoholu w krwi. A wtedy, stojąc z czterema innymi, tak odmiennymi od siebie, ale jednocześnie podobnymi osobami, czuła się l e p i e j.

I trwało to chwilę, krótki moment, ale pomyślała, że może w końcu znalazła swoje miejsce we wszechświecie. Przynajmniej na tamtą noc.

— Tu nas nie złapią? — zapytała Sophie, obejmując się ramionami.

— Może złapią — odparł beztrosko Mike — Ale mam plan.

— Jaki? — zapytała ciekawsko Lauren, unosząc brew. Przeniosła wzrok na Spencera, który gapił się pełen politowania na Robinsa.

— Powiemy, że jesteśmy rozbitkami na morzu.

— Mike, ale jesteśmy nad jeziorem.

— Więc powiemy, że jesteśmy psychicznymi rozbitkami na morzu.

— Zabierzcie mnie stąd, proszę — odparła Liza, mrużąc bezsilnie oczy. Reszta nawet nie przejęła się słowami chłopaka, jakby doskonale zdawali sobie sprawę z absurdalnych pomysłów przyjaciela — Ale co, będziemy tak bezczynnie tutaj siedzieć? — zapytała Darling, opierając się o barierkę.

Miała dziwne wrażenie, że to wszystko ją przerastało. Zawsze sobie radziła, oczywiście, ale nie potrafiła wyplenić z głowy myśli, że to za dużo, nawet jak na nią. Że wśród śmiechu i zabawy znajdzie się coś, co ją dobije. Że ona na to wszystko, co dobre, nie zasługuje.

— A zaczynało się tak niewinnie — prychnęła Sophie, spoglądając znacząco na Mike'a.

— Jesteś współwinna, nie myśl, że szybko zapomnę.

— Mike, myślę, że całe miasto też prędko nie zapomni.

— Skrzywdzę cię dzisiaj, przysięgam, Wood — wszyscy widzieli, jak zaciska szczękę i, mimo że był bez przerwy taki sympatyczny i uśmiechnięty, można było odnieść wrażenie, że nie do końca panuje nad emocjami.

W zasadzie w ogóle nie panuje.

Później było dość dziwnie. Coś się rozpadło, a piątka przyjaciół czuła, że coś innego wisi w powietrzu. Atmosfera była ciężka, tak jakby w głowach każdy karcił Mike'a, wraz z Sophie, za całą sytuację. Jednak, mimo że nie pokrywało się to z prawdą, najbardziej zły był Spencer. Na takiego wyglądał, co nie oznacza, że tak też było w środku.

— A ty gdzie?! — krzyknął za nim Robins, gdy oddalił się o kilka kroków, zostawiając za sobą pozostałych.

Przystanął, zwieszając głowę, wciąż stojąc plecami do znajomych. Wypuszczając powietrze z płuc, odwrócił się, marszcząc brwi. Coś w jego oczach mówiło, że był zawiedziony. Nie błyszczały się jak przedtem, a były zupełnie matowe i bez życia.

— Wyciągnąć nas z problemów, w które się wpakowaliśmy.

— Masz do mnie pretensje? Powiedz, że to moja wina, no mów!

Spencer nic nie odpowiadał, tylko wpatrywał się w niego bez jakiekolwiek emocji. Jakby było mu już wszystko obojętne, a on robił to z przyzwyczajenia. Takie słowa nie robiły na nim wrażenia. bo padały za każdym razem, gdy Mike coś wykonał. Więc patrzyły tak na siebie z jednej strony matowe, a z drugiej płonące ogniem tęczówki Robinsa.

— Że to ja nas w nie wpakowałem. No, kurwa, powiedz to! Przecież wiem, jak zawsze, zepsułem!

Spencer. Spencer, och Spencer. On zawsze myślał, zanim robił. I tak też było wtedy, bo wiedział, że jeżeli powiedziałby o dwa słowa za dużo, miałby wyrzuty sumienia. Mimo że nie dałby tego po sobie poznać, tak właśnie by było.

— Odwiozę Lizę i Lauren — mruknął za nim Robins, gdy znowu patrzył jedynie na plecy okryte granatową bluzą. Znał go zbyt dobrze, dlatego wiedział, że na pierwszym miejscu zawsze stawiał bezpieczeństwo bliskich. Nawet tej dziewczyny, którą znał niecały miesiąc, która miała złote włosy i za dużo nadziei w stosunku do ludzi.

— Miałeś jechać do Stassy.

Liza się nie odezwała. Zresztą tak, jak pozostałe dwie dziewczyny. Ona, jak i Lauren poczuły się niezręcznie, a Sophie wręcz czuła, że ma szansę zobaczyć się z przyjaciółką, choćby na chwilę, jeszcze przed otwarciem semestru.

— Ale nie pojadę. Ty nas ratujesz, a ja nie będę ci utrudniał — uśmiechnął się blado, odrobinę gorzko. Serce mu się łamało. Nigdy nie traktował tak przyjaciela, ani on Mike'a. Ale w końcu jakaś nitka, która ich podtrzymywała, się zerwała i przestali wytrzymywać.

— Mike, mogłabym... — Sophie chciała coś powiedzieć, ale spotkała się ze wzrokiem Spencera. Nie był groźny, nie. Bardziej, jakby ją rozumiał i chciał dla niej dobrze, mimo że się dobrze nie znali.

— Odwieź Lauren do domu i jedź z Sophie do Stassy. I nie kręć się po centrum, Mike, tylko tyle — wycedził między zębami — Darling, chodź — nie czekając na reakcję kogokolwiek, zaczął zmierzać do samochodu, a pozostali, wyrywając się z zamyślenia, zrobili tak jak powiedział. Jedyny z nich myślał racjonalnie i odpowiedzialnie, więc byli zdani w tamtej chwili na niego.

W ciszy rozeszli się, Lauren i Wood do samochodu Mike'a, a Liza przystanęła koło Spencera. Czuła, jak głęboko oddycha i jak mu ciężko w tej sytuacji. Mike znów wpędził ich w kłopoty, ale brunet wiedział, że nie zrobi niczego, co by ich poróżniło. Mógł być na niego zły, ale nigdy nie zawiedziony. I przede wszystkim nigdy nie zostawiłby Mike'a, czegokolwiek by nie zrobił. Nie po tym, jakie piekło razem przeszli.

Wsiadł bez czekania do samochodu, odpalając silnik. Liza, wzdychając, usiadła na miejscu pasażera, gdynw ciszy zmierzali bocznymi uliczkami Bradford i drogami między osiedlami. W radiu leciała cicho muzyka, a Darling wolała się nie odzywać, skupiając na widokach miasta w środku nocy.

— Nie na ciebie jestem zły.

Odwróciła się w stronę chłopaka, opierając bezsilnie tył o fotel. Uniosła podbródek, obserwując jak, mimo emocji, bezpiecznie kieruje autem. Jedno ramię oparł o szybę, podtrzymując głowę na dłoni. Była dziwnie ciężka, tak jak dusza i myśli biegające w środku.

— Wolałam nic nie mówić.

— Jeśli masz uważać na to co mówisz albo nie mówić w ogóle, tylko dlatego, by mnie nie denerwować, to jaki jest tego wszystkiego sens?

— Nie chcę cię dodatkowo dobijać. Nie teraz — odparła, uśmiechając się blado, gdy na nią spojrzał. I trwało to chwilę, bardzo krótką chwilę, ale skupił się na jej oczach, policzkach, a potem na ustach.

— Dlaczego ty, kurwa, bez przerwy myślisz o innych, a nie o samej sobie?

Zapytał, a cisza dłużyła się niemiłosiernie. Jego głos był ostry, jakby miał do niej pretensje, dlaczego dba o resztę, zapominając o sobie.

— A dlaczego ty robisz dokładnie to samo?

I tu był haczyk. On kolejny raz widział w innych to, co robią, jak się starają, jak próbują. Ale nigdy nie widział tego w sobie, że robi dokładnie to samo, a nawet i więcej. Może Liza dostrzegała w ludziach piękno, a nawet w dosłownie każdym człowieku. Ale Spencer widział w nich prawdę, to co szczerze czuli i to, jacy byli dla innych.

I w taki sposób nawzajem to w sobie zauważyli. Ona w nim piękno, mimo że był zmęczony i zimny, a on w niej prawdę, mimo że dobrze ją w sobie ukrywała pod maską uśmiechu.

Nic nie odpowiadał. Bo i co miał odpowiedzieć? Odkąd pamiętał wymagał od siebie za dużo, a chora ambicja kroczyła obok niego od dziecka. W końcu zawsze uważał, że robi za mało. Za mało, by pokryło się to z jego liczbą grzechów. Był zbyt dobry, by uznać go za złego, ale wyrządził zbyt wiele szkody, by uznać go za świętego.

— A tak szczerze, nie mógłbyś być na mnie zły, Spencer. W końcu wygrałam breloczek ze słoniem.

Zaśmiała się, ale zrobiła to tylko ona. Chłopak uniósł kąciki ust w czymś, co przypominało jedynie uśmiech. Ale śmiał się w środku, oczywiście że tak. Spojrzał na nią kątem oka, zmieniając uważnie pas.

W samochodzie z muzyką radia zmieszał się dzwonek telefonu bruneta. Spoglądając na drogę, zgarnął go z deski rozdzielczej, oświetlając twarz zimnym światłem. Przystawił telefon do ucha, a wszystko, co przed chwilą z niego uleciało, wezbrało na negatywnej sile.

Darling obserwowała go uważnie i widziała, jak z każdą sekundą rozmowy coś w nim gaśnie, może nawet i on cały. Nie dostrzegła złości, a jedynie przybicie. Smutek. Może trochę współczucia.

— Pojedziemy gdzieś na chwilę — odparł, wkładając komórkę do kieszeni jeansów.

— Co się dzieje? — zapytała, gdy skręcił w boczną, piaszczystą dróżkę. Teren dookoła wydawał się podmokły, może bagienny, a wysokie drzewa wskazywały na gęsty las.

— Nic się nie dzieje — oho, no widać, Spencer, pomyślała — Posłuchaj — zatrzymał się na środku wąskiej drogi, która prowadziła do jakichś świateł w oddali, przebijających się przez gęste drzewa. Spojrzał na nią, nie wyłączając silnika — Zaraz dojedziemy w jedno miejsce. Nie zgaszę samochodu, ale proszę — wycedził — nie wychodź. Nie rozglądaj się, nie patrz nigdzie, najlepiej zamknij oczy i o niczym nie myśl.

Mówił to takim poważnym głosem, ale jednak z nutą troski. Twardo wypowiadał słowa, dobitnie, by dobrze zrozumiała i wiedziała, że nie może czegoś zrobić. Jej ręce automatycznie zaczęły drżeć, jednak starała się to zamaskować.

Ale on zauważył.

— Możesz tak mówić każdemu, ale nie rób ze mnie idiotki, Spencer.

Ty jedyny nie rób ze mnie idiotki, poprawiła się w myślach.

— Nie myśl dużo — spojrzał w jej oczy, a ona miała wrażenie, że robi to też dla niej — I weź to — ściągnął z siebie bluzę, podając Lizie — Kaptur na głowę i ani mi się waż, rozumiemy się? Wszystko będzie dobrze. Zablokuj drzwi od środka, gdy wyjdę. Ma być cacy, Darling — uśmiechnął się, co odrobinę jej pomogło.

Nie odrywali od siebie przez moment wzroku, a ona, taka zdezorientowana, wiedziała, że dzieje się coś złego, może smutnego, ale też przykrego.

Ruszyli dalej, a reflektory oświetliły cały teren. Między drzewami stały domki kempingowe, widocznie zaniedbane, a na środku drewniana chata z werandą, która rozpadała się z desek. Gdzieniegdzie szwędały się jakieś osoby, niekiedy zauważyła rozpalone małe ogniska, a jej serce zaczęło ciążyć w środku.

Stanęli samochodem na środku, a Liza, zgodnie ze słowami kolegi, założyła ciemną bluzę, niemal zlewając się z ciemnością nocy. Gdy wysiadał, poczuła z tyłu głowy, że to wszystko może nie skończyć się przyjemnie.

— Uważaj.

Ostatni raz na nią spojrzał, intensywnie nad czymś myśląc. Nie wiedziała, co chodziło mu po głowie, jednak na koniec puścił do niej oczko i zamknął za sobą drzwi.

Zablokowała drzwi przyciskiem i obserwowała, jak kroczy w stronę schodów tego jednego, jedynego domu. Dopiero po chwili dostrzegła jakąś postać, która siedziała za spróchniałych stopniach.

Brunet stanął nad tym człowiekiem i, poprawiając ciemną bluzkę z krótkim rękawem, ukucnął przed nim. Siedział na drugim schodku, więc pewnie rozmawiali na tej samej wysokości. Nie mogła usłyszeć, o czym dokładnie, jednak dwójka chłopaków miała zwieszone głowy, niekiedy poruszając się, gestykulując czy przeciągłe i widocznie wzdychając.

Nie przyznałaby się przed samą sobą, ale w tamtej chwili się o niego martwiła. Choć może nie powinna? Na pewno nie powinna. Byli sobie niemal obcy, a znali się zaledwie miesiąc. Widzieli trzy razy, spędzili jeden wieczór razem i byłoby na tyle.

Jednak właśnie w ten wieczór coś w nim dostrzegła. Coś, co wcześniej się nie ujawniało. Może był to sposób, w jaki mówił, może to, jak na nią patrzył, a może to, jak się zachowywał i jak traktował przyjaciół. Może to wszystko złożyło się na obraz Spencera, który był prawdziwy, a nie taki, jaki Liza chciała, żeby był. Nie taki, na jakiego się kreował. Polubiła go. Bardzo.

I gdy patrzyła, jak tam kucał obok chłopaka, który wyglądał jak najsmutniejszy wiersz, najciemniejsze chmury i najcięższy deszcz, coś ukłuło jej serce. Trwało to sekundę, ale martwiła się. Chociaż przez tę sekundę coś poczuła. Wreszcie coś.

A chłopak, który widocznie czekał na Spencera, był piękny. Jakby tak właśnie wyobrażano sobie dramat, a zarazem najpiękniejszy romans. Coś tak niesłychanie pięknego, że aż niemożliwego. Był może w wieku bruneta i typie James'a Dean, a delikatne, choć niesamowite rysy twarzy nawet z odległości dawały poczucie, że ten człowiek patrzy inaczej na świat. Jakby był czymś pięknym, ale tak paskudnym i zatrutym zarazem.

Ten, który wyglądał jak Dean, wyciągnął rękę i poczęstował się papierosem od bruneta. Widziała tylko, jak żar na krańcu skręta porusza się w ciemnościach, a oni wciąż rozmawiają. Nie wyglądali, jakby byli na siebie źli. Bardziej, jakby byli załamani.

Ale załamany mógł być tylko ten James Dean. Spencer musiał być silny za ich dwóch. Choć przez wiele ostatnich miesięcy był silny za niemal wszystkich, bo kiedy o niego nikt nie dbał, on dbał o każdego.

Nie rozmawiali długo. Łącznie może niecałe dziesięć minut. Bawiła się breloczkiem ze słoniem, by jakkolwiek zająć dłonie. Gdy już wracał do samochodu, obejrzał się jeszcze raz za siebie, spoglądając na chłopaka, a później wsiadł do środka i wykręcił, by wyjechać z podwórka.

— Masz zamiar mi cokolwiek powiedzieć, czy będziesz robił ze mnie głupią? — nic nie odpowiedział, tylko z zaciętą miną pokonywał ulice, zbliżając się do centrum — O, wspaniale — prychnęła — Nie uważasz, że po tym, co widziałam, zasługuję na jakiekolwiek słowo?

Nie odpowiedział.

— Odwieziesz mnie już, czy jeszcze w coś wkręcisz? Były fajerwerki, policja, teraz jakiś obóz narkomanów w lesie, co kolejne?

— Ile ty gadasz.

Już nie miała siły. Więc prychając pod nosem postanowiła, że się nie odezwie, bo czegokolwiek by nie powiedziała, to ani nie otrzyma odpowiedzi, ani jakiegokolwiek mądrego słowa.

— Zawsze myślałem, że jesteś bardziej podobna do Anastasii — zaczął lekko, mówiąc niemal beztrosko. Jakby nic się nie działo, serca im nie pękały na pół, a oni wiedzieli, jak wybrnąć z każdej tak okropnej sytuacji.

— Jesteś mistrzem w zmienianiu tematu. I ci tego nie odpuszczę.

— Mówię poważnie.

— Ale dobra, zostawmy na razie tamto — odpowiedziała, nawiazując do sytuacji sprzed chwili. To nie ucieknie — Zawiodłeś się, bo jednak jestem inna, prawda? — zażartowała gorzkim głosem, choć wiedziała, że taka jest prawda. Zawsze to samo.

— Właściwie to się nie zawiodłem — odparł, włączając kierunkowskaz — Bardziej ucieszyłem.

— Jesteś kolejnym, który jej nie lubi? — westchnęła, nie potrafiąc powstrzymać lekkiego uśmiechu.

Zastanowił się chwilę, a jego bystre oczy analizowały różne punkty.

— To nie tak, że jej nie lubię.

— Ale? — dopytała.

— Po prostu wiem, że mimo wszystko nie zasługuje na Mike'a i go nie docenia. Dałby jej to, co ma i jeszcze więcej, byle była szczęśliwa, a jej i tak by było mało — uświadomił sobie, że znowu stracił kontrolę i powiedział trochę za dużo. Ale czy to jeszcze miało jakiekolwiek znaczenie? — Zresztą, to twoja siostra.

Nic nie powiedziała. Bo była jej siostrą, może, ale nie czuła tego. Kiedyś, tak, ale nie wtedy, kiedy Liza potrzebowała jej najbardziej, mimo że młodsza Darling była dla Anastasii zawsze, nawet kiedy jej niebo by się paliło, a piekło gasło. A Tass dla Lizy nigdy.

— Nadal ci nie powiedziała o ślubie, co?

Nadal.

— Mam pomysł.

— Jaki? — nie odpowiedział. Ale boże, jak on się uśmiechał — Connard [fr. dupek] — zaśmiała się, rozglądając przez okno.

— Co to znaczy? — zapytał zadziornie, wjeżdżając przez bramę witającą w północnej dzielnicy Bradford. Chwilę później byli już pod domem Diany.

— Oznacza bosko — uśmiechnęła się szeroko, troszkę podle, otwierając drzwi — Opowiesz mi kiedyś, o co dzisiaj poszło? Wiesz, z tym chłopakiem na ganku.

— Nie — uniósł kącik ust — Nie mogę, bo to łamanie prawa.

— Łamanie prawa? — dopytała.

— Diana ci nie mówiła zasad? — zapytał, opierając tył głowy o zagłówek. Wysunął szczękę, a jabłko Adama się poruszyło — Nie przywiązuj się — prychnął.

— Wszyscy to samo, jakbym była dzieckiem — przewróciła oczami, a chłopak zmrużył oczy — I idź wreszcie spać. Wyglądasz jak trup.

— Naprawdę nie mam już siły, by się dzisiaj z tobą kłócić — prychnął, opierając głowę o fotel, unosząc szczękę. Ładnie się prezentował, nawet ze zmierzwionymi włosami, zmęczonymi oczami i wolnym oddechem.

— Więc — zaczęła, przeciągając samogłoski — dziękuję za dzisiaj. Mimo wszystko to, co się działo.

— Do usług — otwierając na milimetry prawe oko, kątem dostrzegł przyglądającą mu się blondynkę i lekko się uśmiechnął — Czekasz na coś?

— Spencer!

— To się na mnie nie gap!

Zaśmiała się, jeszcze chwilę patrząc na chłopaka. Pokręciła głową, prychnęła i wyszła, trzaskając za sobą drzwiami.

— Jeszcze raz trzaśniesz! — krzyknął, a jego głos słyszała nawet poza zamkniętym samochodem.

Uśmiechnęła się pod nosem. Zmierzała do domu, słysząc za sobą trzaskanie i nawoływanie.

— Hej! — obróciła się na pięcie — Właśnie... — przerwał jej, zatrzymując ją jeszcze sekundę przed wejściem — ...Który dzisiaj dzień?

Stał oparty jednym ramieniem o drzwi auta, drugie trzymając płasko na dachu. Ładnie się prezentował, bez względu na porę dnia, nocy, czy humor.

— Trzydziesty pierwszy. Zaraz wrzesień, dokładnie za... — spojrzała na telefon — O, zostało jedenaście minut do północy. A co?

— Idź do domu. Porozmawiamy, jak się sama przekonasz.

Prychnął, spoglądając na blondynkę. Uśmiechała się przy nim zbyt często, za często jak na Lize. Ale to był dobry dzień, mimo wszystko był dobry.

Pognała po brukowej kostce do wejścia, otwierając drzwi, które nie były zakluczone. Położyła telefon i portfel na szafce obok wieszaka, rozglądając się po domu.

— Ciociu?! Wróciłam! — krzyknęła, przeciągając głoski. Nikt jej nie odpowiedział, więc przeszła do kuchni, w której również nikogo nie zastała. Zajrzała do gabinetu na dole, zapukała do łazienki i ostatnim przystankiem, zanim chciała sprawdzić piętro, był salon.

Stanęła w wejściu, aż zabolało ją serce.

Bowiem Diana leżała na kanapie, z butelką wina w ręce, taka bezbronna i bezsilna. Nie miała w sobie krzty życia, a gdyby nie powolnie unosząca się klatka piersiowa, Liza pomyślałaby, że jest bardzo źle. Bolał ją widok cioci w takim stanie, zwłaszcza, że zawsze była silna, nawet i najsilniejsza. A później przypomniała sobie, że w końcu była pokruszona na najmniejsze kawałki w środku i ona także mogła mieć gorsze dni, tygodnie, nawet lata czy dekady.

Nie wiedziała, co zrobić, bo kanapa wydawała się niesamowicie niewygodna. Przypuszczała, że rano Diana nie dość, że będzie czuła się potwornie, to jeszcze będzie cała obolała. Wyjrzała przez okno, wychodzące na podjazd, a na nim stał jeszcze samochód bruneta.

Podreptała prędko na zewnątrz, podchodząc do uchylonego okna ze strony kierowcy. Schyliła się, ukucnęła, oparła ramiona na drzwiach i ułożyła na dłoniach podbródek. Spoglądała na chłopaka, którego dzieliły centymetry od jej twarzy. Uśmiechnęła się, choć jej serce było ciepłe, bardziej niż zwykle.

— Czekałeś.

Dopiero wtedy na nią spojrzał, wzrokiem bez jakiegokolwiek wyrazu. Znów był zgaszony, jak zaćmione słońce i spadająca gwiazda. A gdy na nią spojrzał, coś zabłyszczało między czarnymi źrenicami i szarymi tęczówkami.

— Jak widać.

Pokręciła głową. Wtedy ważna była Diana, tylko Diana.

— Czy ty zawsze musisz mieć rację?

— Tak. Zwłaszcza w kwestii Diany — mruknął.

— Nie cierpię cię.

Uśmiechnął się.

— Piła?

— Och, tak. I to niemało. Musisz mi pomóc, chodź — chwyciła go za rękę, chyba myśląc, że wyciągnie go przez okno.

— Wariatko, puść mnie. Oknem nie wyjdę, może najpierw drzwi, co? — prychnął, wyrywając z uścisku rękaw bluzy. Nawet nie zwróciła uwagi, że się tak zachowała i mając go gdzieś podeszła do domu, idąc prosto do salonu.

Chłopak szedł krok za nią i gdy przepuściła go we framudze do pomieszczenia, od razu podszedł do kobiety. Ukucnął obok, wyjmując ostrożnie butelkę z jej dłoni, odgarniając blond włosy z twarzy. Zauważył, że na dywanie leżał album, a na jednej ze stron widniały cztery zdjęcia, przedstawiające właśnie Chrisa.

— Diana? — położył rękę na jej policzku. Mruknęła coś niewyraźnego pod nosem, co przypominało bełkot — Diana, mogę ci pomóc?

Pewnie zrobiłby to do razu, ale z jakiegoś powodu spytał ją, czy może jej dotknąć, czy może jej pomóc, czy może zanieść ją po schodach.

Jedynie usłyszał cichy szept, a jej ręka powędrowała na policzek chłopaka.

— Uratowałeś mnie.

— Proszę cię... — sapnął, nie wiedząc, co więcej powiedzieć. Nie miał pojęcia, o czym mówiła. W końcu to ona go uratowała.

— Uratowałeś mnie. Pamiętasz? Nigdy ci nie podziękowałam.

— Przestań, Diana.

— Dziękuję.

Westchnął głośno, wstając na proste nogi. Pochylił się nad jej szczupłym ciałem, chwytając je pod kolanami, a drugą dłonią na plecach. Kobieta oplotła jedną rękę o jego kark i nawet będąc w takim stanie, bardzo nietrzeźwym, czuła się bezpiecznie.

— Idź pierwsza — zwrócił się do Lizy — Zapal światło na schodach i odkryj pościel w sypialni.

Zrobiła jak powiedział i chwilę później przykryła ciocię kołdrą. Ona znowu coś bełkotała, a ze wszystkiego zrozumiała jedynie:

— Ty też, Lizzy, ty też mnie uratowałaś.

Wyłączyła małą lampkę na komodzie i zamknęła za sobą drzwi, nie dostrzegając na korytarzu chłopaka. Jedne z drzwi, do jej pokoju, były otwarte, a chłopak stał przy łóżku, spoglądając na zdjęcie na szafce.

Przedstawiało ją, jej dziadka i Anastasie, gdy starsza z sióstr miała zaledwie szesnaście lat.

— To twój dziadek? — zapytał, trzymając ramkę w dłoni. Pokiwała głową, a on skupił się na nim — Ojciec mamy czy taty?

— Mamy. Cesar Lafayette

— Diana jest do niego podobna — mruknął, porównując dobrze znaną mu twarz kobiety i staruszka na zdjęciu.

— Ani trochę — zaśmiała się. Podeszła do szafy, zgarniając z fotela skórzaną kurtkę chłopaka, a między ubraniami leżała również ramka, przedstawiająca jej babcię, Vivienne, Diane i Lize. Trzy blondynki, sześć lat wcześniej. Gdy jeszcze z nimi była — Diana jest podobna do swojej mamy — wskazała na zdjęcie, któremu się przyjrzał.

— Wyglądacie we trzy identycznie — tak było, bo geny wolały się zabawić i Liza zamiast odziedziczyć jakieś cechy po rodzicach, dostała wszystko po babci.

Wyciągnęła w jego stronę rękę w której trzymała kurtkę. Jego własność. Spojrzał na nią, na ramoneskę i znowu w jej oczy.

— Dziadek mówi tak samo — uśmiechnęła się na samą myśl, gdy powtarzał, że Diana i Liza to jego młodsze miłości życia — Mogę zadać ci pytanie?

— Możesz, ale nie wiem, czy ci odpowiem.

— Skąd znasz moją ciocię? — zapytała, skupiając na nim całą swoją uwagę — Skąd znasz tak dobrze moją ciocię? I skąd wiedziałeś, że będzie w takim stanie?

Westchnął przeciągle. Przecież kiedyś zadałaby to pytanie, uświadomił sobie. Nyło za późno, o wiele za późno, on za dużo przeżył, zbyt wiele czasu z nią spędził i może właśnie dlatego, właśnie wtedy, coś pękło, a on się nie kontrolował w tym, co mówił.

— Pomogła mi w życiu — czuł, jak wierciła w nim dziury wzrokiem. Więc się przemógł i walcząc z myślami, postanowił dopowiedzieć — Kiedyś powiedziała, że dostrzegła we mnie coś, czego nikt nie chciał. Ja byłem przy niej, kiedy się sypała, a ona była... — chciał powiedzieć, że była przy nim, kiedy to on był słaby. Ale nie powiedział.

Spiął się, wiec nie kontynuowała tematu jego znajomosci z Dianą.

— Mogę ci coś powiedzieć? — zapytała niepewnie, chwytając i ustawiając zdjęcie na komodzie. Oparła się o nią tyłem, gdy chłopak usiadł na parapecie, dokładnie naprzeciwko blondynki, trzymając dłoń w kieszeni, a w drugiej swoją ramoneskę — Zrobiłam coś złego, a nie wiem z kim o tym porozmawiać. Ale mnie za to znienawidzisz.

— Darling...

— Proszę, Spencer.

— Ja naprawdę mam dość na dzisiaj. Jeden typ wysadził w powietrze namiot, Sophie jeszcze dołożyła do tego swoją robotę, a gdyby tego było mało, to mój przyjaciel u którego byliśmy ma problemy, za które ja będę płacić i teraz ty? Tego jest za dużo jak na jednego człowieka, nawet jak na mnie, Liza.

— Chodzi o Dianę.

Automatycznie się spiął. Jedno imię, a jemu zaczęło łamać się serce. Może było zimne, może niewiele z niego pozostało, ale wciąż zatrzymywało się, gdy słyszał o Dianie. Zwłaszcza, gdy Liza zrobiła jej coś złego. Bo w tamtym momencie mógł myśleć o wszystkich i wszystkim, co tamtego wieczoru się posypało, ale nie o Dianie. Nie mógł, nie potrafił, nie chciał. Nie o Dianie.

Patrzył na nią i bił się w myślach, zastanawiając, co zrobiła. Miała piękne oczy, to już wiedział. Gdyby ktoś zapytał go, jaki miały kolor, nie potrafiłby odpowiedzieć. Były po prostu piękne. Ale w tamtej chwili nie widział w nich tego blasku, a ból i wyrzuty sumienia.

Tyle słów, które możliwe, że chciała wypowiedzieć, ale trzymała w sobie. A on je rozumiał.

— Miała narzeczonego, Chris Douglasa... napisałam do ni...

— Kiedy?

On wiedział. Boże, on wiedział.

Jeden wyraz, który opuścił jego usta. Liza nie przypuszczała, że wiedział, co ją trapi, bez żadnego słowa z jej strony. Żadnego tłumaczenia. Żadnych zbędnych zdań. Jedno spojrzenie, a on wiedział.

— Tydzień temu.

Nie musiał nic mówić, bo Liza patrząc w jego oczy usłyszała, jak serce mu się roztrzaskuje. Ale wciąż pozostał obojętny, poważny, zimny na twarzy i w sercu - a bardziej tym, co z niego zostało po latach bólu.

— I nie powiedziałaś wcześniej? Tak się, do kurwy, nie robi, Liza. Nie miałaś jebanego prawa jej tego robić, rozumiesz?

Nie krzyczał na nią. Może nie chciał, może nie potrafił. A może już nie miał siły, po takim czasie, gdy walczył, gdy się starał, gdy wszystko zależało od niego. Zgubił się, tak cholernie się zgubił.

Jednak nikomu nigdy o tym nie mówił. Wszyscy na nim polegali, bo trzymał ich w porządku. We wszechświecie nie było miejsca na jego słabości, kiedy to on musiał być silny za wszystkich dookoła.

— Jeśli ona będzie na tyle bezsilna i cię nie zabije, to ja zrobię ci osobiste piekło, Darling.

Nie oderwał od niej wzroku od razu, jeszcze przez chwilę patrząc w jej oczy. Rzucił kurtkę, swoją, z powrotem na jej łóżko i ruszył ku wyjściu, zbiegając ze schodów. Nawet go nie zatrzymywała, bo gniew z jakim stawiał kroki, mógł burzyć ściany tego domu.

Zależało mu na Dianie i było to widać w jego oczach, gdy tylko usłyszał, co Liza zrobiła. Chciał dla niej jak najlepiej, a ona w jednej chwili wszystko zaprzepaściła. Uratowali się nawzajem, Diana i Spencer, a Darling pakowała się tam, gdzie nie powinna.

Usiadła na łóżku, opadając plecami na kwiatową pościel. Po prawej stronie miała czarną kurtkę Spencera, ale coś uwierało ją w kark, a gdy zobaczyła, że to pluszowy słoń, którego chłopak wygrał, uśmiechnęła się delikatnie.

Zdenerwowała go, boże, zrobiła coś tak złego, a on postanowił moment wcześniej zostawić jej tego pluszaka. Wtedy zdała sobie sprawę, kolejny raz w ciągu bardzo krótkiego czasu, że nie zasługuje na nic, co ją spotyka, a ona tylko krzywdzi ludzi.

I miała rację. Była okropna. Zepsuta. Jak niedziałająca zabawka. Jak piękna, ale potłuczona, porcelanowa lalka. Nie zasługiwała na nich, nie zasługiwała na Dianę, nie zasługiwała na niego. Bo problem leżał w niej.

Spencer, gdy wsiadł do samochodu przeklął siarczyście, nie wiedząc, co ma zrobić. Pierwszy raz nie wiedział. Wydarzyło się cholernie dużo, za dużo, nawet jak na człowieka takiego, jak on. Już chciał wyjeżdżać z posesji, gdy na miejscu pasażera dostrzegł breloczek z szarym, szklanym słoniem.

A przez jego głowę, pełną złości i bałaganu przemknęła myśl, że nigdy nie będzie na nią zasługiwać. Bo był zepsuty. Był smutny, ciemny, przygaszony. Był jak zbita szyba, która swoimi ostrymi kawałkami odpycha innych. Bo problem leżał w nim.

⋆ ⋆ ⋆𓃰⋆ ⋆

wysłane na skrzynkę pocztową: C.Douglas@/nytimes.com

dostarczono 7 dni temu, nie wyświetlono

Witam, Panie Douglas,

Kilka dni temu dane mi było zapoznać się z Pana tekstem w niedzielnym wydaniu New York Times'a, na temat podróży do Somalii, Kenii i Etiopii oraz problemach, z jakimi się Pan tam spotkał.

Przyznam, że czytałam mnóstwo artykułów, jednak żaden nie był tak wiarygodny i szczery, jak właśnie ten. Porusza tematy, których mam wrażenie, że inni dziennikarze unikają. Oczywiście, nie przekazano tego w sposób konkretny, jednak doszukując się drugiego dna odnalazłam kilka kwestii, które bardzo mnie zaciekawiły. Sama studiuję ten kierunek na uniwersytecie Bradford w Kalifornii, co w moim odczuciu z zasady nakazuje chęć, by wiedzieć więcej.

Wiem, że jest Pan aktualnie w kraju, dlatego gdyby miał Pan choć moment między podróżami, byłabym niezmiernie wdzięczna za poświęcony mi czas i spotkanie. Zdaję sobie również sprawę, że prawdopodobnie jest Pan zapracowany lub dostaje takich wiadomości dziesiątki, dlatego oczywiście zrozumiem, jeśli Pan odmówi. Życzę wszystkiego, co dobre.

Pozdrawiam,

Elizabeth Stirling

⋆ ⋆ ⋆𓃰⋆ ⋆ ⋆
Nigdy nie byłaś do niej podobna.
⋆ ⋆ ⋆𓃰⋆ ⋆ ⋆


gratuluję każdemu, kto przeczytał pięć pełnych rozdziałów, bo to już ponad 150 stron A4 :)

miasto aniołów,

A.L.V

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top