rozdział 20: od zmierzchu do świtu, cz.1

teraz tak... będzie trochę zabawy! to rozdział i historia o jednej nocy.

jest w innej formie: podzielony na czternaście jednogodzinnych części. do każdej części przydzielona jest piosenka, która według mnie pasuje. czyli 14 kawałków rozdziału, 14 piosenek. i jedna bonusowa!

mam nadzieję, że wam się spodoba, bo według mnie wyszedł całkiem całkiem !! (a zawsze jestem krytyczna co do tego, co tu wstawiam. TAKŻE NAPRAWDĘ MUSI BYĆ FAJNY, SKORO SAMA GO ZA TAKI UWAŻAM)

na początku jest... niezbyt aniołkowy, ale potem się rozkręca, więc się nie zraźcie ;)

o! i jednocześnie, gdy to wstawiam, na moim spotify (podlinkowany w profilu!!) pojawi się playlista do tego rozdziału, żebyście nie musieli sami szukać po kolei wszystkich piosenek.

dedykuję go Wam wszystkim.
Bo naprawdę, gdybym mogła, podziękowałabym każdemu z Was z osobna za to, że po prostu tu jesteście. I nie zapomnieliście o tych cholernych aniołkach <3 zwłaszcza, że po takim czasie sądziłam, że nikogo już tu nie będzie. nie macie pojęcia, jak bardzo jestem wam wdzięczna

ten rozdział ma prawie 90 stron, więc teraz wstawiam fragment od osiemnastej do dwudziestej pierwszej (bo odrobinę różni się klimatem) a cała reszta rozdziału wpadnie na pewno na dniach

a teraz... poczujcie się tak, jakbyście przeżywali tę noc razem z nimi

#MiastoAniolowALV na twitterze! <3

⋆ ⋆ ⋆ 𓃰⋆ ⋆ ⋆

Historia jednej nocy z piątku na sobotę.

Od osiemnastej, do dwudziestej pierwszej. Od popołudnia do zmierzchu.

SZÓSTA WIECZOREM

Summertime Sadness - Lana del Rey

Spencer pachniał zimnym wiatrem, tytoniem i oleandrami.

— Diana cię zabije, jak zobaczy, że zerwałeś jej piwonie z ogrodu. — zaczęła Liza, wciąż stojąc w ogromnym szoku. Co spoglądała na niego, to powracała wzrokiem do kilku gałązek białych piwonii z różowymi przebarwieniami — Dba o nie jak o dziecko.

Liza mogła przysiąc, że na moment się uśmiechnął. Naprawdę. Co prawda jednym kącikiem, spuszczając wzrok na kwiatki, które trzymał w dłoni, ale jednak.

— Zapraszam cię na randkę, a jedyne na co zwróciłaś uwagę, to wyrwane piwonie Diany? — zapytał z przekąsem, spoglądając na blondynkę spod ciemnych rzęs — Robiłem gorsze rzeczy... Wybaczy mi.

— Gorsze rzeczy? — dopytała, przekrzywiajac nieco głowę.

Wciąż miała we włosach wałki i poczuła się okropnie, że widział ją w takim stanie. W ogóle nie była gotowa, żeby gdziekolwiek wyjść. W końcu miała jeszcze sporo czasu do wieczoru, kiedy wszyscy mieli jechać na plażę na panieńsko-kawalerski. A Spencer chciał ją teraz zabierać na randkę! No był niepoważny.

Ale wyglądał nieziemsko, to trzeba było przyznać. Liza tylko raz widziała go w czarnej koszuli - na poprzedniej imprezie studenckiej. Teraz też wyglądał niesamowicie przystojnie - świeżo ogolony na gładko na twarzy, z trochę zmierzwionymi włosami w nieładzie, jakby ciągle przecierał je dłonią, i w czarnej koszuli, której rękawy podwinął na wysokość łokci. Odpiął kilka guziczków przy szyi. Lizie trudno było na niego patrzeć, ale jeszcze trudniej byłoby odwrócić wzrok.

— Zabrałem jej siostrzenicę na randkę, mimo że miałem odgórny zakaz zbliżania się. — mruknął w końcu, znowu uśmiechając się w zniewalający sposób. Miał to do siebie, że gdy się uśmiechał, każdemu miękły kolana.

Uśmiech cisnął jej się na usta. Skrzyżowała ręce na piersi i popatrzyła na niego pewna siebie.

— Jeszcze się nie zgodziłam.

Oparł się barkiem o futrynę i znowu uśmiechnął. Znowu! Bił własne rekordy!

— Ale zgodzisz.

Oczywiście, że się zgodzi.

— A co ty dzisiaj taki pewny swego, co? — zagadnęła, przekomarzając się z chłopakiem.

— Zawsze jestem, Darling. To podobno działa na dziewczyny. — dodał — Zwłaszcza  w sytuacjach, kiedy zapraszam je na randki.

A robił to nieczęsto. Och, bardzo, naprawdę bardzo rzadko.

Lizzy sama nie wiedziała, co to było, ale gdy na niego patrzyła, za każdym razem czuła, że on miał w sobie „to coś".

— Jaki to zaszczyt, że mogę być jedną z nich!  Jak wybraniec? — zaśmiała się, na co w odpowiedzi tylko spojrzał na nią z politowaniem — Ale no nie wiem... Muszę się zastanowić, bo chyba mam uraz. Moja ostatnia randka nie była zbytnio udana.

— Ale skończyła się chociaż nienajgorzej. — Wypalił, zanim pomyślał, co mówi. Liza od razu miała w głowie wspomnienie o tamtym barze; o randce z Bryce'm; o tym jak na koniec tańczyła z Alexem, jak w Footloose. — Będę dzisiaj miły i czarujący, jak nigdy. Przeboleję ten jeden wieczór, ale naprawdę, będę innym człowiekiem. — dodał, jakby chciał się wybronić z tego, co powiedział przez przypadek wcześniej. — Będziesz żałować, jak odmówisz.

— Dlaczego masz być innym człowiekiem? — zapytała ze śmiechem — Alex Spencer wcale nie jest taki najgorszy... Całkiem go toleruję.

— W życiu nie poszłabyś na randkę z prawdziwym Spencerem. — prychnął, pewien swojego zdania. Było w tym trochę racji. W jego głosie był nutka kpiny z samego siebie — Dlatego, jeśli już masz przeżyć swoją pierwszą randkę jak należy... to musisz na nią iść z miłym chłopakiem. Musisz się zgodzić. Jak ja nie zabiorę cię na tą randkę, to kto inny to zrobi?

Z jednej strony było to niemiłe. Ale z drugiej... mogła sobie od razu wyobrazić Dianę, która kategorycznie zabrania jakiemukolwiek chłopakowi chociaż na nią spojrzeć. Z jednej strony dlatego, że „nie powinna się przywiązywać", a z drugiej... Diana po prostu uwielbiała Spencera i każdy chłopak, który nie byłby nim, od razu traciłby w jej oczach.

I przede wszystkim... Liza nie mogła sobie wyobrazić chłopaka, który zaprosiłby ją na randkę, a ona by się zgodziła. Po ostatnim incydencie było to niemal niemożliwe. No chyba że nazywał się Alexander Spencer.

— Dziękuję za troskę, ale ktoś by się znalazł, nie martw się. — odparła, zaciskając mocniej dłoń na brzegu drzwi.

— Ostatnio takim kimś był Bryce. Jak kolejny będzie podobny, to nie wróżę ci szczęśliwej przyszłości.

Tu ją miał. Nie miała pewności do tego, czy chłopak, którego pozna (o ile pozna) nie okaże się takim samym dupkiem, jak Bryce. On też na początku wydawał się nią zainteresowany, ale robił to po coś.

Jak się nad tym zastanawiała, to ze wszystkich chłopaków na świecie, Spencer naprawdę nie wypadał najgorzej. Zwłaszcza, jeśli miała z nim iść na udawaną randkę. Tylko tyle. Jedna randka na niby z chłopakiem, którego nawet lubiła i wiedziała, że w moment nie okaże się dupkiem.

I na dodatek sam fakt, że przyjechał do niej, choć nie musiał. Samo to, że tydzień wcześniej bez wahania pojechał po nią do baru i dał się namówić na zemstę. A Alex przecież był przyjacielem. Znaczy, bardziej kolegą, bo przecież sobie nie ufali, ale jednak trochę się znali. Taka udawana randka to nic zobowiązującego. A fakt, że wyglądał naprawdę przystojnie tego dnia - jakkolwiek chciałaby temu zaprzeczyć, choć nie mogła - w ogóle w tym nie pomagał.

— I co, blondyna? — zapytał, spoglądając na Lizę — Bo czas nam ucieka.

Był kwadrans po szóstej. Na dwudziestą miała być gotowa, by spotkać się z resztą na plaży. Miała jeszcze dużo czasu.

Przez sekundę zastanawiała się nad jego propozycją.

Zwłaszcza, że nie uniknęłaby spotkania z nim tamtej nocy - była niemal pewna, że będzie na panieńsko-kawalerskim, choć Lori coś wspominała o tym, że nie wiadomo, czy uda jej się go przekonać. Nawet ze względu na Mike'a i to, że miał być jego świadkiem na ślubie... Mówiła, że może być dla niego za dużo ludzi. Ale z drugiej strony to miała być kameralna posiadówka, więc Liza nie do końca zrozumiała, o co jej chodziło.

— Chodź.

Otworzyła szerzej drzwi, odbierając od Alexa zerwane gałązki z piwoniami i delikatnie ciągnąc go za rękę do środka.

Spencer nigdy nie przegrywał. Nawet w takich kwestiach.

Od razu pognała do kuchni, szukając w szafkach wystarczająco dużego wazonu, by wsadzić kwiaty do wody. Alex szedł za nią, bo był pewien, że jeszcze będzie musiał na nią czekać dłuższą chwilę - jak zwykle, musiała się wystroić.

Odłożyła kwiaty na blat wyspy kuchennej i przeglądając po kolei szafki szukała tego cholernego wazonu. To było niemożliwe, że w całym domu nie było chociażby jednego wolnego. Diana ciągle kupowała lub dostawała świeże kwiaty, więc musiała mieć miliony takich kryształów.

Co ciekawe, Spencer przyglądał się Darling, jak zdesperowana szuka wazonu. Wyglądała komicznie, zarówno z zawziętością na twarzy, ale tymi śmiesznymi wałkami we włosach.

— W jadalni, w kredensie z zastawą. — mruknął Spencer, spoglądając kątem oka na nieporadną Lizę. Patrzył na coś w telefonie, ale nie mógł sobie oszczędzić widoku zakłopotanej Darling.

— Znasz ten dom lepiej niż ja. — westchnęła, przechodząc obok niego i kierując się do pomieszczenia obok.

Alex wiedział, że za sekundę będzie krzyczała o pomoc. Wazony, mimo że były często używane, były ustawione na samej górze. A Liza była od niego niższa o głowę. Dlatego przestał pisać z tym, z kim pisał; wstał i oparł się bokiem o łuk między kuchnią, a jadalnią.

— Nie potrzebujesz może... Pomocy? — zaoferował, gdy zobaczył, jak Liza wchodzi na krzesło i próbuje dosięgnąć jeden z wazonów. — Uważaj, bo.... — nogi krzesła niebezpiecznie się zabujały. To trwało dokładnie sekundę, krótki krzyk i Liza wylądowała na podłodze — Spadniesz.

Podszedł do niej, mając nadzieję, że się nie zabiła. Nie dość, że zmarnowałby chęć na randkę, to naprawdę trzeba było być zdolnym, by zabić się, spadając z krzesła. Chociaż Liza była czasem tak niezdarna, że Alex nawet by się nie zdziwił.

Ale dobrze, że tam był. W końcu ktoś ją musiał uratować, jak już spadła.

— Akrobatka z ciebie, nie ma co. — dodał, oceniając sytuację. Żyła? Żyła. Więc było dobrze. Podał jej rękę, żeby wstała, którą momentalnie złapała. Oboje mieli zimne dłonie, ale pierścionki, które dziewczyna miała na palcach i sygnet, który nosił chłopak, odbiły się jeszcze większym chłodem o skórę drugiej osoby.

— Baletnica. — odparła, nawet nie patrząc mu w oczy. Była lekko zażenowana.

— I co? Uczyli was tam spadać z krzeseł z gracją? — zapytał, nie mogąc powstrzymać uśmiechu na ustach. Patrzył na nią, jak stała przed nim taka obrażona, jak mała dziewczynka, której coś nie wyszło.

— Tylko przypominam, że miałeś być miły i urzekający. — upomniała go, choć sama nie mogła zaprzeczyć niewielkiemu uśmieszkowi na ustach. — Na razie ci to nie wychodzi.

— Przecież jestem. — odburknął, sięgając po wazon, który dziewczyna chciała wziąć. — Daj, pomogę ci.

Ona musiała wejść na krzesło. A on... wystarczyło, że wyciągnął rękę do góry i dosięgnął tego głupiego wazonu. I to nie tak, że Liza była taka mała! Miała metr siedemdziesiąt pięć, a i tak wyglądała przy nim jak krasnoludek.

— Dziękuję. — odpowiedziała, odbierając od niego naczynie. Jednocześnie nie mogła oderwać od niego wzroku — Tak w ogóle, ile masz wzrostu, co?

— Nie wiem — zaczął, wzruszając ramionami. Na pewno wiedział — Metr dziewięćdziesiąt siedem.

Lubiła wysokich. Ale w życiu by mu tego nie powiedziała. Już za dużo porażek w jednym dniu.

Ominęła go, niosąc wazon w ręce i powędrowała do kuchni. Gdy nalewała do niego wody, coś kazało jej zapytać o jedną rzecz:

— Co ty dzisiaj w takim dobrym humorze?

Bo było to dziwne. Dobra, czasem się uśmiechał, ale nie tak jak tamtego dnia. Zwłaszcza, że zazwyczaj był ponury, choć pewny siebie i z błyskiem w oku. Ale wciąż ponury. 

— Bo spadłaś z krzesła. I się zgodziłaś.

— A co jakbym odmówiła?

— Myślisz, że jechałbym do ciebie przez pół miasta, żeby poddać się, jak usłyszę „nie"?

No właśnie, chyba to było tym czymś. Nie odpuszczał, dopóki nie było po jego myśli. Gdy coś sobie postanowił, ciągnął to do końca. I tak było ze wszystkim. Z boksem, przez co Rick nie raz i nie dwa niemal nie dostał zawału; z ludźmi, tak jak tamtego dnia; ale tak było w związku z każdą sprawą.

Ze wszystkim na czym zależało mu wystarczająco mocno, by uparcie do tego dążyć.

Ambitny i uparty. Cały Alex Spencer.

— Ale co gdyby?

— Stałbym przed tymi drzwiami i przekonywał cię do usranej śmierci, aż miałabyś mnie tak dość, że byś się zgodziła. Z litości i żeby mieć święty spokój. — odparł jakby od niechcenia, ale jednak coś zakuło Lizę w serce — Woda ci się wylewa z wazonu.

Spojrzała na naczynie w zlewie. Tak się zamyśliła i była pochłonięta tym pytaniem, że nawet nie zauważyła. Wyjęła go ze zlewu, od razu ułożyła piwonie w krysztale, ustawiając je na środku wyspy. Tuż przed twarzą Alexa.

Nachyliła się nad blatem, opierając na przedramionach. Spencer spojrzał na nią, odwracając na moment wzrok od telefonu w dłoniach. Uniósł brwi, jakby czekał na to, co blondynka chce mu powiedzieć, a ona jeszcze chwilę, bez słowa, patrzyła mu w oczy.

— Dlaczego dzisiaj?

— Co?

— Dlaczego akurat dzisiaj chcesz naprawić moją pierwszą randkę?

— Dlaczego? — powtórzył, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią — Bo mi się nudziło. I mówiłem ci już... — nachylił się bliżej blondynki, sięgając dłonią do paczki precelków. — Było mi cię szkoda.

— Alex... Pytam o to, bo przecież dzisiaj jest panieński. I kawalerski. — dodała, spoglądając na zegar na ścianie — Dokładnie za...

Była 18:30.

— Półtorej godziny. — dodał szybko — Ale to nieważne. — odpowiedział, zajadając precelki — I tak się spóźnimy.

Alex nienawidził się spóźniać. Zawsze był przed czasem, czekał w samochodzie i tylko pojawiał się ostatni. Nawet jakby świat się kończył... nigdy nie byłby na to spóźniony.

— No to tym bardziej! — pisnęła, bo nic nie kleiło jej się w całość — Nie możemy się spóźnić, boże!

— Możemy. I się spóźnimy. — odparł nonszalancko, jakby niewiele go to obchodziło.

— Ale mogłeś wybrać inny dzień. Widzisz, jak ja wyglądam?! — krzyknęła beznadziejnie, wskazując palcem na włosy nakręcone na wałki. Do tego wszystkiego dochodził jeszcze fakt, że nie była do końca pomalowana, ani przede wszystkim ubrana na wyjście — Nie spodziewałam się, że...

— Ten dzień mi się podobał. Spojrzałem na datę dwudziestego piątego października  i... — chciał coś powiedzieć od niechcenia, by dała mu spokój, ale mu przerwała:

— Coś ci nie ufam. — westchnęła, mrużąc delikatnie oczy. Poderwała się z blatu, już nie opierając na przedramionach — Coś mi tu śmierdzi.

— Piwonie. — odpowiedział, jak gdyby nigdy nic. Gdy przechodziła obok niego, zmierzając w kierunku korytarza, szturchnęła go w głowę. — A! Jeszcze jedna sprawa! — krzyknął za nią, zanim pognała po schodach na górę. — Jak mamy jechać później od razu na ten kawalerski i panieński... to Lori napisała, że masz się ubrać w stylu lat 60. albo 70.

— Co!? — wrzasnęła piskliwym głosem z korytarza.

— To Lori. Jej się nie odmawia. A jak nie przyjdziesz tak ubrana, to... — w tamtym momencie Liza znowu pojawiła się w kuchni, stając obok chłopaka. Była zdenerwowana — Co ci jest?

— Po co ubierać się tematycznie, skoro wszyscy mieliśmy spotkać się na plaży w Santa Monica!?

Pomyślał, że tylko Lori mogła zrobić coś takiego - wmówić komuś, że na plażę trzeba wpisać się w styl lat 70. Ale był jej wdzięczny - sam by na to nie wpadł, a Lori przecież mu pomagała. Jak każdy tamtego wieczora.

— Wścieknie się, jak nie przyjdziesz ubrana pod motyw. Lori to... wizjonerka. — prychnął, po chwili przejeżdżając językiem po wnętrzu policzka.

— Ale nie będę paradować podczas tej randki ubrana tak, jakbym się urwała z teledysku ABBY!

— A masz kostium w cekiny?

— No nie.

— No to w czym problem?

Czuł jak z każdym słowem coraz bardziej się na niego denerwuje. Było zabawnie, przynajmniej dla niego.

— A ty? Co z tobą? — piszczała mu do ucha. Była strasznie zła — Też się ubierzesz w tym stylu? Jak John Travolta? — kpiła sobie z całego tego pomysłu tylko dlatego, że nie miała w szafie prawie nic, co by się nadawało. I jej pomysł na to, w co się miała ubrać, legł w gruzach, bo nie wpasowałby się w te cholerne lata siedemdziesiąte!

— Mnie to pewnie nie obowiązuje. — odparł, znowu skupiając się na czymś w telefonie — Lori zawsze wybiera jakiś motyw, ale przestała mnie o to prosić lata temu, bo mówiłem, że nie będę się bawił w przebieranki, jak jakiś siedmiolatek. — odparł, spoglądając na lekko wybitą z rytmu blondynę. Chciał się śmiać bez przerwy — A te twoje włosy... Zdejmiesz to czy to to element strojenia się?

— Udław się tymi precelkami, Alex!

I ruszyła z powrotem na górę, o wiele bardziej zdenerwowana, niż wcześniej.

— Długo będziesz tam siedzieć i się stroić?! — zagadnął, krzycząc by dobrze go usłyszała. Musiał powstrzymywać się od śmiechu. Wiedział, że takimi słowami jeszcze bardziej ją wkurzy.

— Do usranej śmierci i jeden dzień dłużej! — odkrzyknęła, a moment później było słychać, jak przeciągle wzdycha. Chyba naprawdę nie miała się w co ubrać. A Spencer wiedział, że musi uzbroić się w cierpliwość. Za każdym razem szykowała się... naprawdę długo.

Nie wiedział czemu, ale inni by to zrozumieli. Chciała być piękna. Być może najpiękniejsza, jaką widzieli. Doskonała. Idealna. Bez skazy. Tak, jak laleczki, na które każdy patrzy, bo przecież do tego są stworzone. Do podziwiania.

Spencer zabrał ze sobą precelki, bo nic nie jadł tamtego dnia, i udał się do salonu, włączył telewizor i rozsiadł wygodnie na kanapie. Wiedział tylko tyle, że Diana zapewne pracuje do późna, jak to w piątek; Sophie jest na górze w swojej sypialni i szykuje się na wyjście, tak jak Liza; a Stassy była na pewno u Mike'a w mieszkaniu, skąd później mieli pojechać na spotkanie na ich cześć.

Właśnie... Sophie. Pisała do niego sms-y przez cały czas. Nie odpisywał jej, bo Liza go zagadywała, ale wiedział, co było w ich treści.

sophie: slyszalam ze jestes na dole

sophie: trzymam kciuki

sophie: potem masz mi ladnie podziekowac ze ci pomagam

Przewrócił oczami na widok wiadomości. Sophie na pewno wysoko się ceniła, ale dużo mu pomogła, więc może było to tego warte.

alex: Jak

sophie: lubie piekne i drogie buty ;) i wciaz nie do konca cie lubie!!!

To był dopiero początek. Noc była jeszcze młoda.

SIÓDMA WIECZOREM

Un-thinkable - Alicia Keys & Drake

Elizabeth zastanawiała się czy wybrać blado różową szminkę, czy błyszczyk z połyskującymi drobinkami.

Była nie tyle załamana, co beznadziejnie nieporadna — wiadomość o motywie w jaki wszyscy powinni się wpasować kompletnie zaburzył jej plan. Miała zamiar założyć zwykłą, czarną przylegającą sukienkę i białe sneakersy, ale gdyby Lori zobaczyła Lizę w takim stroju uznałaby to za katastrofę. Nie zmienia to faktu, że motyw lat 60. i 70. był lekką głupotą, zwłaszcza, że mieli spotkać się w około dziesięć osób na plaży, zapewne wypić wino, popatrzeć na zachód słońca i na tym by się skończyło.

Ale z drugiej strony — Liza zdążyła trochę poznać Lori Marquez. Nie dość, że razem z Goldie Spencer były do siebie niesamowicie podobne, to na dodatek obie kombinowały bez przerwy. No i oczywiste, że się ze sobą przyjaźniły. I w jednej sprawie trzeba było przyznać rację — ani Lori, ani Goldie nie można było odmówić. Po prostu się nie dało. Wystarczyło, że powiedziały cokolwiek, spojrzały na innych dużymi oczami, uśmiechnęły się jak najsłodsze diabełki na świecie i każdy godził się na wszystko, co wymyśliły.

Więc nie miała zamiaru protestować — przeszła korytarzem do pokoju Diany, od razu kierując się do kolejnych drzwi, prowadzących do dużej  garderoby. Setki par butów, torebek, eleganckich i markowych ubrań, a w tym wszystkim na pewno znalazłoby się coś, co Liza mogłaby założyć i wyglądać na ubraną tematycznie.

Wiedziała, że nie ma zbyt dużo czasu — nie dość, że zgodziła się pojechać gdzieś z Alexem i czekał na nią na dole, to sama ta sytuacja miała zabrać jej co najmniej godzinę. Jeszcze zanim przyjechał była przekonana, że ma sporo czasu i się wyrobi – a to, że tam był, a ona była przekonana, że jej nie odpuści, tylko skomplikowało sprawę.

Włączyła telefon i sięgnęła po ostatnią deskę ratunku. Wpisała na Pintereście odpowiednią frazę, szukając na szybko inspiracji, w jakim kierunku powinna szukać ubrań w garderobie Diany. Nie chciała zbyt dużo świecidełek, cekinów ani błyskotek, bo po prostu wyglądałaby komicznie zarówno na "randce", jak i później na posiadówce z resztą paczki.

Wybór padł na Sharon Tate.

A dokładniej strój Margot Robbie z filmu Tarantino, który wyszedł w kinach może niecałe dwa miesiące wcześniej. Musiała znaleźć czarny golf z długim rękawem, białą, prostą spódniczkę i tego samego koloru kozaki na obcasie.

Udało jej się znaleźć wszystko, czego potrzebowała. Co prawda, kozaki były trochę wyższe i sięgały jej niemal przed kolano, ale to w niczym nie szkodziło. Szybko wyplątała wałki z włosów, przez co opadające kosmyki wywijały się na końcówkach. Ubrała się w golf, założyła spódniczkę, wciągnęła kozaki i stanęła przed lustrem.

Chciała się rozpłakać.

Ale nie mogła.

Przecież ona nigdy nie płakała.

Chociaż, gdy patrzyła na swoje odbicie w lustrze... na to, że ma bardziej zarysowany biust; na to, że spódnica opina ją nieco bardziej na biodrach; na to, że między udami jest mniejsza przerwa... Chciało jej się płakać i wymiotować, ale nie mogła sobie na to pozwolić. Wiedziała, że płacz to słabość, a nie było na to czasu – musiałaby poprawiać makijaż, bo rozmazana byłaby jeszcze bardziej odrażająca.

Gdy się obróciła, nie odrywając wzroku od odbicia w lustrze, zauważyła, że blizna z boku lewego kolanem odznacza się perlistym szlaczkiem na opalonej skórze. Wtedy już naprawdę było jej niedobrze.

Ostatni tydzień w ogóle był... trudny. Stresowała się ślubem, który miał się odbyć już za osiem dni. Gry rano wychodziła na uczelnię, ledwo kontaktowała. Mało spała. Mało jadła. Ciągle chodziła rozdrażniona. Migrena nie mijała, nawet najmocniejsze tabletki na ból głowy nie pomagały. Czuła, jak jelita zaplątują jej się w supły. Mało wychodziła z pokoju. Mało z kimkolwiek rozmawiała. Denerwowała się na wszystko i wszystkich. I przede wszystkim - za dużo myślała i analizowała.

Szczerze mówiąc w ogóle nie miała ochoty wychodzić z domu na uczelnię, a co dopiero spotykać w większym gronie na kawalersko-panieńskim. Robiła to tylko dla Stassy, bo uważała, że chociaż na tyle może być ją stać. Udawać uśmiech przez wieczór, śmiać się z żartów, wypić drinka (tamtego dnia postanowiła, że nie weźmie żadnych tabletek, bo bała się konsekwencji mieszania z alkoholem). Sądziła, że to coś zmieni, ale efekt placebo czasem w zupełności wystarczał.

Ale tylko tyle chciała. Wyskoczyć z domu na trzy godziny, posiedzieć na plaży ze znajomymi i wrócić przed północą. Położyć się, może zasnąć, a może by jej się to nie udało i tak dalej sobie egzystować, bez zbyt wielu osób dookoła.

Ale niewiele jadła. Jak już coś przełknęła, to regularnie wymiotowała. Albo brała leki na przeczyszczenie albo wywoływała odruch wymiotny, wkładając palce na koniec języka.

Zaczęła też biegać. Na początku trochę mniej, ale z każdym dniem zwiększała dystans. Dzień wcześniej, w czwartek, pokonała samą siebie - biegała dwa razy dziennie. Wstała o szóstej rano, przebiegła siedem kilometrów, a wieczorem to powtórzyła.

Ważyła się codziennie. Pięćdziesiąt sześć kilogramów przy wzroście metr siedemdziesiąt pięć. Robiła też pomiary części ciała za pomocą centymetra krawieckiego. Wszędzie przybrała. W biuście i biodrach najwięcej.

Poczuła wyrzuty, że nie chodzi na siłownię. Może powinna, ale na razie zapisała się na pilates. Sophie stwierdziła, że jej potowarzyszy. Znalazły miejsca na tych samych zajęciach, na które chodziła Diana i Stassy. Pretekstem było to, że spędzą ze sobą jeszcze więcej czasu - ciocia to łyknęła.

Była pewna, że ludzie postrzegają ją w taki sam sposób, w jaki ona postrzega samą siebie. Że widzą każdy kilogram, jaki przybył. Że widzą każdy centymetr, jaki się zwiększył w obwodzie uda. Że kostki na palcach odznaczają się odrobinę mniej, że policzki są mniej zapadnięte, że mięśnie brzucha pokryły się o milimetr grubszą warstwą tłuszczu.

Kiedyś ktoś jej powiedział, że nikt nie zwraca uwagi na kompleksy innych osób - zresztą ona sama tego nie robiła. Uważała, że każdy jest piękny.

Szkoda, że nie potrafiła zobaczyć siebie oczami kogoś innego. Może byłoby jej trochę lżej, chociaż na sekundę.

Ślicznie wyglądała, ślicznie mówiła, ślicznie kłamała. Cała była śliczna, jak na laleczkę przystało.

— Czyżbym słyszała Spencera na dole? — zaczęła Sophie, odrobinę strasząc Lizę. Stała w progu garderoby, z rękami splecionymi na piersi i z tym zadziornym uśmieszkiem wymalowanym na ustach.

Liza natychmiast, jak usłyszała jej głos, przybrała maskę. Uśmiechnęła się tak, jak zawsze to robiła; mrugała trochę częściej, jakby chciała szybko odgonić łzy z oczu; zaczęła obracać pierścionek z perłą dookoła palca.

Liza udawała, mimo że Sophie dobrze wiedziała... Choć Liza była pewna, że jednak nie. Ona wiedziała doskonale.

— Nawet nie zaczynaj. — Liza tylko przewróciła oczami, choć nie mogła powstrzymać się przed uniesieniem kącików ust.

— Po co przyjechał? — Sophie dobrze wiedziała, po co, ale musiała spytać.

Darling chwilę się zastanawiała, co ma odpowiedzieć. Pamiętała, jak wcześniej Wood mówiła jej o tym, że powinna zacząć dopuszczać do siebie dobre osoby. Potem, z drugiej strony, wyzywała go bez żadnych zahamowań, gdy nie odzywał się do Lizy przez dwa tygodnie. Blondynka sama już nie wiedziała, co Sophie może o nim sądzić.

— Chyba mnie gdzieś zabiera. — odparła, uśmiechając się delikatnie, czekając na reakcje Sophie.

Nie miała pojęcia, co ma jej mówić. W końcu Sophie... Sophie nie była jej przyjaciółką, ani Liza nie była dla niej. Były koleżankami. Dobrymi koleżankami, które znały się całe życie, spędzały ze sobą niemal każdy dzień od dzieciństwa, były prawie rodziną, a jednak Sophie i tak bliżej była ze Stassy.

— Gdzieś? — dopytała Sophie, mrużąc oczy — Gdzieś... czyli na randkę?

Sophie dobrze wiedziała, że Alex zabiera gdzieś Elizabeth. Ale nie powiedziała o tym ani słowa.

— Udawaną.

— Ale randkę, tak?

Cień uśmiechu zawitał na jej ustach. Wciąż myślała o tym, jaka jest odrażająca, bo przecież taka rzecz nigdy nie opuszcza głowy, nawet na sekundę. Ale miała też jego w głowie.

To, że naprawdę przyjechał; to, że sam na to wpadł; to, że nie musiał, ale postanowił wynagrodzić jej to, w czym Bryce nawalił. I wydawało się to takie normalne, ale dla Lizy...

Boże, nikt nigdy nie zrobił dla niej chociażby jednej setnej tego, co robił Alex odkąd się poznali. Nikt nie wykazał chociażby minimum zainteresowania Lizą w tak niezwykły, a zarazem najzwyklejszy sposób na świecie.

I chyba właśnie w tym był urok Alexandra Spencera. Że takie rzeczy przychodziły mu łatwo. Że nie musiał się starać, wypruwać sobie żył ani przenosić gór, by być tak zniewalający w codziennych sprawach. To było w jego naturze.

Zapewne dla niego to nic nie znaczyło i też niewiele go to kosztowało, ale robiąc to dla Lizy zyskiwał w jej oczach. Naprawdę.

Nie musiał. Ale chciał. Nawet jeśli to nic dla niego nie znaczyło.

Zwłaszcza, że... Liza była tylko dziewczyną. Tylko. Dziewczyną, którą nikt nigdy dobrze nie traktował i która nic nie mogła poradzić na to, że ledwo (ale jednak!) uśmiechała się na samą myśl o tym chłopaku.

Tak naprawdę byli dla siebie nikim ważnym, a jednak z jakiegoś powodu ciągle na siebie natrafiali, ciągle ze sobą rozmawiali, ciągle byli gdzieś razem.

— Chyba trochę tak. — odparła w końcu, chowając twarz w dłoniach. Uśmiechała się i tak, jak rzadko się rumieniła, wtedy była pewna, że jej policzki płoną. Nie wiedziała, co ma robić.

— LIZZY! — krzyknęła Sophie, rzucając jej się na szyję i ciasno oplatając jej szczupłe ciało. Dobrze o tym wiedziała, ale nic nie mogła na to poradzić, bo cieszyła się z tego, jak Liza o nim mówi. Jak się zawstydza. Jak błyszczą jej oczy na samą myśl.

Bo co najdziwniejsze... Liza nie czuła się ani trochę podobnie, gdy tydzień wcześniej szła na randkę z Bryce'm. Nie czuła tych rumieńców na twarzy, nie czuła bijącego pod piersią serca, nie czuła uśmiechu na ustach.

I to było... niespotykane. Dobrze wiedziała, że ta randka z Alexem będzie udawana. Ale nawet na tą prawdziwą z Bryce'm nie była tak podekscytowana, jak na tę.

Zwłaszcza te piwonie, które zerwał przed wejściem do domu... Nawet to wygrywało przy bukiecie pięćdziesięciu czerwonych róży od Bryce'a. Bo nie liczyła się rzecz, a gest i intencja. I w tym Alex chyba nie miał sobie równych.

Zwłaszcza z konwaliami miesiąc wcześniej, a teraz z piwoniami...

— Ale to jest rehabilitacyjna, udawana randka! — wydusiła z siebie blondynka, czując, jak dziewczyna o miodowych włosach ściska jej wnętrzności.

— Nie obchodzi mnie to! Randka to randka! 

Po dłuższej chwili Sophie w końcu puściła Lizę, ale uśmiech nie zszedł jej z twarzy. Cieszyła się, że Darling pójdzie na taką pierwszą randkę, na jaką zawsze zasługiwała pójść.

— A! I pięknie wyglądasz, tak ogólnie. — dodała Wood, lustrując ciało Lizy. Szczupłe, długie nogi, większy biust i złote włosy do połowy pleców ułożone w stylu lat dziewięćdziesiątych. Sophie czasem sama nie mogła uwierzyć, że Liza jest prawdziwa.

Lizzy uśmiechnęła się i podziękowała jej tak, żeby Sophie uwierzyła, że jej słowa naprawdę do niej dotarły. Było inaczej, bo czuła się obrzydliwa, ale Sophie nie musiała mieć tej świadomości.

— Wiesz, co mi wpadło do głowy? — zapytała zadziornie Sophie. — Że ty w sumie już byłaś na randce ze Spencerem.

Darling zmrużyła oczy i przypatrywała się koleżance, by kontynuowała.

— No, wiesz... Wtedy na festynie w ostatni dzień lata... — Myślała, odginając jeden palec u dłoni. — Później, gdy pojechaliście do San Francisco po Mike'a... — Odgięła kolejny palec. — No i w sumie ostatnio... Na randkę niby pojechałaś z Bryce'm, ale już do domu wróciłaś ze Spencerem... — zachichotała.

— Sophie, jak cię kocham, tak cię kiedyś zabiję. — prychnęła Liza, sama nie dowierzając w to, co mówiła przyjaciółka. — W życiu bym z nim nie poszła na prawdziwą randkę.

— A to niby czemu? — dopytała z przekąsem. — Bo wiesz, teraz robisz coś dokładnie odwrotnego.

— To udawana randka!

— Mówiłam ci już, randka to randka!

Liza westchnęła przeciągle. Sophie była jedyna w swoim rodzaju. Uparta, to fakt, ale zawsze patrzyła na świat przez różowe okulary. I to było w niej czarujące. Spotkało ją tyle złego w życiu, a ona i tak ciągle żyła tym, co miała w głowie, a nie realnym światem.

— Przyszłaś tu, żeby mnie o niego wypytywać? I o nim rozmawiać? — zapytała bezsilnie, bo wiedziała, że z Sophią Wood nie da się wygrać, zwłaszcza, gdy nakręcała się na jakiś temat. — Jeśli bardzo chcesz, to przecież siedzi na dole, możesz z nim pogadać.

— Słyszałam, że jest na dole, to fakt, ale...— uśmiechnęła się niewinnie, ale chyba wyłapała, o co pytała Liza — Chciałam się jeszcze doradzić. — Sophie była wybitna w udawaniu, że nic nie wie, kiedy wie wszystko — Nie wiem w co się ubrać, żeby wpasować się w te lata 60. i 70. Zwłaszcza, że dostałam SMS-a może z pół godziny temu i pokrzyżowało mi to plany.

— A co chciałaś założyć wcześniej? — dopytała Liza, wybierając kolczyki i zakładając duże złote kółka.

Sophie musiała wymyślić odpowiedź w sekundę. Wiedziała, że ma się ubrać w tym stylu od dwóch dni, nie trzydziestu minut. Ale musiała jakoś pociągnąć rozmowę.

— No dżinsy... — zaczęła, by nie poznała po niej zakłopotania — I trampki... Mam taką szyfonową bluzkę ze zwiewnymi falbanami i chciałam... — sama nie wiedziała, co gadała.

— Ta biała? Trochę prześwitująca? — dopytała Liza, wsuwając na szczupłe palce więcej pierścionków.

— Tak! Dokładnie ta! — Sophie nie miała pojęcia, czy w ogóle wzięła tą bluzkę z Paryża. W ogóle nie wiedziała, co robiła, bo czuła, że jeszcze sekunda, a Liza ją przejrzy. Musiała stamtąd szybko uciec.

— To zostaw tą bluzkę, będzie pasowała. W mojej szafie na pewno będą jakieś dżinsowe dzwony z wysokim stanem, i do tego... — zastanowiła się przez moment, spoglądając na półki wypełnione różnorodnymi butami Diany. Sięgnęła po botki za kostkę w szpic z czarnej lakierowanej skóry — Weź te. I już. Prawie lata siedemdziesiąte. Bluzka zrobi robotę, taka w stylu Stevie Nicks i ogólnie... — Nie dokończyła, bo Sophie szybko ją przytuliła.

Bez słowa chwyciła buty, które Liza trzymała w ręce i pognała z garderoby tak prędko, jak tylko mogła. Dzieliły ją sekundy i zapewne jedno słowo za dużo, żeby Liza się wszystkiego dowiedziała. Na szczęście się nie udało.

Darling była w szoku, jak szybko Sophie opuściła pomieszczenie. Ale taka była, nic dziwnego. Trochę szalona, trochę niezdarna, ale sprawiająca, że każdy się uśmiechał.

*

Spojrzała w lustro jeszcze raz. Wiedziała, że już nie może za wiele zrobić, by było lepiej - nie było takiego ratunku, który sprawiłby, że by się sobie spodobała. Rozejrzała się po pokoju, szukając jakiejkolwiek torebki. W oko wpadła jej czarna na długim pasku, ale w momencie, gdy zobaczyła znaczek Prady, od razu ją odłożyła. Bała się, że tego wieczora Mike na nią zwymiotuje. Nie można było aż tak ryzykować.

Wybrała inną, też czarną. Wrzuciła do niej błyszczyk, konturówkę, portfel i telefon. Już miała zbiegać po schodach, kiedy przypomniała sobie, że ma w pokoju kurtkę Spencera.

Wróciła się po nią, zgarnęła ją z fotela i dopiero wtedy pognała na parter. Była pewna, że Alex nie skomentuje tego, jak wygląda, ale to było w porządku. Niczego się nie spodziewała. Z resztą, on taki nie był. Nie powiedziałby jej, że wygląda chociażby znośnie, ale jej to nie dziwiło - była pewna, że wygląda okropnie, więc jak ktokolwiek miałby ją skomplementować? Bez sensu.

Zauważyła, że z salonu dobiegają dźwięki meczu w telewizorze. Od razu tam powędrowała, grzebiąc coś w torebce, by odciągnąć myśli od tego, jak musi paskudnie wyglądać.

Gdy tylko stanęła w progu, nie miała odwagi na niego spojrzeć, jakby od razu czuła się pokonana. Ale on uniósł na nią wzrok.

I patrzył na nią dokładnie o sekundę za długo.

Widział, jak szukała czegoś w torebce, która była tak mała, że oczywistym było, że wcale niczego tam nie zgubiła. Widział, jak zakłada kosmyk włosów za lewe ucho, ale z prawej strony przed oczy spada jej inne pasmo, które nieporadnie próbowała odgonić dmuchając powietrzem z ust. Widział, że wargi błyszczały się drobinkami, które odbijały światło. Widział też, jak drżące palce i długie, bordowe paznokcie trzymają się kurczowo czarnej torebki, a obcas jednego kozaka, sięgającego aż po kolano, wybija nerwowo rytm na drewnianej podłodze.

Nie dopuszczał do siebie myśli, że wygląda pięknie. Byłyby kłopoty.

Ale mimo wszystko... Spencer nie był ślepy.

Zauważył ten każdy szczegół wtedy, kiedy patrzył na nią o sekundę za długo.

— Te twoje kozaki... — zaczął, ale musiał przełknąć ślinę, bo głos wydawał się zbyt zachrypnięty. — Musisz dodatkowo wziąć płaskie buty.

Mógł wspomnieć o wszystkim. Ale wybrał buty. No co za palant!

Uniosła w końcu na niego wzrok. Czuła się pokonana niemal od razu. Przez cały ten czas czuła, że na nią patrzy, ale jak gdyby nigdy nic, nawet się nie zająknął. I to było chyba najgorsze... Że ten jego wzrok był tak intensywny, że czuła, jak wierci dziurę w jej ciele, a i tak nic nie powiedział. Patrzył na nią, jakby naprawdę... Jakby miał w oczach milion niewypowiedzianych słów, których nie dane jej było usłyszeć.

— Co? — zapytała, nie mając pewności, czy przypadkiem się nie przesłyszała. Naprawdę nie spodziewała się wiele... niby zabierał ją na randkę, ale nie oczekiwała, że powie jej cokolwiek miłego, no bo dlaczego? Ale z drugiej strony... czuła przez cały czas, że na nią patrzył, a jedyne, o czym wspomniał, to temat butów.

— Mówię ci, przydadzą się. — dodał bez jakichkolwiek emocji, wstając z kanapy. Widział, że nie była zbytnio zainteresowana jego sugestią, więc wyminął ją, skręcając w prawo i stając przy głównych drzwiach. — Żeby nie było, że nie ostrzegałem.

— Ale po co mi płaskie buty?  — drążyła dalej. Coraz więcej rzeczy nie kleiło jej się w całość.

Gdyby była mniej uparta i ciekawska, może łatwiej by mu się żyło.

W pewnym momencie sam zaczął siebie podziwiać, że wytrzymał z nią tyle czasu - właściwie od sierpnia. Nie, żeby była naprawdę okropna, ale czasem nawet on nie miał do niej siły. W zasadzie tylko w momentach, kiedy go dręczyła, bo była potwornie ciekawska.

—Chodź. — Otworzył główne drzwi, opierając się o nie jedną ręką, a srebrny zegarek błysnął w świetle kinkietów. Nie mogła wywnioskować po jego minie, czy jest nią zmęczony, czy ma już wszystko w dupie. Jak cholerna zagadka.

— No ale powiedz! — drążyła, nie zamierzając ruszyć się nawet o centymetr.

Wydawało jej się, że liczy szeptem do dziesięciu.

— Czas nam ucieka. — odparł, jak najspokojniejszym głosem, spoglądając na zegarek na nadgarstku. — Liza, jest dziewiętnasta dwadzieścia.

Miała go dość.

— No to nigdzie z tobą nie jadę. — westchnęła, odwracając się na obcasie — Na razie, Spencer. Spotkamy się później na plaży, jak wszyscy się tam zbierzemy.

Wtedy on miał jej dość.

— Panna Darling się obraża, ta? — prychnął, nie ruszając się nawet na krok. Wciąż stał przy drzwiach, opierając się o nie ramieniem i marząc o tym, żeby ta wkurzająca blondynka w końcu wyszła z nim z tego domu.

— Panna Darling obrażona? — powtórzyła, cedząc słowa przez usta. — Oczywiście, że obrażona! — wyrzuciła teatralnie, a jednak bezsilnie ręce do góry — Bo mi nic nie mówisz! Wiesz, jak to wszystko durnie brzmi? Nie dość, że zabierasz mnie na randkę akurat teraz... akurat dzisiaj, jakby nie było na to lepszej chwili, to jeszcze Lori wymyśliła głupi motyw w jaki każdy ma być ubrany! I może miałoby to sens, gdybyśmy się nie spotykali na plaży! Pieprzonej plaży! I teraz jeszcze mówisz, że potrzebne mi będą płaskie buty, no to sam się zastanów, czy na moim miejscu łykałbyś wszystko jak pelikan, bo to, co się dzieje od półtorej godziny, to głupota! — wyliczała, z każdym argumentem głośniej na niego krzycząc. On nic sobie z tego nie robił, ba! Nawet się uśmiechał pod nosem, z jakimś głupim politowaniem — No i jeszcze się śmiejesz!

Od razu powstrzymał uśmiech, choć było to trudne.

— Nie śmieję się. — wciąż się uśmiechał, nawet obawiając, że zaraz wybuchnie śmiechem. — Jestem śmiertelnie poważny.

Alex. Spencer. Niemal. Wybuchł. Śmiechem. Świat się kończył.

— Już mam cię dość. — westchnęła, siadając na najniższym stopniu drewnianych schodów, na przeciwko drzwi wejściowych. Patrzyła wprost na Alexa.

— Jakbyś na mnie nie krzyczała, to może dałabyś mi dojść do słowa — mruknął, już bez uśmiechu na ustach. Ale błyszczały mu oczy — Mówiłem, żebyś wzięła płaskie buty, bo tam będzie piach, Liza. Piach na plaży... — prychnął, choć dobrze wiedział, że to nie był ten konkretny powód dla którego powinna wziąć płaskie buty. — Zakopiesz się w tych obcasach, a ja nie będę z tobą jeździł po szpitalach ze zwichniętą kostką. Ale jak wolisz.

Patrzył na nią bez żadnych emocji, a ona niemal zabijała go wzrokiem. Wtedy trochę pożałował, że akurat tamtego dnia zabierał ją na tą randkę - bał się, że go udusi tego wieczora, a wtedy Mike zostanie bez świadka na ślubie.

W końcu trochę odpuściła. Ale wiedziała, że nie ma zamiaru brać żadnych butów na zmianę - już bez przesady z tym piachem. Umiała chodzić w obcasach. A były na tyle wygodne, że na pewno nie bolałyby ją nogi. Ostatecznie nie zabrała ze sobą tych płaskich butów.

— Chodź już i więcej nie marudź, bo psujesz mi randkę. — prychnął, gestem ręki zapraszając ją do wyjścia. W końcu wstała ze schodów, poprawiła spódnicę i przeszła pod jego ramieniem, którym przytrzymał dla niej drzwi. Szła dwa kroki przed nim, zmierzając do samochodu — Ty to zawsze tak?

— Co! — warknęła, nieco zbyt opryskliwie — Co ja zawsze tak?! Tak czyli jak?! O co ci chodzi?!

On tamtego wieczora był naprawdę uroczy. Jak nie on. Ona wrzeszczała na wszystko dookoła, szczególnie na niego. Jak nie ona.

Chłopak otworzył jej drzwi samochodu, nic nie odpowiadając. Spojrzała na niego krzywo, ale on nic sobie z tego nie zrobił. Wsiadł do auta od strony kierowcy, spoglądając na deskę rozdzielczą i oznajmiając:

— Jeśli zamierzasz na mnie krzyczeć cały wieczór, to chyba rezygnuję z tego przedsięwzięcia, Elizabeth Darling. — odparł dyplomatycznie po chwili namysłu. Wyglądał tak poważnie, gdy to mówił, że aż sama nie wiedziała, co ma mu odpowiedzieć.

Ale w zasadzie miał rację. Krzyczała na niego bez powodu, to znaczy... powód był. Tylko że on o nim nie wiedział.

Brak snu, rozdrażnienie, migrena, drżące ręce, ból brzucha, chęć na wymioty, podkrążone oczy. Cała lista.

— Zabieram cię na lepszą wersję randki, a ty tylko na mnie wrzeszczysz. Na Bryce'a też tak wrzeszczałaś? — prychnął, wypychając językiem policzek od środka — Może się pomyliłem i to jemu powinienem wynagrodzić waszą randkę, co? Bo chyba on wyszedł z niej bardziej straumatyzowany.

Chyba chciała go zabić. Naburmuszona wcisnęła się mocniej w fotel, krzyżując ręce na piersi.

— Bo ja po prostu nie lubię nie wiedzieć. — westchnęła zrezygnowana, już się trochę uspokajając.

— Ale czego ty niby nie wiesz? — dopytał, odpalając silnik.

— Gdzie mnie zabierasz...

— Na randkę, Blondyna. Na r-a-n-d-k-ę. — odpowiedział dosadnie — Mówię o tym już z dziesiąty raz. A jak ktoś cię zabiera na randkę, to nie musisz wiedzieć gdzie dokładnie.

Siedziała na miejscu pasażera jak obrażona dziewczynka, ze skrzyżowanymi ramionami, spod których wystawał tylko skrawek czarnej kurtki chłopaka. Wydęła usta i ani razu na niego nie spojrzała, jakby wciąż była obrażona, ale jednak wiedziała, że to ona zawiniła.

Pomyślał chwilę nad tym wszystkim. Coś mu nie pasowało w zachowaniu Lizy. Coś było... coś się musiało wydarzyć, a ona zamiast obracać to w śmiech, zamieniła to na nerwy.

Wyjechał za bramę, skręcając w lewo. Zazwyczaj jechali w prawo, do centrum miasta. Tym razem chyba mieli jechać inną drogą...

— Zawsze możesz mnie uprowadzić. — stwierdziła, mówiąc takim głosem, że nie mógł się na nią gniewać.

Uśmiechnął się pod nosem.

— Mogę. Kurwa, teraz to nawet o tym marzę. — nie mówił nic przez moment — Zostawię cię w lesie i tam sobie pokrzyczysz na kojoty, co? Słyszałem, że jest ich dużo w Kalifornii. Na pewno je do siebie zwabisz... Pewnie chciałyby cię zjeść, ale odechce im się w tym samym momencie, w którym zaczniesz się na nie drzeć. Pewnie nawet od ciebie uciekną, bo przestraszą się szalonej baby w środku lasu.

Connard. — prychnęła blondynka, a Alex widział kątem oka, jak się uśmiecha i od razu to ukrywa, odwracając głowę w stronę okna.

To był moment, kiedy sam musiał się postarać, żeby ją rozśmieszyć. Nie robił tego często i przychodziło mu to z trudem, ale jednak... Bo czuł, że coś jest nie tak. I dziewczyna dziwnie się zachowuje.

Nie chciało mu się wierzyć, że to reakcja na tą "randkę" - na dobrą sprawę wyglądało to tak samo, jak za każdym razem się spotykali, nic nadzwyczajnego. mych, bo w sumie tym też było.

Chociaż ta randka była tylko pretekstem, żeby wyciągnąć ją z domu.

Przez dłuższą chwilę jechali w ciszy, a przez otwarte okna wpadał chłodny, październikowy wiatr. Wtedy to Lizie coś nie pasowało w zachowaniu Spencera - zresztą nic tamtego wieczoru nie kleiło się w całość. Postanowiła, że nie będzie się tym przejmować - niech robi, co chce, ona już wystarczająco na niego krzyczała.

Zauważyła, że za oknem pojawiało się coraz więcej budynków w podupadłym stanie, jakby wyjeżdżali z centrum dzielnicy Bradford. Obrzeża były ciemniejsze. Słońce jeszcze do końca nie zaszło, oświetlając tą okropną zabudowę złotymi promieniami.

Myślała, że może chce ją zabić. Wywieźć w ciemną i szemraną dzielnicę, a potem zakopać gdzieś, gdzie nikomu nawet nie chciałoby się jej szukać.

Ale co także było dziwne to to, że jechali w ciszy. Zawsze włączał jakąś kasetę albo radio. Robił to, żeby zagłuszyć własne myśli, o czym ona nawet nie wiedziała. Ale wtedy... nic. Cisza. Spojrzała na niego, kiedy sięgał ręką po okulary przeciwsłoneczne i wsunął je na ładny nos z niewielkim garbkiem. I znowu cisza. Musiał nad czymś myśleć.

— Co robisz? — zapytała w końcu, uważnie mu się przyglądając. Nie wierzyła, że jej krzyk mógł tak na niego podziałać, że bał się do niej odezwać. To był najmniej prawdopodobny scenariusz. Pewnie więcej się śmiał w duszy, niż przejmował jej wrzaskiem.

Odpowiedział po dłuższej chwili.

— Myślę.

Ach, no tak. Pieprzony myśliciel.

— Nad czym? — kontynuowała, bo chyba postanowił obrać strategię bycia niezbyt rozmownym.

— Myślę, kiedy nastąpił taki moment w moim życiu, że z własnej woli zabieram wariatki na randki. — odparł, nie odrywając wzroku od jezdni. — Chyba naprawdę muszę się poddać.

Musiał powstrzymywać uśmiech i pozostać poważnym.

— To co mam zrobić? — zapytała, uważnie przypatrując się jego profilowi. Obrócił się na sekundę, spoglądając na nią znad oprawek okularów przeciwsłonecznych i posyłając jej zadziorny uśmiech — Jesteś okropny. I niewyżyty.

Palant.

— Ale ja nic nie powiedziałem! — prychnął, uśmiechając się szeroko — To ty sobie dopowiadasz nie wiadomo co — dodał, wjeżdżając w jakąś uliczkę w mniej zatłoczonej części Los Angeles — A zresztą... To ty mnie wykorzystujesz bez przerwy, niemal bez mojej zgody... A ja ciebie ani razu. — dodał po chwili.

Niemal się udusiła. No robił się coraz bardziej bezczelny! A przecież miał był miły i urzekający.

— Słucham?! — pisnęła, bo nie wierzyła, że powiedział coś takiego — To w barze?! To było według ciebie wykorzystanie?!

Nie mógł się zaśmiać. Nie mógł, nie mógł, nie mógł...

— I to poważne. Jakby były tam jakieś dzieci, ich rodzice na pewno by nam zarzucili, że nie mamy wstydu. — kontynuował, widząc, jak coraz bardziej ją denerwuje — No przynajmniej ty, wiesz... Ta twoja Ariel Moore.

— Ale się zgodziłeś! — protestowała, przypominając sobie, że przecież go do tego nie zmusiła. — Nic nie powiedziałeś!

I tu miałaby rację, gdyby on specjalnie nie ciągnął tego, żeby się na niego denerwowała. Śmiesznie się wściekała.

— Bo nie miałem nic do powiedzenia — dodał, wypychając językiem wnętrze policzka. — Chciałaś się mścić, ale nie sądziłem, że w taki sposób.

Narzekał! Brał w tym udział i jeszcze narzekał.

— W życiu cię już palcem nawet nie dotknę. — mruknęła, jakby była obrażona, po czym uniosła palec i dodała szybko: — I ty mnie też nie!

Wiedział, że wyprowadza ją z równowagi. Jeszcze chwila i by go pobiła. Ale kontynuował.

— Podobno ludzie się wykorzystują na randkach. Daję ci przyzwolenie na dzisiaj, jeśli nie będziesz się na mnie więcej darła.

Zaschło jej w gardle, czuła jak serce jej się wyrywa spod żeber, w policzki robią cieplejsze i nieco bardziej czerwone.

— A ja ci nie daje przyzwolenia. Mówiłam już... Nie mam zamiaru cię dotknąć chociażby palcem.

Wjechali na tyły jakiegoś budynku, gdzie po jednej stronie widziała ścianę ze starej cegły, z której odpadał tynk, a po swojej prawej metalowe ogrodzenie z drutem kolczastym u góry. Wtedy była już niemal pewna, że ją zabije. Już ją to nawet nie śmieszyło.

— Będę się łudził cały wieczór. — odpowiedział z pewną wyższością, jakby był o tym przekonany.

Miał się łudzić, że jednak go wykorzysta.

— Powodzenia! — prychnęła — Nawet. Palcem. Cię. Nie. Dotknę.

— Zobaczymy. — odparł po dłuższej chwili z taką pewnością w głosie, że Liza aż poczuła się maleńka. Zaparkował na pustej przestrzeni, wyłączył silnik samochodu i po prostu wysiadł z auta.

— Nie, właśnie nie zobaczymy. — odpowiedziała głośniej, żeby na pewno ją usłyszał. Wtedy chłopak obszedł auto, otwierając drzwi z jej strony. — Mam propozycję.

Uniósł brew do góry, przejeżdżając językiem po wnętrzu policzku. Stał nad nią, czekając, aż wysiądzie, ale postanowił, że wysłucha jej propozycji.

— Będziemy dzisiaj grać w samokontrolę.

— Samokontrolę? — prychnął, uważnie jej się przypatrując. Mówiła poważnie. — Teraz to wymyśliłaś?

— Nie — Oczywiście, że teraz to wymyśliła — Zasady są proste. Nie dotkniesz mnie chociażby palcem, ani ja ciebie. Zero. Nic. — kontynuowała, spoglądając na niego do góry, bo jeszcze siedziała na fotelu pasażera — Wiesz, trzeba to zwalczać. — Uniósł brew do góry na jej słowa, ale nic nie powiedział. Wyszła z samochodu, schylając się pod jego ramieniem, którym przytrzymał jej drzwi — Żebyś nie wpadł na pomysł, by w przyszłości oskarżyć mnie o molestowanie. No bo przecież ciągle cię wykorzystuję, no nie?

Myślał chwilę, wciąż stojąc przy samochodzie. Nie odwrócił się do niej przez dobre kilkanaście sekund. W końcu niemal niezauważalnie pokiwał głową, spojrzał na zegarek na nadgarstku - dziewiętnasta czterdzieści - zamknął drzwi i podszedł kilka kroków w stronę Lizy. Szedł pewnie, ale... zrobił o jeden krok za dużo. Niemal stykali się ciałami. Gdyby nie był tak wysoki, a ona nie musiałaby patrzeć do góry, zapewne dotknęliby się czubkami nosów.

Za mocno, zbyt blisko, za bardzo.

Czuła, jak pachniał. Zimnym wiatrem, tytoniem i oleandrami.

Zdjął okulary przeciwsłoneczne i zwiesił odrobinę głowę, zniżając się do blondynki. Ona wciąż musiała patrzeć na niego nieco do góry. Musiała przełknąć ślinę.

— Daję ci cztery godziny. — zaczął zachrypniętym głosem przepełnionym pewnością — Maksymalnie. — dodał po chwili.

Pociągnęła nosem, przekrzywiając odrobinę głowę w bok.

Chciał grać... no to będą grać.

— Ja tobie dwie. — odpowiedziała delikatnie, bo miała świadomość, że gdy patrzy na niego w górę, jej oczy wyglądają jak te u jelonka.

Patrzył na nią i nie dał po sobie nic poznać.

— Jestem wytrwały. — dodał, mrużąc delikatnie oczy. Coś w nich wtedy błysnęło.

— Zobaczymy. — odparła z szerokim uśmiechem, w końcu od niego odchodząc. Tak po prostu. Wyminęła go i zaczęła zmierzać w kierunku budynku, do którego chyba mieli się udać.

Ale to było to. To napięcie, które zawsze między nimi było, to, z którym ciągle tak zacięcie walczyli.

Oboje od razu wiedzieli, co będą robić przez cały wieczór.

Prowokować się nawzajem, aż w końcu.... jedno przegra.

*

— Nie wydaje mi się, żeby ludzie jeździli na randki w takie miejsca. Raczej jakieś... Kawiarnie, może kino, albo jakieś atrakcje... — zaczęła głośniej, żeby chłopak, który szedł za nią na pewno ją usłyszał — Jak już chciałeś mnie zabić w takiej dzielnicy, to mogłeś chwilę poczekać. Moja siostra bierze za tydzień ślub!

Rozglądała się po okolicy. Kręciło się tam sporo osób, skądś dobiegała muzyka, gdzieś trąbił samochód. Te wszystkie budynki nie wyglądały zbyt... przyjaźnie. Mimo że oświetlało je jeszcze złote słońce, to wciąż było nie za bardzo zachęcająco.

— Zrobimy pogrzeb i wesele na raz. — odparł od niechcenia, idąc gdzieś z tyłu — Siostry Darling w dwupaku.

— Miałeś być miły i urzekający! — krzyknęła, przewracając oczami. Nawet jak bardzo się starał  i udawał, to nie mógł nic poradzić na to, że zwyczajnie... lubił ją denerwować. A ona lubiła robić to samo względem jego.

— Przecież jestem — westchnął, jakby nie miał już do niej cierpliwości. Zrównał jej kroku i kiwnął głową w lewo — Chodź.

Przystanęła w pół kroku. Spojrzała na paskudne drzwi obdarte z farby i jakieś osoby, które wychodziły z tego budynku i paliły przed wejściem.

— Tam?! — pisnęła, nie dowierzając, że naprawdę prowadzi ją w takie miejsce — Z tylu miejsc w Los Angeles wybrałeś akurat taką... taką ruderę?! Nawet klub Ricka, w którym trenujesz, jest w lepszym stanie! A przypominam, że drzwi wiszą na jednym zawiasie!

Policzył do dziesięciu. Myślał, że zwiększy mu się poziom cierpliwości. Niestety chyba nie tym razem.

Szedł dalej. Zostawił ją na żwirowym parkingu i sobie po prostu poszedł.

— Zostawiasz mnie tu?! — krzyknęła — Alex, a jak ktoś mnie napadnie?!

Chciał się zaśmiać, ale nie mógł. Musiał pozostać poważny.

— Jeśli już... to zacznij się na nich drzeć i sami dadzą ci spokój — rzucił zza ramienia, nie zatrzymując się chociaż na chwilę.

— Porwą mnie! — usłyszał jej krzyk, a zaraz potem obcasy stukające po asfalcie.

— Oddadzą po godzinie, bo będą mieli cię dość! — dodał niby obojętnie — Jak będziesz szła tak daleko za mną, to zwiększasz szanse, że cię ktoś porwie! Tak tylko mówię! To dopiero będzie dla ciebie niezła atrakcja, co?

Był pewien, że ich krzyki słyszeli wszyscy w okolicy. Jak dwójka wariatów.

— Miałeś być dla mnie miły! Chociaż dzisiaj! — pisnęła, już zrównując po kroku. Kiedy on stawiał jeden krok, ona niemal za nim biegła.

— Utrudniasz mi to na wszystkie sposoby — dodał obojętnie, ale w środku się gotował. Miał chyba problemy z cierpliwością. Malutkie problemy... — A uwierz, ja naprawdę się starałem.

Spojrzał na nią dopiero, gdy stanęli przy drzwiach, z których schodziła farba. Otworzył je, przytrzymał i gestem ręki zaprosił blondynkę do środka. Miał jej dość, jej krzyków, jej głupich tekstów, no już wszystkiego! Ale przecież miał być miły... To już wolał się w ogóle nie odzywać i tylko przewrócił oczami, gdy przed nim przechodziła. Ale poczuł woń jej perfum.

Zmierzali całkiem długim, ciemnym korytarzem, a z każdym krokiem muzyka narastała. Szła przed nim, a on nie mógł nic poradzić na to, że uważnie obserwował tył dziewczyny. Długie nogi; złote włosy sięgające połowy pleców; białe kozaki, które z gracją stawiały kroki w równej linii; tył spódnicy, który... Zresztą nieważne. Nie mógł myśleć o takich rzeczach.

—  Nie patrz mi się na tyłek, Alexander.

Przyłapany.

— Nigdy w życiu, Elizabeth.

Kilka kroków dalej i dotarli do drewnianych drzwi, żłobionych w jakiś roślinny motyw. Dudniła stamtąd jakaś wesoła muzyka. Spencer zrównał jej kroku, pociągając za klamkę, a ona tylko pomyślała "Boże, za jakie grzechy..." jakby naprawdę miał ją zaraz zabić.

Otworzył drzwi, a ona zaniemówiła. Podeszła dwa kroki do przodu, ale zupełnie nieświadomie. Byli na pewnego rodzaju patio, otoczonym z czterech stron fasadą budynku, a gdy spojrzała w górę, zobaczyła niebo. No i setki lampeczek, rozwieszonych na cienkich sznurkach, podczepianych do każdej ściany. Ta przestrzeń musiała służyć za jakiś ogródek, bo rosły tam krzewy, przypominające oleandry. Na ziemi ułożone były wzorzyste kafelki, wyglądające jak mozaika, a na środku, pomiędzy tymi kwiecistymi roślinami, znajdował się stolik z dwoma krzesłami. W tle cichutko leciał jakiś utwór i wszystko wyglądało... przepięknie.

—    No i co? Było się na mnie tak wydzierać?

Usłyszała gdzieś za plecami głos chłopaka , który ją tam zabrał i już chciała się odwrócić, ale spokój zakłócił krzyk jakiegoś mężczyzny, dobiegający z uchylonego okna, wychodzącego na stronę patio. Później ktoś rzucał garnkami, a metal wydawał ogłuszający dźwięk. Nie mogła przestać się śmiać, gdy usłyszała, jak ktoś krzyczy po włosku, a raczej przeklina na całe gardło.

Z uśmiechem na ustach w końcu na niego spojrzała. I coś jej błysnęło w oku.

—    Będziemy jeść włoskie?

Spencer nie oderwał od niej wzroku chociaż na sekundę. Uniósł lekko kącik ust i zmarszczył śmiesznie nos.

—    Prawie.

ÓSMA WIECZOREM

I feel it coming - The Weeknd

Siedzieli tam już od co najmniej pół godziny, a co najlepsze- jedli francuskie potrawy we włoskiej knajpce. Darling poznała też pana Elio, który okazało się, że jest włoskim kucharzem z wielkim temperamentem i donośnym głosem, ale jak widać... wielkim sercem, skoro zgodził się gotować francuskie potrawy na prośbę Alexa. Ale Elio miał też żonę – Biancę, która wydawało się, że ma słabość do Spencera.

— Wciąż nie wiem, jakim cudem sprawiłeś, że tutaj... — spojrzała jeszcze raz na otaczające ich patio — Ugotowali coś francuskiego.

Liza jadła. I to naprawdę... Jadła i nawet nie patrzyła, co je. Widziała na stole jedzenie, a nie cyferki określające kaloryczność.

A Spencer palił, niemal cały czas i nawet z nią rozmawiał. Bez sarkastycznych odzywek i zaczepek, a jak normalny... i miły chłopak.

—  Powiedzmy, że... — zastanowił się na moment, jak ubrać to w słowa, wydmuchując dym papierosa — Ładnie poprosiłem.

—  Zazwyczaj, jak kogoś ładnie prosiłeś... To go biłeś.

Prychnął i uśmiechnął się, przygryzając delikatnie papierosa w ustach.

—  Oprócz zakrwawionych rąk... czasami — szybko się poprawił — To mam też urok osobisty, wiesz? Miły i urzekający... No i jestem bardzo przekonujący.

Oj był. Czasem nawet za bardzo.

—  A tak ogólnie — zaczęła, skubiąc bagietkę — Dlaczego nie ma tu nikogo, oprócz nas? Na początku wychodziły stąd jakieś osoby, ale teraz... — Rozejrzała się, ale przecież był tam tylko jeden stolik. Ten, przy którym siedzieli oni — Pusto.

Gdyby Liza wiedziała, jak zagmatwane było dla Alexa wytłumaczenie Włochowi, który kaleczył język i mówił z mocnym akcentem, że na ten wieczór patio musi być puste. Jeden stolik na środku. I francuskie potrawy.

Normalny człowiek poszedłby po prostu do francuskiej restauracji, ale nie, Alex musiał być oczywiście inny. No i na jego decyzję wpływało też to, że Elio i Bianca go uwielbiali od wielu lat. Zarówno jego, jak i Goldie.

—  Mówiłaś, że nie lubisz, jak jest za dużo ludzi. No to... nie ma nikogo.

On przecież też nie lubił tłumów. Spencer na dobrą sprawę w ogóle nie lubił ludzi. I oboje wiedzieli to już od pierwszego wieczoru, jak się poznali. Byli na tym pomoście... bo za dużo ludzi.

Ale serce zaczęło jej bić tak odrobinę szybciej, gdy to usłyszała. Zwłaszcza, jak na niego patrzyła. I siedział tam, na przeciwko Lizzy, a ona nie mogła oderwać wzroku. Sama się na tym łapała co chwilę, ale jezu... Nic nie mogła poradzić na to, że był przystojny. Z faktami się nie dyskutowało. Włosy miał już nieco zmierzwione przez wiatr, guziki czarnej koszuli przy szyi same się odpinały i  za każdym razem, jak zaciągał się papierosem, srebrny sygnet na palcu i zegarek na nadgarstku błyszczały w świetle girland. Ostre rysy twarzy, ładny nos z niewielkim garbkiem, równe brwi i wąskie, ale kształtne usta. No i te szare oczy. A może w sumie srebrzyste. Mogła także przysiąc, że wcześniej nie zauważyła, że ma delikatne piegi na twarzy. Niewiele, ale jednak.

—  Blondyna, gapisz się.

Musiała przełknąć ślinę, bo mimo że jego słowa do niej dotarły, ona wciąż błądziła w myślach. Naprawdę jej słuchał. Słuchał tego, co mu czasem wspominała, a jednak zapamiętywał te drobnostki. I sprawił, że nawet ta „udawana randka" była dopracowana i... komfortowa do tego stopnia, że specjalnie dla niej pozbył się ludzi.

Nikt nigdy nie zrobił dla niej nawet cząstki tego, co on. A przecież udawali! Udawali na tej randce, a jednak w porównaniu z Bryce'm - to było jak niebo i ziemia.

—  Dziękuję, Alex. Ale tak naprawdę... Naprawdę dziękuję. Że w ogóle o tym pomyślałeś.

Chciał powiedzieć coś w stylu nie rozczulaj się, ale przypomniał sobie o dwóch rzeczach. Po pierwsze: Miał być miły, bo akurat tę randkę miała wspominać dobrze. Po drugie: coś w głowie mu podpowiadało, że przecież ludzie się tak zachowują. Że są wdzięczni za małe rzeczy. Że niektórzy jeszcze coś czują.

—  To nic takiego. — odparł, jakby naprawdę to było coś normalnego. Nie wiedział, co innego powiedzieć — Ale mamy jeszcze jeden punkt do odhaczenia.

Jeszcze jeden? Sama nie mogła w to uwierzyć. To już było wystarczająco!

—  Jaki? — zapytała, sądząc, że jak się do niego uśmiechnie, to jej odpowie. Tylko przewrócił oczami. Znowu pytała. Zaraz pewnie zacznie się na niego wydzierać.

—  Osiągnęłaś już limit pytań na dzisiaj. — prychnął, obracając i bawiąc się w dłoni zapalniczką — Teraz ja pytam. —  upił łyk espresso — Czemu Ariel Moore?

—  To znaczy? Chodzi ci o tamto w barze?

—  Nie no, ogólnie. Czemu akurat Ariel Moore z Footloose, a nie ktokolwiek inny?

Uśmiechnęła się, czując nutkę nostalgii.

—  Bo nosiła i tańczyła w takim ładnym gorsecie... — powiedziała uśmiechnięta, a Alex przełknął ślinę, a samo słowo gorset — No i miała czerwone kowbojki.

—  Nie mów, że chodzi o głupie buty. — odparł z niedowierzaniem, przewracając oczami.

—  Nieee... nie. — zaśmiała się — To znaczy, nie do końca.

Przerwała na moment i spojrzała na niego, mogąc przyznać, że poważnie czeka, aż będzie kontynuowała. Chciał jej słuchać. Naprawdę chciał.

— Jak byłam mała, miałam obsesje na punkcie tej nowszej wersji filmu. I podobało mi się w nim wszystko... Zaczynając od tego, jak tańczyli i się świetnie bawili, aż po to, jaka była Ariel, jaki był Ren... — mówiła z uśmiechem na ustach — Oglądałam ten film co najmniej dwa razy dziennie, jeszcze na płytach do DVD. Miałam z dziesięć lat. Może trochę więcej. Ale wpadłam w taką obsesję, że mój tata miał mnie dosyć!  — zaśmiała się na samo wspomnienie — Od zawsze nie miał do mnie cierpliwości, tak jak ty! No ale ciągle mu mówiłam o tych czerwonych kowbojkach, ciągle go męczyłam i nie chciałam się zamknąć przez naprawdę sporo czasu. W żaden sposób nie mogłam o nich zapomnieć! Aż w końcu zlitował się nade mną i dostałam takie na urodziny. I na święta. Czerwone, na średnim obcasie, z haftowanymi kwiatkami. Ciężko było je gdziekolwiek dostać, żeby wyglądały tak, jak sobie wymarzyłam, ale zrobił wszystko, co mógł i mi je załatwił.

Alex uważnie jej się przypatrywał, paląc papierosa i nie komentując monologu dziewczyny. Błyszczały jej oczy, gdy była naprawdę szczęśliwa. Wcześniej tego nie zauważał, albo po prostu... wcześniej nic ją tak nie uszczęśliwiało.

— Tata myślał, że od teraz będzie miał spokój, ale ja byłam jeszcze gorsza! Śmiał się ze mnie, że w ogóle ich nie zdejmowałam. Chciałam brać w nich prysznic, chodzić do szkoły, mówił, że nawet na noc ciężko było mi je zdjąć. Był bliski załamania, jak powiedziałam, że zamierzam tańczyć w tych butach. Balet w kowbojkach! No i jeszcze spędziłam pół życia w szpitalu, więc możesz sobie wyobrazić, jak mój tata reagował, gdy na całym oddziale zwracano się do mnie Mała Ariel Moore.

— Pół życia w szpitalu? — dopytał, bo wyłapał to zdanie.

On też spędził sporo czasu w szpitalu.

— Mój tata jest lekarzem. Onkologiem. — sprecyzowała — Ma dwie prywatne kliniki, jedną tutaj... Kate, żona mojego wujka, Henry'ego, zarządza tutejszą. A drugą ma w Paryżu. No więc spędziłam tam pół życia, bo tata chciał we mnie zaszczepić pierwiastek miłości do medycyny — zaśmiała się — Nie udało mu się ani z jedną, ani z drugą córką. Ale lubiłam z nim tam chodzić i spędzać czas. W pewnym momencie nawet wstawił mi tam pianino i grałam na korytarzu, a pacjenci, którzy tam byli chętnie tego słuchali. No i śmiali się z tych moich cholernych kowbojek!

Wtedy do Spencera dotarło, że spierdoli jej ten rok, który tam była. Nawet nie zepsuje... Po prostu spierdoli w najgorszy możliwy sposób. Liza jeszcze uśmiechała się do ludzi, jeszcze sama z siebie sprawiała im przyjemność i zawsze była dla nich serdeczna. Mówiła o nich z uśmiechem na ustach.

Bo ona jeszcze czuła. A Alex, od dawna, już prawie wcale.

— I dlatego? Chodziło o buty? — odchrząknął w końcu, bo nie miał pojęcia, co więcej ma powiedzieć.

Nie pytał o jej ojca, o jej dzieciństwo, nie dopytywał o nic, bo kim był, żeby o to pytać? Niewiele o sobie wiedzieli.

Ale jak mieli się czegokolwiek dowiedzieć, skoro żadne nie chciało pytać?

— Bo wiele dla mnie znaczyły. — odparła, wzruszając ramionami i przekrzywiając odrobinę głowę — I czułam się w nich tak, jak Ariel, a byłam małą dziewczynką, trochę zagubioną i w ogóle. A w tych butach czułam, jakbym mogła zrobić wszystko. Jakbym miała cały świat u stóp. A później, z dnia na dzień, zaczęły znikać.

— Buty ci znikały? — powtórzył, bo sądził, że się przesłyszał.

— Stassy je pożyczała bez pytania. Miała taki sam rozmiar, co ja, i też chciała w nich chodzić. Chociaż nigdy nie wspomniała o tym filmie, ale jednak regularnie mi je zabierała... Więc chodziłam w nich coraz mniej. Aż w końcu kompletnie je straciłam. Okazało się, że tak je zniszczyła, że nadawały się tylko do wyrzucenia. — odparła, bez żadnych emocji w głosie — No i nie miałam już tych butów, w których czułam, że mogę wszystko. Że jestem zdolna do wielkich rzeczy. Byłam niesamowicie szczęśliwa, że je miałam, poważnie...

Nie zająknęła się słowem o tym, że Ariel też udawała. Że przechodziła ze skrajności w skrajność, z czarni do bieli, kiedy tak naprawdę  powinna być na środku, tam gdzie było szaro.

W którymś momencie ta niewinna rozmowa o butach przeszła na inne tory... I zrobiło się dziwnie smutno i nostalgicznie, do tego stopnia, że nawet Liza to zauważyła.

— No, ale to nic złego — dodała — Bo jak byłam starsza i miałam może z osiemnaście lat, to zamieniłam kowbojki na gorsety.

Alex znowu przełknął ślinę.

— A bardziej takie usztywniane bluzki, niż gorsety. Ariel też takie nosiła, a nawet tańczyła! Zwłaszcza w tej scenie, co...

— Wiem której. — wtrącił się Alex, bo dobrze wiedział o którym momencie mówiła. Nie dość, że pamiętał film, to bardziej zapadła mu w pamięć ich wersja tej sceny. W barze, na oczach Bryce'a.

— I chyba mnie to jakoś... jarało. To, że miała rozwiane włosy, gorset, jeansy z niskim stanem, no i te kowbojki... Potrafiła tańczyć, bawić się, śmiać i roztaczała wokół siebie aurę i jak wchodziła do pomieszczenia to wyglądała, jakby miała cały świat u stóp.

Gdy usłyszał ostatnie zdanie, połączył kropki.

— Zbieramy się. — oznajmił, spoglądając na zegarek na nadgarstku.

Była 20;30.

Nic nie odpowiedział na jej monolog. W końcu powiedziała mu coś o sobie, a on tak po prostu... Po prostu to zignorował i rzucił "Zbieramy się". No i faktycznie... wstał, zabrał paczkę fajek, zapalniczkę i telefon... i już.

— Mówiłem, że mamy jeszcze jeden punkt randki do odhaczenia — dodał w końcu, gdy zauważył minę Lizy. Nie była zawiedziona, co... Co chyba liczyła na jakieś słowo od niego. Mógł jej się nawet śmiać w twarz z powodu tych butów, ale nawet cokolwiek byłoby lepsze niż nic.

Ale wstała od stolika, zabrała torebkę z oparcia krzesła, spojrzała jeszcze raz na patio oświetlone lampeczkami i poszła za nim. Wyszli z budynku i powędrowali od razu do czarnego samochodu Spencera. I odjechali, zmierzając w jakimś nieznanym Lizie kierunku.

Ale musiała mu zaufać - w końcu, krzyczała na niego całą drogę do tej knajpki, a okazało się, że wymyślił coś naprawdę... miłego.

Spoglądała na niego co jakiś czas, gdy jechali. I pierwszy raz poczuła, że chyba nie uda jej się wygrać w samokontrolę. Zwłaszcza, jak prowadził jedną ręką, jak światła latarni ulicznych oświetlały jego profil, jak niby nie zwracał na nią uwagi, ale unosił kącik ust za każdym razem, jak czuł, że na niego patrzyła.

— Jest za cicho. — zaczęła w końcu, bo nie mogła wytrzymać z własnymi myślami. Jechali w ciszy, o niczym nie rozmawiali, a jej głowa...

— To na mnie krzycz — odparł od niechcenia, ale w sumie mogła się do tego zastosować.

Jak na niego wrzeszczała, to błyszczały jej oczy za każdym razem, jak rzucała jakimś głupim tekstem na poziomie przedszkolaka. I było to w jakiś sposób urzekające. Lubił ją denerwować, lubił jak się na niego wydzierała, lubił moment, w którym on jej coś mówił, a ona cichła na sekundę, bo ją pokonywał i zawstydzał.

— W schowku przed tobą... — kontynuował, ale ona nie czekała na jego słowa. Otworzyła skrytkę i ujrzała kilkanaście starych kaset. Zaczęła w nich grzebać. — Ale nie rozwalaj mi porządku — jęknął bezsilnie — One były ładnie poukładane...

Spoglądała po kolei na kasety, czytając w myślach napisy. "Goldie" - na pewno była tam Lana del Rey; "2017" - jakieś hity sprzed dwóch lat; "Starboy" - w ogóle nie była zaskoczona. Spodziewała się, że słucha takiej muzyki - no może jeszcze starego rocka. Ale The Weeknd do niego pasował.

W końcu wpadła jej w ręce kaseta, na której ktoś markerem napisał  "Lori&Ethan".

— Bierzemy tę. — oznajmiła, otwierając plastikowe opakowanie i wkładając kasetę w odtwarzacz — Czuję, że Lori ma dobry gust muzyczny.

Alex przewrócił oczami. Wiedział, że zaraz będzie musiał słuchać jakichś kawałków Sade albo Whitney Houston. To nie tak, że ich nie lubił, ale... To była muzyka Lori. Niekoniecznie jego.

Darling musiała cofnąć taśmę, bo piosenka leciała dopiero od połowy. Po chwili cały samochód wypełnił głos Drake'a i Alicii Keys. Piosenka z tytułem "Un-thinkable".

I need you to rescue me from my destiny

I'm tryna live right and give you whatever's left of me

— Wiesz, o czym jest ta piosenka? — zapytała, cicho podśpiewując. Znała tekst, wiedziała, co znaczył...

— Nie lubię jej — odparł po chwili, chociaż Liza widziała, jak palcem wystukiwał rytm w kierownicę. Chyba jednak lubił tą piosenkę — Ale wiem, a ty wiesz?

— Wiem.

You give me a feelin' that I've never felt before

And I deserve it, I think I deserve it,

It's becoming somethin' that's impossible to ignore

And I can't take it

— I co w związku z tym? — zagaił od niechcenia. Nie spojrzał na nią, jakby unikał jej wzroku.

Oj, prowokował ją.

— Właśnie, Alexander, na szczęście nic! Bo istnieje magiczna samokontrola... I według moich obliczeń została ci... Może godzina.

Prychnął, wciąż patrząc na jezdnię przed sobą, aż w końcu dodał ciszej i zachrypniętym głosem:

— Ale to ty mnie do tej pory wykorzystywałaś, Elizabeth... Ja tylko nie odmawiałem.

I znowu ją pokonał. Już myślała, że go zgasiła, ale nie... Musiał mieć ostatnie słowo.

Zamilkła, bo nie miała pojęcia, co powiedzieć. Prychnął pod nosem, nic nie mogąc poradzić na lekki uśmiech. Darling zaczęła wpatrywać się w panoramę Los Angeles za oknem, mając wrażenie, jakby jechali na kompletny koniec miasta.

Uprowadzał ją, to na pewno.

—W ogóle, dużo masz tych kaset, wiesz? — zagaiła w końcu, a on pomyślał, że nie mogła wymyślić głupszego powodu do rozmowy — Każdy ma swoją?

— Prawie każdy. Ci, co spędzają dużo czasu w tym samochodzie.

— Rozumiem — westchnęła — Czyli wszystkie twoje dziewczyny mają takie kasety z muzyką?

Chciała tak grać, to będą grać. Ale na sposób Alexa.

— Wszystkie — odparł automatycznie — Co do jednej. I jeszcze jakieś losowe desperatki, które pakują mi się do auta, a ja je dobrodusznie przygarniam.

Jebaniutki sobie ze mnie kpi, pomyślała. Ale chociaż się uśmiechał.

— Grabisz sobie, Alex. Oj, grabisz...

Ale pomyślała też o tym, że tak w zasadzie... Już od jakiegoś czasu Alex nie udaje tego miłego i urzekającego, którym obiecywał być. Tylko po prostu... był Spencerem. Takiego, jakiego już zdążyła go poznać. Może na początku trochę udawał, ale potem... Alex był Alexem.

Zauważyła, żę chłopak chyba się nad czymś zastanawiał. I w tym samym momencie wyglądał tak, jakby właśnie podjął jakąś decyzję.

Puścił kierownicę jedną ręką, a prawą sięgnął w kierunku schowka, przed nogami Lizy. Musnął opuszkiem palca jej kolano, ale nic nie powiedziała - przegrałby w samokontrolę. Otworzył klapkę skrytki, co chwilę spoglądając na drogę, wyciągnął jakąś nieopisaną kasetę, obejrzał ją z dwóch stron i zabrał, zamykając schowek.

— Ta jest twoja.

Spojrzała na jego dłoń, w której trzymał kasetę.

—  Co?

— Twoja kaseta. Lana del Rey i jakieś tam... Smęty.

Zaparło jej dech w piersi. Nie miała pojęcia, co się właśnie stało, ale patrzyła na niego o sekundę za długo. Nie oderwała wzroku i dopiero po chwili uświadomiła sobie, że się na niego gapi, a on wciąż trzyma kasetę w prawej ręce,

W końcu chwyciła kasetę, odpakowując ją z przezroczystego plastikowego pudełeczka. Wyjęła z odtwarzacza poprzednią i wsadziła tą, która miała być Lizy.

Po chwili usłyszała Summertime Sadness Lany del Rey i nie mogła uwierzyć, że... że naprawdę nawet o tym pomyślał. W końcu, to fakt - często jeździła z nim w samochodzie, ale w życiu nie sądziła, że dostanie własną kasetę.

Co więcej, przecież każdy miał świadomość, że za kilka miesięcy jej już tam nie będzie. Liza sama sobie wmawiała, że każdy odsuwa ją na bok i nigdy nie będzie w pełni należeć do ich paczki. Ale jakby o tym pomyśleć... oni w żaden sposób jej nie lekceważyli. Goldie, Lori, Michael, Ethan, Lauren, Tony... No i Alex.

Miała własną kasetę, taką samą, jaką miał każdy z jego przyjaciół. Ale przecież powiedział jej to już kiedyś na imprezie studenckiej... Była jego przyjaciółką.

A! No i przy okazji losową desperatką, która wepchnęła mu się do auta, a on ją dobrodusznie przygarnął.

Jechali dłuższą chwilę bez słowa, pozwalając na to, by głos jej ulubionej artystki rozbrzmiewał w samochodzie. Gdy piosenka się skończyła, odtwarzacz się zaciął, a za moment usłyszała The Weeknda. Była prawie pewna, że to była jego piosenka.

Alex od razu nacisnął przycisk, przewijając taśmę z tą piosenką.

— Czemu cofasz?! — pisnęła, bo naprawdę lubiła ten utwór

— Bo tej akurat nie lubię.

— Ale ja lubię. Każdy normalny ją lubi, bo to hit! Włączaj ją. Już.

Chwilę bił się z myślami, ale uległ. Leciało Cant't feel my face.

And I know she'll be the death of me, at least we'll both be numb

And she'll always get the best of me, the worst is yet to come

But at least we'll both be beautiful and stay forever young

— Czyli na tej kasecie... jest The Weeknd i Lana? — nic nie odpowiedział na jej pytanie — Zaczynam myśleć, że to chyba nie jest tylko moja kaseta.

I nic nie odpowiedział. Znowu. Ale się uśmiechnął.

Mówił, że nie lubi tej piosenki, ale nie wierzyła w jego słowa. Wystukiwał rytm palcem o kierownicę, a Liza mogła przysiąc, że walczy ze sobą, by zaraz nie śpiewać na całe gardło.

— Masz jakiś marker?— zapytała, ale zanim zdążył odpowiedzieć, ona juz otworzyła schowek, kolejny raz rozwaliła porządek w schowku i wygrzebała z tyłu czarny marker — Oczywiście, że masz.

Zastanowiła się moment nad tym, co robi. Myślała, co napisać na opakowaniu kasety, ale rozwiązanie wydawało się banalne. Po chwili na plastiku widniał już napis:

Stargirl&Starboy, 25.10.2019

— Nie będzie tylko moja. — I tylko dodała, dla jasności: — Ta kaseta będzie nasza.

*

Za piętnaście dziewiąta dojechali w jakieś ciemne miejsce, w którym Alex zaparkował. Tym razem nie było tam obskurnych budynków, a po prostu... nicość. Kilka drzew, nierówny teren i cisza. Jakby byli w zupełnie innym mieście, albo tak daleko od centrum, że żaden hałas do nich nie docierał. Zanim wyszła z samochodu, Alex rzucił jej kurtkę, bo robiło się już coraz chłodniej.

Przeszli kawałek jakąś ścieżką, ale Liza... Miała buty na obcasie. I to dość wysokim.

Alex był daleko przed nią, a ona niezgrabnie borykała się z kamieniami i nierówną dróżką. Jeszcze chwila i skręciłaby kostkę albo runęła na twarz.

Chłopak obracał się co jakiś czas przez ramię, patrząc czy blondynka jeszcze żyje, ale za każdym razem kręcił głową i powstrzymywał się od stwierdzenia "A nie mówiłem?!"

Była pewna, że jeszcze chwila i zdenerwuje się tak bardzo, że wrócą do samochodu i sobie odpuszczą. Miał jej definitywnie dość. Co na nią patrzył, to przewracał oczami i było po nim widać, że jeszcze sekunda i...

I stanął w końcu. Chwilę pomyślał, ale już nie miał do niej siły. Odwrócił się i zaczął schodzić w jej stronę. Widziała po nim, że najchętniej by klął na lewo i prawo. W kilku dużych krokach znalazł się centralnie przed nią, spoglądając na nią ostatni raz. Zanim się zorientowała, co miał zamiar zrobić, on już objął ją w talii, podnosząc i przewieszając sobie przez ramię.

— Nie wiem, jak ty, ale ja chcę się jeszcze załapać na ten wieczór kawalerski — rzucił mocniejszym głosem, odwracając się z nią na ramieniu i zmierzając w kierunku, z którego po nią zszedł. — A wleczesz się w takim tempie, że do rana się tam nie zjawimy.

— Ty jesteś nienormalny! — zaczęła krzyczeć, próbując go kopnąć. Wtedy on przytrzymał drugą ręką jej nogi, bo zapewne dostałby w twarz — Postaw mnie na ziemi!

— Mówiłem, żebyś wzięła płaskie buty, to ty oczywiście musiałaś wiedzieć lepiej.

— Bo mi to burzyło stylizację! I skąd ja miałam, kuźwa, wiedzieć, że będziemy chodzić po jakichś pieprzonych wzgórzach?! — wrzasnęła, próbując wyrwać się z uścisku, jednocześnie bijąc chłopaka po plecach. Nic nie widziała, bo włosy spadały jej na twarz.

— Nie drzyj się tak, bo zwabisz kojoty. — prychnął zrezygnowany, nie mając do niej sił. Mimo że nie była ciężka i nie był to żaden problem, to samo jej gadanie go wykańczało.

No debil!

— Chyba cię nie cierpię! — burknęła, próbując szturchnąć go w tył głowy, ale nie mogła dosięgnąć. Trzepnęła go mocno w plecy.

— Niedawno mnie jeszcze tolerowałaś.

— Tak, jak czułam grunt pod nogami! W powietrzu zmieniają mi się odczucia!

Słyszała, jakby prychnął. Boże! On ciągle prychał. Alexander Prychnięcie Spencer.

— Chociaż w sumie wiesz co... — momentalnie przestała wierzgać i po prostu pozwoliła mu ją dźwigać — Możesz mnie nieść. Dobrze, że ten swój boks trenujesz, to mnie chociaż doniesiesz na miejsce w jednym kawałku.

— Zaraz cię zrzucę — burknął, mając jej dość.

— Poproszę! — krzyknęła, chociaż miała pewność, że aż tak to by jej nie potraktował.

Ale myliła się. Co prawda, nie zrzucił jej na ziemię, ale postawił w końcu na gruncie. Spojrzała na niego zdenerwowana (w sumie to wkurwiona), poprawiła włosy, odgarniając je z twarzy i mrużąc oczy na zadowolonego z siebie chłopaka.

Przez chwilę chciała go uderzyć. Ale później uświadomiła sobie coś, co sprawiło, że od razu dumnie się uśmiechnęła.

— Niby taki wytrwały jesteś, a jednak przegrałeś w samokontrolę.

I odeszła kilka kroków z dumą na twarzy.

— Co?! — krzyknął za nią gdzieś w oddali — Jak?!

Przystanęła i obróciła się do tyłu, spoglądając na chłopaka, który nie ruszył się z miejsca.

— Czułam rękę na tyłku.

— Wariatko, musiałem cię tu jakoś wnieść! W tych butach to do rana byś tu sama nie wlazła!

— Może. — przyznała mu rację, wzruszając ramionami — Ale i tak wygrałam.

Okręciła się na pięcie, dalej zmierzając ścieżką w górę. Po chwili usłyszała kroki chłopaka, więc była spokojna, że za nią idzie. Co prawda, ona sama dalej ślizgała się po kamykach i obcas nie raz wpadł w jej jakieś zagłębienie, ale dalej wytrwale szła.

— No i powiedz mi, po co my tu w ogóle przyszliśmy? — zapytała, gdy ścieżka się w końcu urwała, a przed nimi były tylko suche krzewy i drzewa.

— Teraz to nie wiem, czy się zaraz nie wrócimy na dól i odjedziemy. Z górki będzie łatwiej. — stwierdził naburmuszony — Popchnę cię, zaliczysz kilka koziołków i może zatrzymasz się akurat koło auta.

Spojrzała na niego z dumnym uśmiechem, wciąż będąc szczęśliwa, że udało jej się wygrać.

— Jestem prawie pewna, że dało się tu wjechać samochodem.

— Dało. Ale chciałem zobaczyć, jak tu wchodzisz w tych swoich obcasach. — chciała go zwyzywać od razu, jak to usłyszała, ale on dodał: — Jesteśmy już prawie na miejscu — burknął, wymijając ją i przechodząc koło krzaków.

Zastanawiała się nad tym chwilę, ale zaczęła podążać za nim.

— Oby to, co jest za tymi krzakami, było tego warte! — krzyknęła za nim, potykając o nierówny teren. — Jak chciałeś mnie zabrać do planetarium na wzgórzach, to pewnie istnieje do niego prostsza droga!

Blondynka spoglądała pod nogi, uważając na kamienie, nie zwracając uwagi na chłopaka. W końcu wpadła na niego, odbijając się od jego pleców. Uniosła wzrok, wyglądając zza chłopaka na to, co było przed nimi.

— Nie jesteśmy tu dla planetarium — zaczął już spokojniejszym głosem.

Spojrzała w dół na rozciągającą się panoramę Los Angeles. Była noc, a z tej perspektywy całe miasto błyszczało milionami światełek. Zabrakło jej tchu, bo ten widok był... Nie wiedziała, co powiedzieć.

— W Charmington, gdy graliśmy w bilarda, napisałaś na rachunku trzy życzenia. I przegrany miał je ziścić. — kontynuował, nie skupiając się na widoku, a na oczarowanej Lizie — A ja obiecałem, że je spełnię.

Nawet na niego nie spojrzała. Była tak zaabsorbowana widokiem, że choćby na sekundę nie chciała oderwać od niego wzroku. Czuła się, jakby te miliony światełek były gwiazdami, których nie było na kalifornijskim niebie, a w dole, pod nimi.

— Więc proszę bardzo, tak jak marzyłaś... — kontynuował, nie odrywając wzroku od blondynki — Masz teraz cały świat u stóp, Elizabeth Darling.

⋆𓃰⋆

kolejna część i reszta godzin całej tej cudownej nocy wpadną na dniach! na razie skupmy się na ich udawanej randce, potem będzie imprezka xoxoxoxoxoxo

gdyby nie wy, to nie ja
miasto aniołów,
A.L.V

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top