rozdział 19: czuć własne serce

wszystkim tym, którzy czekali... i się w końcu doczekali <3
to znaczy dla mnie cały świat, dziękuję.

⋆ ⋆ ⋆ 𓃰⋆ ⋆ ⋆

(do czytania przyda się love in the dark od adele;)

Potłuczona laleczka, głupiutka, naiwna, głupiutka!

Liza powtarzała sobie w głowie te słowa bez przerwy odkąd wyszła z baru. Myślała o tym, że kolejny raz komuś zaufała i znowu... znowu się zawiodła.

Chciała tylko iść na randkę. Tylko tyle, nie oczekiwała wiele! Chciała zająć czymś głowę i może faktycznie nie powinna iść tam z myślą, że to tylko na chwilę, by przestać myśleć o Alexie, ale jej nastawienie absolutnie niczego by nie zmieniło.

Bryce miał jeden cel. Liza zaufała mu w jego liścik, w jego prośbę i w to, jak się do niej uśmiechał. Wmówiła sobie nawet to, że może będzie najlepszym wyjściem z sytuacji, kiedy Alex nie odzywał się do niej dwa tygodnie.

Wtedy uwierzyłaby w każde kłamstwo, które wbiłaby sobie do głowy. W to, że ma łudząco podobny kolor włosów do Spencera, w to, że podobnie się uśmiecha, nawet w to, że podobnie na nią patrzy.

Tylko, że nie było w tym nic szczerego. Bryce udawał takiego, by coś zyskać. By coś komuś udowodnić.

A Alex po prostu taki był. A to Lizie pasowało.

I to wydawało się najgorsze. Dla Alexa to była codzienność, on taki był, taki miał charakter i styl bycia. A Liza szukałaby tej jego codzienności w każdym chłopaku, jakiego by spotkała i traktowałaby to jako niezwykłość.

Nieważne, czy nie rozmawialiby dwa tygodnie, pół roku czy dekadę. Zawsze szukałaby go w innych. Zawsze porównywałaby innych właśnie do niego.

Głupiutka, głupiutka, głupiutka!

Gdy Liza szła, nieco nieświadoma tego, co się wydarzyło w barze, zamglony wzrok utkwiła w plecach Spencera. Był kilka kroków przed nią, a zza jego sylwetki ciągnął się dym papierosa.

Znowu palił.

— Wiesz, że tak w zasadzie... nie musiałeś po mnie przyjeżdżać? — zaczęła, gdy się otrząsnęła i oderwała wzrok od białej koszulki na jego plecach. Z tylu dobrych rzeczy, jakie mogła powiedzieć... wybrała najgłupszy tekst na świecie.

W takich chwilach, jak ta, Alex mocno zastanawiał się, po co to robił. Po co się do niej nie odzywał przez dwa tygodnie, skoro potrafił w sekundę, bez zastanowienia wyjść z domu, nikomu niczego nie mówiąc i przyjechać po koleżankę, która poszła na randkę z jakimś palantem. Zastanawiał się, po co, skoro jak widać Lizie w ogóle nie było to potrzebne. Pewnie chętnie odpowiedziałaby coś w stylu "poradziłabym sobie sama".

Gdyby on był na jej miejscu, zrobiłby tak samo. Radził sobie sam. Akurat w tym byli podobni.

Przystanął, zastanawiając się, czy to, co powie, jest w ogóle na miejscu. W przeciwieństwie do Lizy, on myślał zanim coś powiedział (zazwyczaj). Albo nic nie mówił, ale wolał to, niż rzucać na wiatr takie słowa, które mogłyby komuś sprawić przykrość (choć to w sumie nieprawda. Sprawiał ludziom przykrość i nawet się nad tym nie zastanawiał.).

— Wiesz, że tak w zasadzie, nie musiałaś zabierać ze sobą tego bukietu? — odparł z nutką kpiny, odwracając się w jej stronę. Ona także przystanęła i kiedy patrzyła na czerwone róże trzymane w ramionach, on patrzył na nią. — Zwłaszcza, że chyba nie lubisz... takich kwiatów.

Pięćdziesiąt czerwonych, pięknych i świeżo ściętych róż, zawiniętych w szarą gazetę z dzisiejszym wydaniem wiadomości z Los Angeles. Te róże, które dostała od Bryce'a. Nienawidziła tych kwiatów bardziej, od wszystkich innych, bo kojarzyły jej się z mamą. A Alex wiedział, nie tyle co o jej mamie, a o tym, że nie przepadała za różami.

Wolała inne kwiaty. Białe, drobne i rosnące w Charmington.

Uniosła wzrok do góry, na chłopaka i mogła przysiąc, że kiedy na niego popatrzyła, on odwrócił spojrzenie gdzieś w bok. Dopiero wtedy zobaczyła go w dobrym świetle, a nie w ciemnym i śmierdzącym barze. Miał na sobie białą koszulkę i Levis'y, i choć wyglądał tak, jak niemal codziennie, Liza miała wrażenie, że zapamiętała go inaczej. Nie widzieli się ani nie rozmawiali przez dwa tygodnie, a ona, jak tylko na niego spojrzała... zresztą nieważne.

Uważnie patrzyła na jego muśniętą słońcem opaleniznę, na ciemne włosy, które żyły własnym życiem, na zmęczoną, poszarzałą twarz czy szczupłe palce (tym razem nie miały na sobie żadnej rany) które trzymały papierosa przy ustach.

Wtedy uświadomiła sobie, jak bardzo Bryce się od niego różnił.

— Niczym sobie nie zawiniły. Szkoda je było tam zostawiać. — odpowiedziała Liza, zgodnie z prawdą. To, że randka była niewypałem nie oznaczało, że kwiaty powinny iść do śmieci.

— No, to tak samo jest z tobą. Nie ty zawiniłaś i szkoda mi było cię zostawiać samą. — Blondynka aż zmarszczyła brwi. Mówił to tak od niechcenia, jakby naprawdę stawiał Lizę na tej samej szali co bukiet róż, które w każdej chwili można było wyrzucić na straty. A co lepsze, szkoda mu było zostawiać ją samą. Nie wydaje się, żeby myślał podobnie po powrocie z San Francisco.

Patrzyła na niego minimalnie za długo. Wydawał się trochę zły. Zupełnie tak, jakby miał do niej, lub nawet do samego siebie pretensję, że poszła z kimś na randkę.

Gdyby się do niej odezwał, nawet by o tym nie pomyślała.

Liza nic nie odpowiedziała. Skoro stawiał sprawę w takim świetle to w porządku. Szkoda było w ogóle się z nim kłócić i strzępić język na jakieś dyskusje.

Ruszyła do przodu, wymijając chłopaka i zmierzając prosto do jego samochodu zaparkowanego nieopodal. Chciała być dla niego miła? Chciała. Mogła wytknąć mu wszystko, od nieodzywania się przez pewien czas aż do tego, co prezentował sobą teraz. Ale tego nie zrobiła, bo wiedziała, że to nic nie zmieni.

Przez moment, jak już dotarła do samochodu, mogła przysiąc, że Alex poderwał się i podbiegł do niej, przeklinając coś cicho pod nosem.

— Nie bierz do siebie tych słów, blondyna. — zaczął, wyglądając jakby był pogubiony. Zatrzymał się koło niej, przy drzwiach pasażera i spojrzał na nią z góry. Poczuła, jak okropnie mocno śmierdział papierosami.

Musiał palić całkiem sporo przez te dwa tygodnie, bo taki zapach nie utrzymywał się po tylko jednym... Jeśli nie wypalił wagonu, to co najmniej kilka paczek.

— Kogo?

— Co?

— Kogo słów mam nie brać do siebie? Twoich czy jego? — zaczęła, zadzierając głowę do góry. Zachodzące, złotawe słońce świeciło z boku, podkreślając jego profil twarzy. Nie mogła się temu zwieść. Chłopak, od razu po jej słowach zmarszczył nieco brwi, a jego oczy troszkę złagodniały — Widzisz, Alexander, on w przeciwieństwie do ciebie odezwał się do mnie w przeciągu ostatnich dwóch tygodni. Tobie niekoniecznie to wyszło.

Chciał się wtrącić i coś powiedzieć, ale zamilkł, pozwalając by mówiła dalej. Liza nie mogła wyczuć, czy to co mówi w ogóle jakkolwiek na niego wpływa... stał tam taki sam, nawet nie drgnęła mu powieka, dosłownie nic. Albo dobrze zdawał sobie sprawę ze słów Lizy i miał świadomość, jak musiała się czuć przez to jak ją potraktował... albo nic sobie z tego nie robił.

— A potem nagle zjawiasz się ty — kontynuowała — bo umówiłam się na randkę, ale jak widać wybrałam złego chłopaka! — podniosła głos, widocznie rozzłoszczona. Wycelowała palec w jego tors i z każdym kolejnym słowem wbijała głębiej paznokieć — Może kolejnym razem to ty powinieneś wybrać mi kandydata, co? Takiego, którego do tej pory jeszcze nie pobiłeś, byłoby fajnie!

Odetchnęła lekko, zwieszając wzrok na jego tors. On natomiast wciąż na nią patrzył, na to jak pojedyncze kosmyki włosów zasłaniają jej oczy i to, że czerwona szminka była nieco roztarta. Był pewien, że on sam miał resztki tej pomadki na swoich ustach, ale to się wtedy nie bardzo liczyło.

— I co? — zapytała z ironią, jakby cała ta sytuacja ją beznadziejnie bawiła — I odstawiamy jakieś przedstawienie, żeby zrobiło mu się głupio, chociaż i ty i ja dobrze wiemy, że to go w ogóle nie ruszy, bo to dla niego codzienność. Traktować tak dziewczyny, a potem żyć jak gdyby nigdy nic, bez jakiegokolwiek poczucia winy.

— Posłuchaj mnie — próbował jej przerwać, ale nie dała mu dojść do słowa. Była zbyt zdenerwowana, a przy tym tak okropnie zła na siebie...

Wyrzucała z siebie kolejne kłębiące się emocje i nic nie mogłoby jej powstrzymać, kiedy była tak nakręcona. Jakby się zapętliła we własnych myślach i w końcu postanowiła dać im upust, żeby się z nich wyplątać. Zauważył, że głos jej się łamie, a każde słowo, które wypowiada, jest wręcz przesycone pretensjami do siebie. Nie do Bryce'a czy Alexa, a właśnie do siebie.

— On żyje sobie bez poczucia winy, rozumiesz? A co najgorsze — zaśmiała się, wskazując palcem na siebie — Najgorsze jest to, że on zapewne chciał, bym to ja się czuła winna. I nie uwierzysz co!? Naprawdę się tak czuję, fajnie, nie? Czuję się winna za to, jak potraktował mnie cholerny futbolista, jak z jakiegoś głupiego filmu; czuję się winna za to, że w ogóle zgodziłam się na tą randkę i czuję się winna, że wystarczyło jedno słowo i wolałam wyjść z tobą z tego baru, niż zostać tam z tym chłopakiem, z którym przyszłam! Mimo że powoli zaczynałam cię nie lubić, ale i tak to zrobiłam! Każdy traktuje mnie jak lalkę, ale to ja ponoszę winę, bo się na to godzę! A później zadręczam.

Spencer mógł przysiąc (i winił się za to w myślach) że Lizę dzieliły sekundy od rozpłakania się. Ale tego nie zrobiła. Wyrzucała z siebie wszystko, co ją bolało, być może pierwszy raz tak otwarcie, a jednak nie uroniła ani jednej łzy, choć cholernie ją to wszystko bolało. Przywykł do tego, że dziewczyny koło niego płakały, by pokazać, jak je coś dotknęło. Zresztą, to naturalny mechanizm. Ale Liza się tego oduczyła. Płacz był słabością. Laleczki nie były słabe.

— Taka jest prawda, Alex — pociągnęła nosem i zamrugała szybko — I nawet nie zaprzeczysz.

Wtedy zdał sobie, jak wielki miał na nią wpływ i jak bardzo jego czyny potrafią reflektować na niej i jej zachowaniu. Ta świadomość zaczęła go nieco przerażać, choć w ogóle nie brał pod uwagę siebie - i tego, że to działało w dwie strony. A może nawet... w przypadku Alexa było gorzej, bo jego humor, chęci do czegokolwiek i siły, od jakiegoś czasu, zależały właśnie od niej.

— Elizabeth. — upomniał miękkim głosem, a ona znowu nie pozwoliła mu kontynuować.

— Nie, okej — odparła, odwracając się i próbując otworzyć drzwi od samochodu — Zresztą czuję się jak największa idiotka, tłumacząc się przed tobą z czegokolwiek i błagając, żebyś choć na sekundę wysłuchał tego co czuję. Przyzwyczaiłam się, nie ma się czym przejmować.

Gula stanęła mu w gardle. Przecież on zawsze jej słuchał.

— Do czego się przyzwyczaiłaś? — zapytał w końcu, mocno domykając ręką uchylone drzwi, nie pozwalając, żeby wsiadła do środka. Wciąż był nieco oniemiały tym, co przed chwilą prawie wykrzyczała mu w twarz.

Ponownie się odwróciła i teraz stali do siebie twarzą w twarz. Zadarła głowę do góry i znowu spojrzała chłopakowi w oczy. Przechyliła nieco głowę na bok i wyglądała tak niewinnie, a zarazem smutno, że Alexowi ukruszył się kawałek serca, bo wiedział, że to także jego wina. Nie tylko Bryce'a, ale równie mocno Spencera.

— Do radzenia sobie samej. Do polegania wyłącznie na sobie. Do udawania, że wszystko jest dobrze i takie sytuacje w ogóle mnie nie obchodzą. Przywykłam nawet do uprzedmiotowienia, wiesz? Bryce nie był pierwszy i nie będzie ostatni. — odpowiedziała, smutno się uśmiechając. Gdy zauważyła, jak Alex na nią patrzył bez jakiekolwiek reakcji, odchrząknęła i dodała: — Możesz mnie już odwieźć do domu?

Patrzył na nią jeszcze przez chwilę, jakby doszukując się czegoś w jej oczach, twarzy czy delikatnie uniesionym kąciku ust, bo kpiła sama z siebie. Nie wiedział, co ma jej powiedzieć, bo nie wiedział, jakie słowa byłyby w ogóle dobrym wyjściem z tej sytuacji. Dlatego niemal niezauważalnie pokiwał głową, otwierając dziewczynie drzwi samochodu. Gdy wsiadła, bez słowa odszedł na bok, obchodząc auto i wsiadając po stronie kierowcy.

Większość drogi minęła im w ciszy. Liza spoglądała w okno i zastanawiała się nad wszystkim, co dzisiaj zrobiła i powiedziała. Jak się okazało, mogła w ogóle nie otwierać ust, bo wszystko, co leżało jej na sercu wydawało się jakieś zbędne i mało znaczące. Jedyne, za co była sobie wdzięczna to to, że nie powiedziała wprost, jak bardzo bolał ją brak kontaktu od Alexa. Gdyby wsłuchał się w to, co mówiła, pewnie by to wyłapał, ale miała cichą nadzieję, że nie przykładał dużej uwagi do tego, co mamrotała.

A Alex, jadąc, nie włożył do odtwarzacza żadnej kasety i wydawało się to okropnie dziwne, bo nigdy nie jeździł w ciszy. Za to przez całą drogę myślał o tym, jaki jest beznadziejny. No idiota! Był cholernym tchórzem! I myślał tak już od jakiegoś czasu, ale gdy zrozumiał, jak ją krzywdził, uderzyło to w niego ze zdwojoną mocą.

To zaszło za daleko... zapewne dalej, niż oboje zakładali na początku.

Nie mieli kontaktu po imprezie studenckiej, aż po urodziny Mike'a i odezwał się do niej dopiero, kiedy musiał jechać do San Francisco. I teraz było podobnie. Wrócili z San Francisco, a on ponownie się odciął.

Było wiadome, że ucieka, gdy zaczyna robić się dobrze. W końcu Alex miał świadomość, że wszystko w jego życiu albo jest zajebiście dobre, albo cholernie złe. I chyba właśnie tego się obawiał... że z Lizą było mu dobrze, ale wiedział, że zaraz się zepsuje. Więc uciekał.

— Bardzo zależało ci na tej randce? — zaczął, przerywając ciszę. Nie spojrzał na nią, wciąż skupiając wzrok na drodze przed sobą.

Długo nie odpowiadała, więc kątem oka dostrzegł, jak obraca sobie pierścionek na palcu.

Spojrzał na swoją dłoń i zauważył, że on nieświadomie robił to samo, tyle że z sygnetem na palcu serdecznym. Od razu przestał.

— Niecodziennie chodzę na randki, ale nie. W zasadzie już nie. — uśmiechnęła się delikatnie — Jedynie szkoda mi trochę tego, że się tak wystroiłam. Zmarnowałam tylko swój czas, kosmetyki i ładne ubrania na jakiegoś nic niewartego chłopaka.

— Najgorsza randka w życiu, co?

— Nie mam porównania, ale na pewno — odparła, a Alex dopiero po chwili zrozumiał, co tak naprawdę mu powiedziała. Nie dopytywał, ale miał rację - to była jej pierwsza randka.

— A tak w sumie... dlaczego się w ogóle zgodziłaś? — spojrzał na nią kątem oka. Widział, że mu się przypatrywała.

Dlatego, że się do niej nie odzywał i każdy dookoła krzyczał, że powinna iść do przodu, a ona jedyne co, to chciała na niego czekać! Jak skończona idiotka.

— Dla fabuły — zaśmiała się — i zabicia czasu. Ale szczerze... nie żałuję.

— Nie? Bo mi się wydaje, że tak... — dodał, mając w głowie każde słowo, które wcześniej wypowiadała łamiącym się głosem — Szybka zmiana nastawienia.

— Nie, jak o tym myślę, to nie żałuję, bo się dużo śmiałam. Znaczy... wiem, jak to brzmi, ale przez to, że było mi przykro, ta sytuacja stała się komiczna. I co jeszcze zabawniejsze, wcześniej siedziałam przy stole z twoimi fankami — dodała z uśmiechem, przygryzając policzek od środka i uważnie przyglądając się profilowi chłopaka.

— Moimi fankami? — dopytał dla pewności, choć na jego usta cisnął się niekontrolowany uśmieszek, trochę kpiny i żenady.

— Te dwie dziewczyny, Evelyn i Hannah...

— Kojarzę je — wtrącił, hamując przed sygnalizacją świetlną — Kleiły się do mnie na tamtej imprezie, kiedy złamałem Bryce'owi nos. Nie sądziłem, że to fanki — podczas chwili postoju oparł tył głowy o zagłówek i pierwszy raz tego wieczora odważnie spojrzał na Lizę, bez jakiejś obawy, że jej widok może go pokonać.

— No, widzisz! A co zabawniejsze, obie mają chłopaków, ale bez przerwy o tobie mówiły.

— Taa? — zapytał z uśmiechem — Co dokładnie?

Lizzy była pewna, że o to dopyta.

— Coś w stylu, że nie jesteś playboyem i to w tobie takie pociągające, bo przecież masz wszystkie cechy by móc codziennie zmieniać dziewczyny... bla bla bla — dodała z rozbawieniem w głosie — Ale widzisz, trochę się to wyklucza, bo te dziewczyny były przekonane, że niedługo zostawisz jakąś "blond dziwkę".

Skręcili w drogę prowadzącą z Holmby Hills do Bradford. Maksymalnie trzy minuty i byliby pod domem Diany.

— Blond dziwkę? Tak powiedziały? — kontynuował, marszcząc z politowaniem brwi. Nienawidził tego słowa — Chryste... — Przetarł dłońmi zmęczoną twarz i zaśmiał się zmęczonym głosem.

— I to prosto w moje oczy! Nie były niczego świadome — dołączyła się do niego i także się roześmiała. — I co lepsze, gadały o jakiejś blondynie, która się koło ciebie kręci, a ciebie określiły mianem niedostępnego i niezdobytego.

— Żeby było jasne, nie znam żadnej blond dziw...— dodał, krzywiąc się na samo słowo. Nie mógł go dokończyć. — Ale jakaś blondyna się kręci, tak? — dopytał z uśmiechem, jakby musiał się upewnić.

Lizzy uśmiechnęła się, ale nie wiedziała nawet, co odpowiedzieć. W tamtej chwili wjechali pod zamkniętą bramę. Alex zatrzymał się na podjeździe i wyłączył na chwilę samochód. W jego głowie przez dwa tygodnie ukształtowało się tyle chaotycznych myśli, że nawet nie wiedział od czego miałby zacząć. Spencer nie lubił rozmawiać z ludźmi, z wyjątkiem najbliższych, choć z Lizą było trochę inaczej...

Za każdym razem, gdy chciał się odezwać, analizował w głowie wszystkie możliwe skutki. Wystarczyło jedno słowo, a nawet ono sprawiało, że rozmyślał o tym, że Liza zostaje tu tylko niecały rok; o tym, żeby się nie przywiązywała; o tym, że przecież on sam nie wiedział, czy gdzieś nie wyjedzie, jeśli uda mu się wrócić na stałe do boksu.

Jednak wtedy przestał myśleć. Przestał się kryć za maską milczenia. Może lepiej by było, gdyby jednak zamknął usta i nie odzywał się tamtego dnia ani słowem.

— Ta blondyna naprawdę musi być specjalna, skoro okręciła sobie wokół palca niezdobytego chłopaka.

— Co? — dopytała, obracając głowę w jego stronę.

— No ta blondynka, o której mówiła Hannah i Evelyn. Kręci się wokół niedostępnego chłopaka. Musi mieć dużo cierpliwości, skoro jeszcze nie uciekła.

Serce Lizy było pokryte nie tyle betonowym murem, co raczej szklaną barierą. Takim kryształowym kloszem z bajki. I z jakiegoś powodu, po tym jak usłyszała to, co przed chwilą powiedział, poczuła jak to szkło się kruszy i wbija do środka miękkiego serca, przebijając je ostrymi krawędziami. Bolało, ale chociaż szybciej biło.

— A to ciekawe... — odparła, odwracając wzrok i wpatrując się w widok domu Diany za oknem, by ukryć delikatny uśmiech — Nie słyszałam o niej.

— Ariel Moore, blondynka, biały gorset i dżinsy, może kojarzysz — dodał, a Liza mogła przysiąc, że czuje na sobie jego wzrok — Mimo że denerwuje mnie jak nikt inny, robi wszystko po swojemu, a gdy ma kłopoty to uśmiecha się od ucha do ucha, to chyba jej na razie nie wymienię na inną. Nawet ją trochę polubiłem. Nie jest taka zła.

Głupiutka laleczka, taka naiwna, taka głupiutka!

Nie wiedziała, co powiedzieć. Wpatrywała się jeszcze przez moment w oświetlony dom przed sobą i mimo że nie chciała, niewytłumaczalnie spojrzała na chłopaka z uśmiechem na ustach.

Za każdym razem, gdy stali na podjeździe przed jej domem, widziała ten sam widok po swojej lewej stronie, a jednak wciąż ją to zadziwiało. On ją zadziwiał. Oparty tyłem głowy o zagłówek fotela, spoglądając na nią kątem oka i uśmiechając się w taki luźny, a jednak powalający na kolana sposób.

W życiu nie spotkała kogoś takiego jak on. Kogoś, kto byłby tak piękny i niedoceniony.

Kogoś, kto się nią tak okropnie bawił.

Nie rozumiała, jak taki chłopak, jak Alex Spencer, który wyglądał tak pięknie w swojej prostocie i codzienności, mógł mówić takie rzeczy o Lizie... Jak mógł wciąż ją lubić... Jak mógł wytrzymywać z nią tyle czasu, skoro ona sama nie wytrzymywała ze sobą we własnym ciele. Jak mógł patrzeć na nią i nie czuć obrzydzenia, tak jak ona robiła, gdy widziała się w lustrze.

Jak taki chłopak, jak on, mógł spędzać czas z dziewczyną taką, jak ona?

— Więc jak kiedyś gdzieś zobaczysz te swoje koleżanki — dodał po chwili, krzywiąc się na to słowo i wciąż wpatrując w oczy Lizy — To możesz im przekazać, żeby nie robiły sobie nadziei. Warto wyprowadzać ludzi z błędu, żeby nie myślały, że codziennie zmieniam dziewczyny, no nie? — dodał z uśmiechem, a ona mogła przysiąc, że jak tak na nią patrzył, tak mówił, tak wyglądał... — Ja to lojalny chłopak ogólnie jestem. Miły i lojalny.

Uśmiechnęła się delikatnie, bo sama nie wiedziała, co ma z tym zrobić. Nie cierpiała w nim tego, że odsuwał ją od siebie, a potem przysuwał, tak w kółko. Nie odzywał się, a potem mogli siedzieć w samochodzie, a on mówił jej takie rzeczy, co prawda nie wprost, ale jednak.

Miała wrażenie, jakby co jakiś czas musiała zaczynać od nowa. Było dobrze, coraz lepiej, a gdy osiągali jakiś szczytowy moment, który najwyraźniej dla Alexa był zbyt straszny do przeskoczenia, uciekał i się odcinał. A potem znowu wracał i znowu tak jakby zaczynali od nowa.

Porcelanowa laleczka do zabawy. Tylko tym jesteś, Lizzy.

Spuściła wzrok z jego oczu, bo czuła, że jeszcze chwila, a zrobi jakąś głupotę. Dostrzegła małego słonika przyczepionego do kluczyka w stacyjce. Ten, którego wygrała w wesołym miasteczku na koniec lata.

— Wciąż nie odpiąłeś tego breloczka od kluczyków? — zapytała.

Codziennie, gdy wsiadał do samochodu, ten słonik przypominał mu o Lizie. Codziennie chciał do niej zadzwonić, nawet napisać jedno słowo, by nie było jej przykro, ale rozsądek mu nie pozwalał. Myślał, że w ten sposób będzie łatwiej dla ich obojga.

Za dużo jej powiedział tamtego dnia. To już by była gruba przesada, by nawet o tym się dowiedziała.

Tyle jej powiedział, a wciąż nie wydusił z siebie najważniejszej informacji...

— Podobno słonie przynoszą szczęście. Nie wierzę w te pierdoły, ani szczęście ani przeznaczenie, ale już się przyzwyczaiłem.

Temat zaczynał się robić niewytłumaczalnie niekomfortowy. Od razu do głowy wpadło jej Charmington, rozmowa z Charlotte i Tuckiem, konwalie, przeznaczenie... i kilka pocałunków.

Nagle poczuła, jakby musiała uciec z tego samochodu. Jakby jeszcze chwila, a ona nie wytrzyma i posypie się na jego oczach.

Ostatnim razem, gdy odwoził ją do domu, na tylnych siedzeniach spał pijany Mike, a ona była w świetnym humorze. W dłoni trzymała zwiędnięte konwalie i pochyliła się nad skrzynią biegów, potem go pocałowała. Chwilę później, gdy już naprawdę chciała wysiąść, Alex pociągnął ją za skrawek sukienki i wtedy to on ją pocałował.

Natomiast teraz... teraz bała się w ogóle postawić krok poza samochód, bo gdy ostatnim razem to zrobiła, Alex odciął się na dwa tygodnie. Dopóki siedziała w środku, nikt nigdzie nie się wybierał, nikt nie miał zamiaru nikogo zostawić bez słowa. Była przekonana i bezpieczna, że dopóki koło niego jest, to od niej nie ucieknie. Bała się, że to się powtórzy i po prostu będą sobie żyć.

Osobno. Trochę równolegle.

A jednak z ich dwójki ona też lubiła uciekać. On był w tym dobry... ale nie aż tak, jak siostry Darling. Cecha rodzinna wyćwiczona do perfekcji.

— Chyba już pójdę — zaczęła, wygładzając zagięcia na spodniach. Wiedziała z czym może się liczyć, jak wysiądzie z tego auta — To nie był najlepszy dzień w moim życiu, ale dziękuję, że mi pomogłeś, Spencer.

Pokiwał delikatnie głową i obserwował, jak zbiera swoje rzeczy, włącznie z bukietem róż, który był większy od niej.

— Darling? — próbował zatrzymać ją zanim wysiadła z auta. Nie słyszała swojego nazwiska w jego ustach przez tyle czasu...

Wtedy miał szansę powiedzieć jej o tym, co się niedługo stanie. Walczył ze sobą, bo rozsądek mówił, że to niedobry pomysł i najlepiej trzymać ją od tego z daleka... Ale w środku wiedział, że jeśli nie dowie się od niego, ktoś inny jej to powie. I znowu wpadną w błędne koło. Był idiotą, największym jakiego ten świat widział.

— Tak? — odparła, spoglądając na niego zza ramienia.

Ostatnia szansa. Jeszcze mogło mu się udać. Mógł jej tak wiele powiedzieć, ale przede wszystkim o. tej. jednej. sprawie!

Chwilę myślał i po prostu patrzył w te jej niebieskie, błyszczące oczy. Ale wolał uciec.

— Wiesz, że tak w zasadzie mnie wykorzystałaś? — dodał, uśmiechając się pod nosem. Nie mógł sobie tego odpuścić, zwłaszcza, że nie codziennie robi się... takie rzeczy. Zwłaszcza, że nazywali się od jakiegoś czasu przyjaciółmi, a z jakiegoś powodu Alex wciąż miał jej szminkę na ustach, a ona czuła jego ręce na ciele.

Gdy tylko to usłyszała... poczuła jak zapada się pod ziemię, ale nic nie mogła poradzić na to, że się uśmiecha.

— Nie zachowuję się tak codziennie. — odparła niepewnie, bo przed oczami znów miała wszystko to, co zrobili w barze.

Pokiwał głową i znowu (naprawdę!) się uśmiechnął. W ten sposób, że rozbrajał każdego.

— Wielka szkoda.

I tyle. Tylko tyle, a ile to znaczyło, boże!

W tamtej chwili, mimo że oboje się uśmiechali, Alexowi w ogóle nie było to po drodze... z każdym kolejnym słowem, które wymijało prawdę, czuł, że się topi. Nie mówi jej tego, co powinien, jednocześnie mając świadomość, że jeszcze moment, a będzie za późno.

— A! Jeszcze jedna sprawa! — dodał w końcu, jakby się odważył na coś z czym zwlekał już tak długo.

— Boże, co znowu?

Stchórzył. I kolejny raz... katastrofa. Idiota, boże! Co z niego za idiota!

— Już nic. — zaśmiał się — Leć do domu — odparł, jakby nic nie leżało mu na sercu. Był dobrym kłamcą, przy Lizie lepszym niż zakładał — Chociaż nie, powrót!

— Boże, Alex — zaśmiała się, już trzeci raz będąc pozbawioną możliwości wyjścia. — Jeszcze raz, a zamiast się do ciebie odwracać, będę cię biła.

Uśmiechnął się do niej szeroko. I nieprawdziwie.

— Jak zadzwonię to odbierzesz?

— Tak — odparła, uśmiechając się tak nieszczerze, jak nigdy. Ale była w tym niezła. Dobra mina do złej gry — Odbiorę za dwa tygodnie, żebyś poczuł na własnej skórze, jak się czułam.

Znowu się uśmiechnął.

— Ariel Moore w swoim żywiole — odparł ciszej, obserwując jak blondynka zamyka drzwi i zmierza w kierunku wejścia do domu.

Chwilę później, gdy drzwi się zatrzasnęły, a Liza weszła do domu, Challenger odjechał z podjazdu. Zanim zdjęła kozaki na obcasie, usiadła na moment na pufie przy wejściu i przez chwilę... nie mogła nawet w to uwierzyć. Rano się do siebie nie odzywali,w. teraz odwiózł ją do domu i było tak, jakby nic się nie wydarzyło. Jakby rozmawiali bez przerwy.

Może myślałaby nad tym dłużej, gdyby nie zauważyła Diany stojącej naprzeciwko, koło schodów w korytarzu. Miala na sobie jedną z tych eleganckich, satynowych piżam i uśmiechała się, jakby wydarzyło się coś wspaniałego. Nikt nie wiedział, że chwilę wcześniej stała w salonie przy dużym oknie i wpatrywala się w to, co dzieje się na podjeździe jej domu.

— No proszę, wróciłaś z randki, tak? — zaczęła zaczepnie, nie odrywając wzroku od siostrzenicy. — Fajny ten Bryce? — kontynuowała, wskazując palcem na bukiet — Bo kwiaty fajne.

— Nie kliknęło. — ucięła szybko Liza, odpinając suwak w bucie. Usłyszała ciche:

— Dziwne, jakby kliknęło.

— Co powiedziałaś, ciociu? — dopytała, jakby nie słyszała, choć to nieprawda. Czekała tylko, aż ciocia powtórzy.

— Nic, nic — zaśmiała się. Diana pięknie się śmiała, zwłaszcza jak była szczęśliwa — Tak czułam, że to on cię odwiezie do domu. — dodała, jak gdyby nigdy nic. — Dobranoc, Lizzy.

Odwróciła się na pięcie i zmierzała od razu w stronę schodów. Zatrzymał ją dopiero krzyk Lizy, która chcąc pognać za ciocią niemal się przewróciła. nic dziwnego, skoro miała tylko jednego buta na nodze.

— Do czego to doszło, że z jednym idziesz na randkę, a do domu wracasz z zupełnie innym. — zaśmiała się, krzyżując ramiona na piersi. — Kolejnym razem nie żegnaj się z nim na podjeździe, jeśli nie chcesz, żebym wiedziała. Tutaj wszystko widać, Lizzy. — I zniknęła na piętrze, jakby nic ją to nie obchodziło, zostawiając Lizę... samą w tarapatach.

⋆𓃰⋆

Gdy Spencer wracał do domu poczuł coś, czego nie czuł od dwóch tygodni. Siedział na parkingu pod mieszkaniem o wiele dłużej, niż powinien, bo samochód wciąż pachniał jaśminem i wanilią. Pierwszy raz od dwóch tygodni... Nie było mętliku w głowie, nie było natrętnych myśli ani chaosu nad którym czuł, że musi zapanować.

W głowie miał tylko Lizę. I nawet mu to nie przeszkadzało.

Wpatrywał się w breloczek od kluczy, siedząc w bańce wypełnionej jej perfumami i myślał, co czeka go, gdy wejdzie do mieszkania.

Gdy w pośpiechu i bez zastanowienia wyszedł z domu, zabierając ze sobą tylko kluczyki i telefon, tam wciąż siedzieli jego przyjaciele. Gdy spoglądał do góry na fasadę budynku, w szyku okien na wysokości jego piętra dostrzegł te z jego salonu, kuchni i sypialni. We wszystkich były rozpalone światła, więc czekała go zapewne rozmowa ze znajomymi. Musiał mierzyć się z krzykami Marigold i wyrozumiałą Lori na czele.

Na parkingu dostrzegł jeszcze samochód Lauren. Musiała przyjechać, kiedy Alex pojechał po Lizę. Tym bardziej obawiał się, że czeka go niemała wojna. Trzy najbardziej wścibskie kobiety i jeden biedny Alex.

Dłużyło mu się wejście na górę. Przeciągał to jak mógł... Powoli zmierzał do wejścia, nie spieszyło mu się z wchodzeniem do windy, dwukrotnie wciskał przycisk z numerem piętra, bo zbyt słabo dociskał palec. Potem leniwie szedł korytarzem do drzwi swojego mieszkania, bo mimo, że spotkanie z przyjaciółmi było nieuniknione, chciał odkładać to w nieskończoność. Może nie samo spotkanie, co te wszystkie pytania, które na niego spłyną z ust każdej osoby...

Nie zdążył nawet dotknąć klamki, kiedy drzwi się przed nim otworzyły, a w progu stanął Ethan. Pchnął go palcem w klatkę piersiową, przez co Spencer zrobił krok w tył, z powrotem na korytarz. Ethan także wyszedł, zamykając za sobą cicho drzwi.

— Będą pytały o wszystko.

Alex stał w szoku i pierwsze, co usłyszał, to właśnie to. Ethan wyglądał jakby torturowały go przez cały ten czas, kiedy Spencera nie było w domu.

— One się chyba nade mną znęcały — dodał po chwili, mierzwiąc włosy — Albo zrobiły mi pranie mózgu... W każdym razie, nic nie sypnąłem. Ani słowa. Wypytywały mnie o wszystko, ale jestem ci lojalny, stary.

Alex nie mógł nic poradzić na uśmiech, który pojawił się na jego ustach.

— Dzięki, Ethan, ale... — odparł, klepiąc go po ramieniu.

— Musisz poradzić sobie z nimi sam. Czaisz, że zrobiły listę pytań na całą stronę zeszytu? I będą cię po kolei z tego wszystkiego przepytywać? Jak wyglądała, w co była ubrana, jak się do niej odzywałeś, co ona ci odpowiedziała....

Lori, Marigold i Lauren miały niespotykaną obsesję na punkcie Alexa i Lizy, zwłaszcza razem. Mogły rozmawiać o nich cały czas, o każdej sytuacji, w której ktoś na kogoś spojrzał o sekundę dłużej niż powinien, o każdym zdaniu, które ktoś do kogoś wypowiedział... To było chore, to prawda, ale Alex do tego przywykł, zwłaszcza przez ostatnie dwa tygodnie, gdy nie dawały mu spokoju i jedyne, o czym mówiły, to to, żeby się w końcu do niej odezwał.

— Zrobimy tak — kontynuował Ethan — Wejdziemy tam razem, ja skręcę w lewo do pokoju gościnnego i pójdę spać, bo jestem wymęczony, a ty pójdziesz do salonu i będziesz się z nimi użerać, dobra?

— Nie. Ma. Mowy.

— Może i czuję się jak gladiator, ale mam swoje granice! Nie wytrzymam z nimi dłużej. Stary, broniłbym cię własną piersią, zawsze i wszędzie... ale z nimi nie da się wygrać. Siedzą na kanapie we trzy, na przeciwko stoi fotel i przysięgam, poczujesz się jakbyś był przesłuchiwany za jakieś morderstwo. Nie chcę przechodzić tego znowu...

— Dobra, Ethan, a tak w ogóle... — zaśmiał się Alex — dlaczego one cię o cokolwiek pytały?

— Bo chyba uważają mnie za jakiegoś zdrajcę! Albo donosiciela! Że ja wszystko od ciebie wiem, ale nie chcę im powiedzieć! Jak im tłumaczyłem, że jednym uchem wpuszczam, drugim wypuszczam, to zaczęły mnie wyzywać od głuchych i niedorobionych. A przecież wszyscy tak samo siedzieliśmy, jak wybiegłeś z mieszkania... Nikomu nic nie mówiłeś, no a na pewno nie mnie!

— Dobra, wiesz co, idź do tego gościnnego, dam sobie radę. Jakos ci się odwdzięczę, że tyle z nimi wytrzymałeś.

— Skrzynka piwa. — odparł z automatu.

Alex popatrzył na niego z niedowierzaniem. Uniósł jedną brew.

— Tylko jedna?

— No jak tak nalegasz to mogą być dwie. Dwie skrzynki piwa. Albo trzy! Tak dla pewności — odparł, z szerokim uśmiechem. Po chwili zmrużył oczy, jakby się nad czymś zastanawiał — Spencer, jesteś pewny, że chcesz tam wejść?

— A co mam zrobić? To moje mieszkanie. Mam się wyprowadzić, bo trzy baby chcą ode mnie plotek? Proszę cię. — I ruszył trzy kroki w stronę drzwi, bez zastanowienia kierując się w prawo, w stronę salonu.

Od razu zauważył trzy dziewczyny, które o czymś głośno dyskutowały, a właściwie dwie - Lori nad czymś myślała, podpierając głowę na dłoni i nie uczestnicząc w rozmowie. Alex nawet nie czekał na jakiekolwiek słowo od nich - bez wahania rozsiadł się w fotelu na przeciwko kanapy, zaskakując swoim zachowaniem nawet własną siostrę.

— Proszę bardzo — zaczął, rozkładając szeroko ręce — Pytajcie.

Wiedział, że najlepiej jest to odbębnić sprawnie i szybko. Nic by mu to nie dało, gdyby poszedł do łóżka i unikał rozmowy z nimi - albo nękałyby go pytaniami w sypialni, albo czekały do rana. Takie sytuacje zdarzały się raz na jakiś czas... Ale schemat był ten sam. Przepytywały go, on nigdy nie odpowiadał prawdą, one się denerwowały i w końcu dawały mu święty spokój.

— Jesteś bezczelny, Alexander — zaczęła Marigold, nie dowierzając, że jej brat może się tak zachowywać. Chociaż nie powinno ją to dziwić... robił gorsze rzeczy. — Wchodzisz tu i co? Nie tak cię rodzice wychowali.

Spencer parsknął śmiechem. Zaraz za nim Lori.

— Nie tak mnie wychowali? Ja jestem bezczelny? — kontynuował, sam nie dowierzając w całą tą rozmowę — Chyba wychowywali nas ci sami, a co lepsze, ciebie też. Chociaż efektów nie widać, co?

— O! Jesteś chyba w świetnym humorze, co? Gdyby mama to słyszała... — ciągnęła Gold.

— To zadzwońmy do niej! Co za genialny pomysł! — przerwał jej, wyciągając telefon z kieszeni spodni — Tylko ostrzegam, załamie się po pierwszym zdaniu jakie powiesz. Pochwal się jeszcze tą listą pytań na kartce, będzie dumna — dodał, wskazując palcem na zeszyt, który leżał pomiędzy Lauren a Goldie.

— Ty, ty... ty małpiszonie... — Gold chciała powiedzieć więcej, ale przerwała jej Lorelai.

— Możecie przestać, proszę? — wtrąciła w końcu, podnosząc głowę — Ta kartka to najgłupsze co wymyśliłyście — wskazała palcem na dwie dziewczyny obok — A ty — spojrzała na Spencera — zachowujesz się jak gówniarz. Godzinę temu sam tu siedziałeś załamany i wybiegłeś, gdy tylko usłyszałeś jej imię. A teraz przychodzisz tu i co? I zachowujesz się jakbyśmy nie wiadomo co ci zrobiły. Puknijcie się wszyscy w łeb.

Jeśli była na tym świecie jedna dziewczyna, która potrafiła przemówić rodzeństwu Spencer do rozsądku, to tylko Lori Marquez. Od razu poczuli się maleńcy, tak jakby dostali pouczenie od matki.

— Rozmawiałeś z nią? — dodała w końcu Lauren, która również miała wszystkiego serdecznie dość.

Zastanawiał się chwilę nad odpowiedzią. Akurat tutaj nie mógł skłamać.

— Tak.

— I? Jest dobrze? — kontynuowała — Czy dalej będziesz jej unikać?

Tu też nie było sensu kłamać.

— Jest dobrze. — odparł cicho, jakby też go to dziwiło. Było dobrze.

Uniósł wzrok na każdą a dziewczyn. Na siostrę, z zaciętym, ale pełnym miłości spojrzeniem; na Lauren, która chciała przepraszać samym wzrokiem; na Lori... jego ukochaną Lori, która za każdym razem, gdy na niego spoglądała, miała na ustach ten wyrozumiały uśmiech.

— No i tyle wystarczy — klasnęła w dłonie Lori — Teraz, zapraszam, wychodzicie i jedziecie do swoich domów. — pokazała gestem ręki stronę drzwi — Mam was już dość. Ile można...

Zarówno Lauren i Goldie posłuchały się przyjaciółki, niemal momentalnie. Wstały, zabrały swoje rzeczy i z delikatnymi uśmiechami zmierzały do wyjścia. Gold została nieco w tyle za Lauren, pochylając się nad bratem i zmuszając go, by na nią spojrzał.

— Czasem mi na tobie po prostu zależy — mruknęła od niechcenia Goldie — Ale ty chyba nie potrafisz tego zrozumieć. — I wyszła.

W salonie została tylko Lori. Nie miała pojęcia, jak zacząć z nim rozmawiać, bo wiedziała, że musi być zmęczony, może nawet bezsilny.

— Nie mogą przeżyć tego, że zawsze wszystko im mówiłeś, a teraz nie wiedzą tyle ile by chciały.... Chociaż bardziej Goldie się czuję pominięta, bo Lauren pewnie mówisz wszystko — Zaczęła na spokojnie Lori, gdy usłyszała zatrzaskujące się drzwi. Uśmiechała się do niego w ten wyjątkowy dla niej sposób. Nienachalnie, ale wystarczająco, by czuł, że chce dla niego dobrze.

— Bo nie ma o czym mówić. — Alex wzruszył ramionami i wstał z fotela, ruszając do kuchni. Sam nie wiedział, co robił — Twój Ethan śpi w gościnnym, jakby co. — dodał, wyjmując z szafki dwa kubki — A ty co tam? Chcesz herbaty?

— Herbaty? — powtórzyła Lori, jakby upewniała się, że dobrze usłyszała — Przecież ty nie pijesz herbaty.

Alex pił herbatę tylko, kiedy źle się czuł. Naprawdę... musiało być fatalnie, żeby ją wypił.

— Ale dzisiaj wypiję... dlatego pytam czy też chcesz? — czuł, że ona wie o co chodzi. Mówił najłagodniej jak się da, ale przed Lori niewiele dało się ukryć.

— Chcę. Ale musiało się coś wydarzyć, że ty...

— To tylko pierdolona herbata, Lori! Herbata! Głupia herbata! — Alex pierwszy raz w życiu na nią krzyknął i na dodatek uderzył dłonią o blat, przez co w całym mieszkaniu rozległ się huk. Od razu poczuł się okropnie, odstawiając kubek i przecierając twarz dłońmi — Przepraszam, Lori, ja...

— Siadaj tu. Już. — Nie odrywała od niego wzroku. Była nie tyle zaskoczona, co... nie wiedziała, co ma z nim zrobić. Alex nie krzyczał na Lori, nawet w jej obecności nie potrafił się do tego przełamać, by krzyknąć na kogoś. Może nie chciał, żeby krzywo na niego patrzyła (to i tak byłoby ostatnie do czego Lori była zdolna) ale tak zwyczajnie nie mógł, nie umiał... aż do wtedy. — Mówię, że masz tu usiąść. W tej chwili.

Alex przy Lori był zupełnie innym człowiekiem. Nikogo nie udawał, nikomu niczego nie udowadniał, nikim się nie sugerował. Przy każdej znanej osobie, czy to była jego siostra, czy przyjaciel, a nawet Diana czy Rick, trochę udawał. Silniejszego, niż był; bardziej opanowanego, niż naprawdę; trochę dzielniejszego, niż potrafił być. Lori zawsze mu powtarzała, że może być przy niej nawet tą najgorszą wersją siebie, byle był sobą. Byle nie udawał. Mógł to robić przy każdym, ale nigdy przy niej.

Mógł być słabszy, niż chciał być; bardziej porywczy, niż zamierzał; mógł bać się wszystkiego, a jej to i tak by nie przeszkadzało. Niczego od niego nie wymagała - oprócz bycia sobą.

Lori nigdy nikogo nie oceniała, a szczególnie Alexa. Była wyrozumiała i nawet, gdy cały świat krzyczał, że chłopak postępuje źle, ona potrafiła założyć jego buty i zrozumieć, dlaczego to robi. Nie tłumaczyła go sobie „bo tak", jak to wiele ludzi robi - ona zwyczajnie miała świadomość tego, że nie robiłby czegoś, gdyby nie miał powodu. Nawet jak inni uważają, że robi komuś krzywdę - robił to po coś.

Usiadł od razu koło niej na kanapie. Niewiele myślał, ale czuł się tak... tak bezsilnie, jak jeszcze nigdy. Zanim się zorientował, jego głowa leżała na jej kolanach, a on pierwszy raz od dawna nie udawał. Nie było sensu...

— Musisz mi pomóc, Lori.

Pierwszy raz w życiu powiedział coś takiego. Lorelai chyba pierwszy raz słyszała, jak Spencer prosi kogoś o pomoc. Zanim się spostrzegła, poczuła napływające łzy w oczach. Wiedziała, co proszenie o pomoc przez Alexa oznaczało.

— Nie powiedziałeś jej, prawda? — wydusiła z siebie, patrząc jak łza spada na policzek Alexa — O niczym?

— Chciałem.

— Ale nie powiedziałeś.

Nic nie odpowiedział. Miał tak pusty głos, jakby uleciało z niego wszystko. Nie liczyło się to, co przeżył tego wieczoru... nie liczyły się resztki szminki Lizy na jego ustach; jej zapach; to co tak naprawdę się wydarzyło. Nie liczyło się to, że w końcu ją zobaczył, a nawet z nią rozmawiał i było dobrze. Nie miał tego w głowie. Miał to, co dopiero nastąpi.

Widziała go tylko raz w takim stanie, dawno temu. Na szali też była dziewczyna, a on także nie wiedział co robić. Potrafił zadbać o każdego, tylko nie o swoje sprawy.

— Wie o Walkerach? — dodała, bojąc się jego odpowiedzi. Przypomniała sobie słowa Goldie... Podpisał kontrakt z potworami.

— Oni wiedzą o niej. — odpowiedział w końcu, a brunetka mogła przysiąc, że czuła jak szybko bije mu serce. — Lori, ona mnie znienawidzi. — Mógł płakać, mógł wrzeszczeć, mógł robić wszystko... A on po prostu leżał bezradnie na jej kolanach i nie wiedział, co ma zrobić, by było jak najlepiej.

Przed jego oczami, na komodzie na przeciwko, stały dokładnie trzy zdjęcia oprawione w ramkę. Na jednym, szczególnym, była cała ich rodzina. Mama - Clara, tata - Daniel, trzyletnia Goldie, ośmioletni on sam i Roger, ich golden retriever.

W innej ramce byli oni wszyscy, Alex i jego przyjaciele na plaży w Malibu, z tyłu rodzinnego domu Spencerów.

Coś go wtedy ukłuło w serce.

Świadomość, że traci wszystko, na czym mu zależy.

— Boże, Alex. — odparła od razu, mocno go przytulając. Nawet tacy, jak Alex, czasem potrzebują przytulenia.

I nawet takie, jak Lori, czasem nie potrafią zrozumieć. Ale udają, bo co innego mogą zrobić?

⋆𓃰⋆

Rozmawiali całą noc, a Lori uświadomiła sobie coś, o czym wiedziała już jakiś czas wcześniej, na imprezie studenckiej.

Alex był w większych tarapatach niż jej się dotychczas wydawało.

Lori często przypominała mu jego mamę. Ale też Dianę. I mamę Lauren. Przypominała każdą kobietę, która miała w oczach miłość i ciepło, a każde słowo, jakie wypowiadała, uderzało ze zdwojoną siłą. Miał do niej słabość, to fakt, a gdy nie wiedział co robić ze sobą samym... Lori wiedziała. Mimo że rzadko prosił ją o pomoc, bo zazwyczaj wolał Lauren... Goldie myślała inaczej. Doradzała inaczej. Lauren to prawda, wiedziała wszystko od Alexa, bo bez wątpienia była jego najlepszą przyjaciółką. Ale Lori... Och, Lori.

Alex mógł radzić sobie ze wszystkim i wszystkimi dookoła, ale nie potrafił poradzić sobie ze swoją głową. A Lori sprawiała, że wszystko wydawało mu się takie łatwe, poukładane i po prostu... rozjaśniała mu jego własne myśli.

Teraz Alex nie miał już głowy ułożonej na jej kolanach, a siedzieli po dwóch stronach kanapy, przebrani w wygodniejsze ubrania. Była czwarta nad ranem, a oni przegadali już pół nocy. Marquez miała świadomość, że Alex rzadko chce rozmawiać o czymś, co go trapi - dlatego, gdy tylko miała okazję, musiała mu pokazać, że może z nią porozmawiać i robić to, ile tylko potrzebuje. Nie była nachalna, nie dopytywała, starała się nie być wścibska. Jedno słowo za dużo, a mógłby już nie chcieć o czymkolwiek rozmawiać.

— Wiesz, w czym jest największy problem? Taki z którym nie możesz sobie poradzić? — kontynuowała, wiedząc, że powie coś, co Alex niekoniecznie chciałby usłyszeć — Lubisz ją. Może nawet bardziej, niż planowałeś. Na pewno bardziej, niż ktokolwiek by ci na to pozwolił. I mimo, że robisz wszystko, by tak nie było, ona też cię lubi. Rzucasz jej kłody pod nogi, a ona wciąż z ciebie nie zrezygnowała.

Nic nie odpowiadał, ale to był dobry znak - wolał milczeć, niż na siłę zaprzeczać.

— Nie biega za tobą i to też w niej lubisz. Nie błaga o twoją uwagę; nie prosi się o to, żebyś na nią patrzył; nie dręczy cię wiadomościami... a przecież mogłaby to robić. Ale nawet, jak ją ignorujesz, czego nie pochwalam, to ona znosi to po cichu. Nie domaga się. Trochę cierpi, ale nie siedzi ci ciągle na głowie. — Chwilę milczała — Zresztą, jak już ktoś tu za kimś biega, to ty za nią.

— Nieprawda. —mruknął niemal od razu, nawet nie zastanawiając się nad sensem jej słów.

— Przestań tak gadać! — usiadła, oplatając podkulone kolana ramionami — Rozmawiasz ze mną, nie z kimś na kim masz zrobić wrażenie. Widziałam cię w różnych sytuacjach w życiu, znam cię jak własną kieszeń, jesteś dla mnie jak brat, a ty wciąż nie potrafisz chociaż raz przyznać mi racji! — już nieco na niego krzyczała, bo chyba nie rozumiał na spokojnie — Powiem ci to raz i masz to pamiętać do końca życia, rozumiemy się? — kiwnął głową, bo i tak by tego nie uniknął — Ile poznałeś w życiu dziewczyn?

— Lori, weź... — przewrócił oczami, pocierając zmęczoną twarz chłodnymi dłońmi.

— Dużo. Naprawdę d u ż o. I nie dziwi cię to czasem, że z żadną, którą poznałeś tutaj, w Kalifornii, ci nie wyszło?

— Bo nie chciałem, żeby nam wyszło.

— No właśnie! Nie chciałeś tych dziewczyn! Żadna ci nie pasowała i nawet jak one nie widziały świata poza tobą, ciebie to nie ruszało! Nie odbiła ci palma do głowy, nie wpadłeś w wir zaliczania miliona dziewczyn na tydzień, bo taki nie jesteś. Mógłbyś być... Naprawdę mógłbyś. — chwilę się zastanawiała — Ale nie jesteś.

Oparł głowę o poduszki z tyłu, sam nie wiedząc, gdzie zmierza ta rozmowa.

— O co ci chodzi, Lori?

Westchnęła. On nic nie rozumiał. No idiota!

— O to, że nawet jeśli by tu w sierpniu nie przyleciała... Jestem pewna, że znalazłbyś ją na drugim końcu świata. I szukałbyś jej, dopóki byś jej nie znalazł. Mógłbyś nie mieć pojęcia, że szukasz konkretnie jej, ale szukałbyś tej jednej jedynej, która ci odpowiada i to czujesz. I w każdym scenariuszu, to byłaby ona, rozumiesz? To byłaby Liza. Zawsze. — Alex patrzył w jej wielkie oczy, czując jak rośnie mu gula w gardle. — Ona ci pasuje. Nawet jak nie chcesz tego powiedzieć głośno albo chociaż zaakceptować w swojej pustej głowie — Zaśmiała się cicho — Ona ci pasuje. I to widać, że ty też chcesz czuć, że jej pasujesz... Przynajmniej ja to widzę.

— Nieprawda.

Zaśmiała się na jego odpowiedź.

— Kto normalny jedzie po dziewczynę na drugi koniec miasta, bo usłyszał że jest na randce? I to nie z tobą?!

— Gdyby to nie był Bryce to bym nie... — zaczął, ale nie dane było mu dokończyć.

— Gdyby to nie był on, to byłby ktoś inny! Daj spokój! Z kimś na pewno by w końcu poszła na randkę. A ty i tak byś po nią pojechał. Nieważne czy to Bryce, czy jakiś inny chłopak. Zawsze byś po nią pojechał. — dodała — Jesteś w tarapatach, Alex... I boisz się, co będzie dalej. Zwłaszcza, że to wszystko — pokręciła palcem w powietrzu — Niby ma być sekretem. Ma to swój urok, to prawda. Ale ta świadomość, że nie możesz być taki, jaki chciałbyś... — przerwała, gdy poczuła na sobie jego wzrok. Gdyby jej nie uwielbiał, to by ją zamordował — Poznała cię jak byłeś najniżej w swoim życiu... niżej nigdy nie byłeś! Poznała cię w takim stanie i cię wtedy polubiła, a nawet ja nie mogłam cię wtedy znieść! Poważnie! Myślisz, że jak będzie u ciebie lepiej, to ona przestanie cię lubić? Że ucieknie, jak zacznie się robić dobrze? — zakpiła, uśmiechając się do niego.

Z każdym kolejnym słowem Lori, Alex jakby... oprzytomniał. Tak jakby docierało do niego z każdej strony, co od dawna wypierał i nie chciał usłyszeć.

— Załóżmy, że wszystko co się wydarzyło, jednak nie miało miejsca. — kontynuowała. Jak zaczęła, to musiałą dociągnąć swój wywód do końca — Nic, absolutnie nic złego nie przytrafiło ci się w życiu. Skończyłeś liceum, poszedłeś na studia, obroniłeś dyplom, teraz może byłbyś na praktykach w szpitalu... Wciąż miałbyś ciemnowłosą dziewczynę, dalej mieszkałbyś w Malibu... Nawet jakby było u ciebie najlepiej jak się da... To i tak, gdybyś znalazł się w klubie, barze, nawet na tym samym parkingu co ona, spojrzałbyś na nią od razu i tak czy siak doszedłbyś do tego samego momentu, w którym jesteś teraz. Nieważne czy miałbyś inną dziewczynę, czy był sam, był bogaty, biedny, przystojny czy nie... Spojrzałbyś na Lizę tak samo, jak patrzyłeś do tej pory... I ona też spojrzałaby na ciebie tak samo.

Patrzył na nią bez słowa, ale czuł jak serce wyrywa mu się z piersi.

— Ona cię lubi, Alex... Naprawdę cię lubi. A uwierz, to musi być dla niej okropnie trudne, gdy robisz wszystko, by cię nie lubiła. Zwłaszcza, gdy każdy ją pomija, bo przecież niedługo wyleci do Paryża... Celowo wszystko psujesz, bo sam nie możesz uwierzyć w to, że na to zasługujesz.

I to był urok Lori... potrafiła kogoś zrozumieć, nawet jeśli nigdy nie była w takiej sytuacji, jak ta osoba. Nawet z Alexem... nigdy nie była zakochana (choć może to zbyt poważne słowo) w dziewczynie, która za kilka miesięcy miała wrócić do swojego kraju. Nigdy nie czuła presji innych w tym, jak postępuje. Nigdy nie czuła na barkach ciężaru całego wszechświata. Nigdy nie była Alexem Spencerem, a rozumiała jego głowę lepiej niż on sam.

— Największą porażką jest to, że ty doskonale zdajesz sobie sprawę z tego, jaka jest Liza. Jaka jest dobra. Uśmiechnięta. Bystra. Przepiękna. Zdajesz sobie sprawę ze wszystkiego, co ta dziewczyna w sobie ma. I tu nie to jest problemem... Problemem jest to, że nie widzisz tego samego u siebie. A jesteś odbiciem wszystkiego tego, co w niej piękne.

I choć bardzo chciał zaprzeczać, kłamać i wypierać słowa, które usłyszał... Jakoś wtedy nie potrafił. Po prostu pozwolił, by na chwilę zagościły w jego głowie.

Lori chyba wtedy poczuła, że powiedziała już wszystko, co miała do powiedzenia. Uśmiechnęła się do niego i wstała, kierując w stronę pokoju gościnnego, gdzie spał Ethan. Jednak zanim postawiła krok na korytarzu, przystanęła przy komodzie na przeciwko sofy.

Trzy ramki ze zdjęciami. Jedno z rodziną Spencer, drugie z całą ich paczką znajomych, trzecie... przedstawiające pewną dziewczynę z ciemnymi włosami, która w tle miała plażę Malibu. Była pewna, że to było to zdjęcie, które zrobił Mike i dał je przy jakiejś okazji Alexowi.

— A to... schowaj to. Chyba najwyższy czas.

Nawet na nią nie spojrzał. Dobrze wiedział, o czym mówiła, ale w tamtej chwili myślał o czymś innym.

— Nie wiem czy tu chodzi konkretnie o Blondynę. — zaczął.

Bała się, że nawet nie dotarło do niego to, co przed chwilą powiedziała. Ale nie szkodzi... sama schowała tą ramkę w komodzie.

— A o co? — dopytała, cicho domykając pierwszą szufladę.

— No, wiesz... — Sam nie potrafił ubrać w słowa tego, co chciał powiedzieć ani wykrztusić z ust.

Lori dobrze wiedziała. Zdążyła połączyć kropki, choć nie dawało jej to spokoju, odkąd tylko usłyszała te słowa...

— O to, że wolisz kontrakt z potworami, niż skarb w złych rękach?

Spencer kiwnął niemal niezauważalnie głową, w końcu unosząc wzrok na przyjaciółkę. Lori uśmiechnęła się do niego najcieplej i najłagodniej, jak tylko potrafiła.

— Odebrali ci wszystko, to prawda — zaczęła delikatnie — Ale nie odbiorą ci czegoś, co mocno trzymasz i nie chcesz puścić.

To chyba uderzyło go najbardziej, choć nie dał tego po sobie poznać. Za to spojrzał przez ramię, jak za oknem robi się coraz jaśniej, wschodzi słońce i jest bardziej różowo.

— Mogę ci coś powiedzieć? — zaczęła Lori, przypatrując mu się uważnie.

— A to jeszcze nie skończyłaś? — uśmiechnął się delikatnie, a Lori mogła przysiąc, że ten widok rozbrajał każdego.

— Dawno nie widziałam cię... takiego. — zaczęła, podchodząc z powrotem do kanapy i ujmując jeden policzek chłopaka w dłoń. — Takiego, jaki byłeś zanim to wszystko się wydarzyło.

— Jakiego? — dopytał, przekrzywiając głowę na bok. Jak na nią patrzył miał ogromne oczy, ogromne i bezradne, ale błyszczące się na srebrno.

Zastanawiała się moment nad dobrymi słowami. Aż w końcu delikatnie się uśmiechnęła, jakby była jednocześnie dumna, ale i wzruszona.

— Czującego własne serce. — odpowiedziała w końcu i mogła przysiąc, że zauważyła, jak zaszkliły mu się delikatnie oczy. Ale tylko jej się wydawało — Nie odetnę jej od ciebie, choćby się paliło. Nie pozbędziesz się jej tak łatwo, wiesz? Nauczyła cię czuć serce, a to już wyczyn.

⋆ 𓃰⋆

Diana Lafayette od zawsze cierpiała na przypadłość niespełnionej miłości.

Tak było już od momentu, kiedy miała swojego pierwszego chłopaka, w szkole podstawowej. Nie pamiętała już jego imienia, ale wiedziała, co jej zrobił - mieli po osiem lat, a on wymienił Dianę na jej najlepszą przyjaciółkę z którą siedziała w ławce, Celine. Miała złamane serce przez dokładnie pięć dni. Potem minęło, ona polubiła innego chłopaka, ten złamał jej serce (choć częściej ona to robiła) i tak w kółko.

Ten chłopczyk był zaledwie wierzchołkiem góry lodowej, nic nieznaczącym początkiem jej nieszczęścia w miłości.

Od zawsze podobała się chłopakom, czuła ich obecność wokół siebie i to, że ubiegali o jej uwagę. Teraz miała ponad czterdzieści lat i jak na złość, nie miała nikogo. Z biegiem lat, któregoś dnia, tak po prostu, wszyscy którzy się w niej kochali, zaczęli zakładać swoje rodziny i wiedząc, że Diana jest poza ich zasięgiem, wybierali inne kobiety.

Mimo że mówiła, że takie życie jej pasuje, czasem jednak było jej przykro, tak jak tamtego wieczora, gdy Liza poszła na randkę. Przypomniała sobie, jak to było, kiedy ona była w wieku swojej siostrzenicy.

Jakie to musiało być dla niej trudne... Ta świadomość, że zawsze podobała się innym, a jednak nigdy nie potrafiła ustatkować się na tyle, by spędzić z którymś z nich życie.

Bo w końcu musiało być coś nie tak i była niemal pewna, że to "coś" tkwiło w niej. Coś, co sprawiło, że nigdy nie wyszła za mąż, mimo że była zaręczona siedem razy. Siedem.

Normalnej osobie udałoby się chociaż raz dobrze wyjść za mąż... chociaż raz.

A ona takich szans miała aż siedem... i ani razu jej się nie udało.

Kobiety w ich rodzinie nie miały szczęścia do miłości, a przynajmniej tak to sobie tłumaczyły, gdy to one zawiniły. Wszystko psuły, zaczynały się dusić i uciekały. Z Dianą nie było inaczej - ona też dużo uciekała w życiu.

Chociaż był raz, kiedy myślała, że naprawdę jej się powiedzie. Miała wyjść za Chrisa Douglasa, dziennikarza, ale tydzień przed ślubem Chris... rozmyślił się. Na tyle, że zdradził ją z jej najlepszą przyjaciółką. Niemal tak samo, jak ten chłopczyk z podstawówki albo chłopak, którego zostawiła na balu maturalnym, bo wolał inną.

Zawsze znalazła się jakaś lepsza od niej, mimo że próbowała być najlepsza z najlepszych i z każdym kolejnym złamanym sercem chciała być lepsza niż poprzednio. Może gdyby była lepsza, to z następnym by jej wyszło?

Chociaż, mimo że pierścionków miała siedem, z jednym zaręczona była dwa razy. Z jedynym, który jej nigdy nie zdradził, z jedynym, który nie traktował jej jak romansu, by wrócić za chwilę do żony, jedynym, z którym mogło jej się udać. Ale go odrzuciła. Dwa razy.

I tym wyjątkiem od reguły, dwukrotnym, był Richard Creed.

Za pierwszym razem, zanim się oświadczył, była młodą studentką czwartego roku i wpadła na niego na praktykach w kancelarii. Tak się poznali. Akurat szukał prawnika, który pomoże mu wyjść z afery w którą został wplątany i wrobiony.

Nie mógł od niej oderwać wzroku już od momentu, kiedy podstawiła mu pod nos kawę (bo do tego ograniczały się jej praktyki w kancelarii) i kiedy przysłuchiwała się jego rozmowie z mecenasem, spoglądał na nią tak, by nie widziała, jak bardzo był nią oczarowany.

On też jej się spodobał... w końcu był starszym od niej bokserem, na dodatek w tarapatach.

Wysoki, ciemnowłosy i umięśniony, z czarującym uśmiechem, złamanym nosem i krzywymi palcami. Roztaczał wokół siebie taką aurę, że nie dało się przejść obok niego obojętnie. Miał poczucie humoru i przede wszystkim nie krył się z tym, że Diana wpadła mu w oko.

Mimo że teoretycznie nie mogli się spotykać, bo w końcu Diana zaczynała prawniczą karierę, a on był klientem kancelarii... to nie przeszkadzało w tym, żeby się w niej zakochał. I przepadł po uszy w tej francuskiej blondynce.

Ale problem był jeden. Kluczowy. Różnica wieku między nimi wynosiła dokładnie jedenaście lat. Kiedy ona miała dwadzieścia dwa, on był po trzydziestce.

I mimo że w pewnym momencie przestali się spotykać, tak jak wcześniej, zawsze był gdzieś z boku. Nigdy nie życzyli sobie źle, a co ważniejsze - nazywali się nawzajem przyjaciółmi. To, że raz nie udało im się w miłości nie oznaczało, że musieli zrywać ze sobą kontakt i się nienawidzić. Dlatego tak właśnie żyli, nie wspólnie, ale równolegle.

Po jakimś czasie Diana poznała w kawiarni pewnego początkującego dziennikarza, potem się jej oświadczył i pierwszą osobą, do której pobiegła z ekscytacji był Rick. I cieszył się razem z nią, bo wiedział, że on nigdy nie mógłby jej dać tego, czego potrzebowała i na co zasługiwała. A Chris Douglas owszem. Bo był od niego o wiele młodszy, może też przystojniejszy, bo wyglądał jak aktor z czerwonego dywanu i wydawało się, że Diana szybciej ułoży sobie życie ze spokojnym i eleganckim dziennikarzem z dobrego domu, niż porywczym i niekiedy niepewnym bokserem, bez wykształcenia i wspierającej rodziny.

Mimo że Rick dorobił się wszystkiego sam, czuł że Diana zasługuje na więcej.

Wyrwał się z biednego domu, bo ktoś zobaczył w nim talent do boksu. Do wszystkiego doszedł sam. Miał wielką posiadłość w Bel Air, kolekcję samochodów i ludzi, którzy na nim polegali. Życie jak marzenie, prawda? Przeszedł wielką drogę od bycia dzieckiem alkoholików w szemranej dzielnicy San Diego, do milionera i ówczesnego mistrza świata wagi półciężkiej, mieszkającego w ogromnym domu na wzgórzach Los Angeles.

Ale to wszystko nie miało znaczenia, skoro wielki dom stał pusty, bo żył w nim tylko on. I może brzmi to żałośnie, ale Rick naprawdę stracił głowę dla Diany Lafayette. Stracił ją ponad dwadzieścia lat temu i do dzisiaj nigdy nie odzyskał swojego serca, które oddał jej na otwartej dłoni.

Od pierwszych zaręczyn i pierwszego zerwania nie pokochał nigdy żadnej innej kobiety. Przynajmniej nie tak szczerze, jak ją.

Po rozstaniu Diany z Chrisem, wróciła do Ricka, jeszcze raz. Ale znowu im nie wyszło. I mimo, że w międzyczasie Diana miała wielu mężczyzn, bo myślała, że za którymś razem jej się uda... Rick nie miał nikogo. Żadnej kobiety, żadnej żony, nawet dziewczyny. Przynajmniej żadnej, do której poczułby coś więcej, niż obowiązek pokazania się razem na gali sportowej. Kręciło się wokół niego dużo potencjalnych kandydatek, ale z żadną nie spędził więcej czasu, niż podczas jednej nocy.

Bo tak jak zostało to powiedziane, stracił dla Diany nie tylko głowę, co także i serce.

Od tamtego momentu powoli zaczął stawać się gburem. Każdego dnia tracił kolory, stawał się coraz bardziej szary, coraz mniej rozmowny. Do tego stopnia, aż przyjęło się określenie nadane mu przez kilkuletniego Alexa... Wujek Gbur.

I nie bez powodu Richard uśmiechał się tylko, gdy wokół pojawiała się Diana i rozświetlała sobą całe otoczenie. Wtedy przestawał być gburem, a powracał do bycia Ricky'm. Tym Ricky'm, którego kiedyś pokochała Diana i tym Ricky'm, któremu złamała dwa razy serce. Ricky'm, który od ponad dwóch dekad był oddany Dianie, nawet jeśli ona nie zawsze była oddana jemu.

Bo przecież dom w Bel Air stał pusty, choć nie powinien. Dlatego, że przez wiele lat budował go z myślą o Dianie.

O Dianie i rodzinie, którą jej kiedyś obiecał. Rodzinie, którą mogli mieć, ale którą już nigdy nie będą.

Bo przecież Diana nigdy nie miała szczęścia do miłości. I od zawsze kochała kogoś, z kim teraz nie miała już żadnych szans.

⋆ 𓃰⋆

Nic nie wskazywało na zbliżający się listopad, oprócz panieńsko-kawalerskiego, który miał odbyć się dokładnie za sześć dni.

Właśnie temu każdy poświęcał najwięcej uwagi w przedostatni tydzień października - na początku tak właściwie nikt nie chciał tych wieczorków. Mówili, że to bez sensu, po co to robić, skoro to będzie kameralny ślub... Dopiero po namowach Lauren i Lori, które przekonywały Mike'a i Stassy - udało się. Jednak Michael stanowczo zaznaczył, że nie chce niczego wielkiego - chyba wciąż się trochę bał, że Stassy zobaczy w nim nieodpowiedzialnego i niegotowego na ślub chłopaka. A Stassy robiła wszystko, by im się udało — widziała, jak Mike sobie radzi; jak znalazł dobre mieszkanie; jak zaczął pracować w dobrym miejscu... Nawet jeśli miałby łatać dziury na krótki moment - na czas ślubu byłby idealnym kandydatem, którego Anastasia od niego wymagała.

Alex niewiele się w to mieszał - wiedział tylko tyle, kiedy i gdzie ma się zjawić na wieczorku. I wziąć skrzynki piwa dla Ethana. Cały czas spędzał albo u Ricka na treningach albo w warsztacie u ojca Mike'a. Też często rozmawiał z młodszym Robinsem - i musiał przyznać, że Michael naprawdę potrafił zawalczyć o Anastasie.

Znalazł pracę, naprawdę dobrą; wynajął też mieszkanie, zupełnie tak, jak tego od niego oczekiwała... Spencer widział, że Mike nie odpuści i tak, jak obiecał, że przez miesiąc udowodni jej, że naprawdę im się uda - dobrze mu to szło.

Z drugiej strony nie był fanem tego... pomysłu ze ślubem, a tym bardziej nigdy nie podobał mu się związek Stassy z Mike'm, ale musiał się z tym pogodzić... nic nie mówić, po prostu to przetrawić i modlić się, żeby jego przyjaciel więcej w życiu nie cierpiał - właśnie z jej powodu. Wydawało mu się to prawie niemożliwe, bo na tyle, na ile poznał starszą siostrę Darling — kłopoty mogły się dopiero zacząć. To co było dotychczas to nic w porównaniu z tym, co mogło potkać Mike'a w przyszłości.

Ale kochał ją. Boże, jak on ją kochał! Na zabój. Mogło się wydawać, że Michael naprawdę nie widzi w życiu już innego celu, niż zostanie mężem Anastasii Darling. I to samo tyczyło się dziewczyny...

Przez pewien czas mieli zły okres, ale dużo o tym rozmawiali. Rozumieli, że to przez stres, a dodatkowym czynnikiem takiej sytuacji był fakt, że rodziców Stassy nie będzie na tym ślubie... Ani rodziców, ani dziadka. Tylko Diana, wujek Henry i jego żona.

Ale odkąd Mike trochę się ustabilizował, Stassy chętniej odwiedzała go w nowym mieszkaniu w naprawdę dobrej dzielnicy Bradford, niedaleko mieszkania Spencera. Brała pod uwagę, że czynsz za taki dom to wielki wydatek, ale w końcu widziała starania Robinsa. I to, że został im moment do ślubu, a potem całe życie już tylko razem.

Dlatego Stassy każdą wolną chwilę spędzała z Mike'm — i mimo, że w domu u Diany było trochę ciszej, nikt nie mógł się na to skarżyć — w końcu Tass i Mickey dogadywali się tak, jak powinni.

W środę wieczorem, niecałe trzy dni przed wspólną „ostatnią wolną nocą", Diana siedziała sama w domu. Robiła porządki w garderobie, szukając dla Stassy czegoś według tradycji.

Coś nowego, coś pożyczonego, coś starego, coś niebieskiego.

Wiedziała, że Mike jest teraz z Alexem, który zapewne układa mu sporo spraw w głowie; Goldie jest z Lauren, Lori i Ethanem albo swoim chłopakiem, Hunterem; a Liza z Sophie na milion procent na plaży — wiedziała, że jeżdżą tam, gdy muszą poukładać sobie myśli. We dwie było raźniej. Diana znała wszystkie dzieciaki jak własną kieszeń i mogła przysiąc, że na koniec wieczoru i tak wszyscy spotkają się razem.

Miała wokół siebie tyle wspaniałych osób, a i tak czuła się samotna w wielkim domu.

Usłyszała ciche pukanie o otwarte drzwi garderoby.

— Przeszkadzam? — zagaiła Stassy, uśmiechając się kącikiem ust.

Diana spojrzała na nią czułym wzrokiem. Widać było, że jest u niej lepiej - u niej i Mike'a.

Odpowiedziała uśmiechem, co od razu dało Stassy do zrozumienia, że może wejść. Usiadła na beżowej pufie na środku pokoiku, na każdej ścianie dookoła były ustawione dziesiątki par butów i drogich torebek, zbieranych od wielu lat... Piękne płaszcze, sukienki, komplety. Cała Diana.

Ciocia siedziała na podłodze, na dywanie, szukając czegoś w niższych szufladach. Mimo że Stassy nic nie mówiła czuła, że zaraz wykrztusi problem z siebie. Stresowała się, okropnie się stresowała... Tak bardzo, że wyminęła najważniejsze pytanie, mówiąc o byle czym.

— Wiedziałaś, że Alex pożyczył mu pieniądze na ten pierścionek?

Nie spodziewała się takiego problemu. Spojrzała na nią, gdy Stassy przewracała złotko na palcu. Marzyła o takim, odkąd była mała - cienka złota obwódka z dużym, owalnym diamentem na środku. Prosty, lecz efektowny - mimo że Stassy będąc z Mike'm miała świadomość, że być może nigdy takiego od niego nie dostanie, pogodziła się z tym - a później zdziwiła, gdy taki otrzymała.

— Skąd wiesz? — odparła Diana, przerywając poszukiwania drobiazgu.

— Lori się kiedyś wygadała, że ona z Mike'm wybierała model, a Alex...

Diana nie pamiętała, kiedy ostatnio Anastasia mówiła o Alexie - Alex, nie Spencer. Jego imię brzmiało dziwnie w jej ustach.

— Alex robi wiele rzeczy, które... — kontynuowała Diana, ale przerwano jej.

— Pytam, czy wiedziałaś? — nie odpowiedziała. Stassy uśmiechnęła się pod nosem — Oczywiście, że wiedziałaś.

— Sama mu to zasugerowałam — dodała z uśmiechem — Mike nie uzbierałby na ten pierścionek. Przynajmniej nie wtedy; teraz jest inaczej, znalazł pracę, ma mieszkanie, wspominał coś o studiach...

— Wiem, rozumiem... Po prostu nie dawało mi to spokoju... — dodała brunetka, bawiąc się nerwowo swoimi palcami.

Diana podniosła się z dywanu i usiadła obok niej na pufie,

— Alex cię nie lubi, to nie żadna niespodzianka — zaśmiała się — Ale zależy mu na Mike'u, zawsze zależało. Nieważne, że ten pierścionek był dla ciebie, robił to dla niego. Nie musiał, ale zrobił. Jak to Alex.

Nie wspomniała o tym, że nie tylko Spencer był za to odpowiedzialny — zarówno Diana, Lauren, jak i Goldie dołożyły trochę od siebie, by uszczęśliwić Mike'a i zapewnić mu pierścionek, który niósłby za sobą jego radość. Wtedy dołożył się nawet Hunter - teraźniejszy chłopak Goldie. Wtedy byli z Mike'm tak blisko, że nawet dokładał mu do pierścionka dla dziewczyny...

Prawda była też taka, że nie zawsze tak było. Kiedyś wszyscy grali w jednej drużynie, strzelali do jednej bramki. Potem niektóre wydarzenia zweryfikowały pewne osoby... Alex kiedyś naprawdę lubił Stassy, ze wzajemnością. To samo z Goldie, Lauren, Ethanem... A teraz trwa wojna, gdy tylko przebywają w jednym pokoju.

Anastasia wiedziała jaki jest Spencer. Wiedziała, jak zachowuje się w niektórych sytuacjach; wiedziała, jakie ma maniery; wiedziała, co robi, a czego nie, gdy coś się dzieje. O ironio, ona naprawdę znała go bardzo dobrze. I nie bez powodu chciała trzymać go z daleka od swojej siostry.

— Mogę o coś spytać? — zaczęła w końcu Stassy. Nie miała odwagi patrzeć cioci w oczy, więc spoglądała tylko na splecione ręce na kolanach.

— Co się stało, ślicznoto? — odparła Diana.

— Nie, nie... Nic się nie stało. — odpowiedziała — Chyba — dodała z uśmiechem — Tak w zasadzie, chciałam spytać o ciebie, jako... ciebie.

Tego się nie spodziewała.

— Och! No jasne. Pytaj. — dodała najcieplejszym głosem, na jaki było ją stać.

Anastasia głośno westchnęła i zebrała w sobie myśli i chęci, by się przełamać. Przecież nie miała czego się bać... każdego na świecie - owszem; ale nie Diany.

— Nigdy nie miałam odwagi zapytać, ale... — ucięła na moment, przełykając ślinę — Czy to było bardzo trudne? — Diana zmarszczyła brwi na jej pytanie. Nie wiedziała o co chodziło jej siostrzenicy. Stassy od razu chciała sprostować — To, że w pewnym momencie zastępowałaś nam mamę i wiesz... Ta świadomość, że twoja siostra nie bardzo chciała być dla mnie i Lizzy matką... I każdemu w zasadzie! Jesteś figurą matki dla każdego z nas. Mike'a, Lauren, Goldie, Alexa, Lori, nawet Tony'ego...

— A w życiu! — odpowiedziała niemal od razu, w ogóle się nie zastanawiając. — Sama nigdy nie miałabym dzieci, więc to było moje wybawienie.

Śmiech Diany przypominał odrobinę śmiech mamy sióstr Darling. Tylko odrobinkę.

— Nie miałabyś dzieci, bo... nie miałabyś z kim ich mieć? — dopytała Tass. Może było to pytanie wykraczające poza dobry smak, ale Diana w pierwszej kolejności była jej przyjaciółką. Na drugim miejscu stała rola cioci.

— Och, jakbym mogła to bym miała nawet z byle kim! — odparła z uśmiechem — Żartuję! Na pewno nie z byle kim... ale ktoś by się znalazł. Ja po prostu ich nigdy nie mogłam mieć. Wy jesteście wszystkim co mam i chyba to jest najważniejsze... Jak nie mam rodziny, nie mam męża, nie mam dzieci, to czasem mam poczucie, że nie mam dla kogo żyć. Ale mam was i ta pustka jest zapełniona. — kontynuowała, a w jej głowie w ogóle nie było słychać krzty smutku. Mówiła szczerze — A dla ciebie i Lizy... Czułam się potrzebna. Waszemu tacie, dziadkowi Cesarowi... nawet wujkowi Henry'emu. Takie szczęście w nieszczęściu. Każdemu było trudno, gdy wasza mama wracała nie wiadomo skąd i nie wiadomo na jak długo, a potem znikała i rano jej nie było, znowu bez słowa. A ja czułam, że mogę być taka... pewna i stabilna. Przynajmniej dla was.

Stassy zrozumiała. Ale coś nie dawało jej wciąż spokoju. Chwilę milczała, a potem dopowiedziała:

— Kochasz ją nadal?

— Twoją mamę? — dopytała, a Stassy pokiwała głową.

—Nie patrz na nią jako moją mamę, tylko... Tylko Chloe. — kontynuowała Anastasia — Chloe Lafayette, twoją siostrę.

Diana znała odpowiedź na to pytanie, ale to, co skłoniło ją do myślenia był sam zamysł Stassy — dlaczego pytała o to właśnie ją, właśnie w tamtym momencie... Doszła do wniosku, że sama musi być w podobnej sytuacji i nie wiedziała co robić - nie wiedziała, jak zachowywać się w stosunku do Lizy.

— Oczywiście, że kocham. Zawsze kochałam i będę kochać. Nie wiem tylko, czy ona wciąż czuje do mnie taką miłość, jaką ja do niej.

— To znaczy?

— Więcej się w życiu krzywdziłyśmy, niż kochałyśmy. Ja zapomniałam. Ona może nigdy nawet nie wybaczyła... — odparła, wzruszając ramionami — Dlatego tak ciężko mi było patrzeć na ciebie i Lizę, bo bałam się, że skończycie jak ja i wasza mama.

Stassy też się tego bała. Przez tyle czasu nie było dnia, gdy nie myślałaby o swojej siostrze - gdy było lepiej czy gorzej, nieważne. Myślała o niej bez przerwy. I mimo że nie robiła nic, by polepszyć ich relację, codziennie błagała, by nie skończyły jak Diana i Chloe.

— A nie jest ci czasem... samotnie? — dodała Stassy. Gdyby ona nie miała Mike'a, miałaby chociaż Lizę... A Diana, wydawało się, że nie miała już nikogo, oprócz siostrzenic.

— Samotnie? — Diana prychnęła — Byłam zaręczona siedem razy, Stassy. Teraz jestem sama, ale przez całe życie, naprawdę... miałam aż przesyt ludzi wokół. — zaśmiała się, tak jakby naprawdę była z tym pogodzona. Ale Stassy nie spodziewała się takiej odpowiedzi.

— Co!? Mów! Masz nadal te pierścionki!?

Anastasia mogłaby przysiąc, że razem z Lizą znają ciocię jak własną kieszeń - że już nic je nigdy nie zaskoczy. A tu proszę!

— Oczywiście! — Ciocia się zaśmiała. Poderwała się z pufy, podsuwając sobie pod nogi niewielki taboret, stanęła na niego i sięgając wyższych półek, wyciągnęła szkatułkę z burgundowego weluru.

Ponownie usiadła obok Stassy, układając szkatułkę na swoich kolanach i zdmuchując z niej nieco kurzu. Otworzyła złoty zamek pudełeczka, a oczom dwóch kobiet ukazało się siedem rozmaitych pierścionków, równo ułożonych na wyprofilowanych poduszkach.

— O boże! — pisnęła Stassy, nachylając się nad pudełkiem. Nie spodziewała się, że jej ciocia naprawdę była tak wiele razy zaręczona i że zachowała każdy pierścionek, co do jednego. — Który był twoim ulubionym?

Diana nie musiała się długo zastanawiać. Od razu chwyciła ten z dużym, owalny, szafirem otoczonym jasnymi diamentami w złotej obrączce.

— Ten. — Przez moment patrzyła na niego z pewną nostalgią, a następnie podała go brunetce. Zaparło jej dech w piersi, przez co nic nie odpowiedziała— Przypomina ten Księżnej Diany. Dostałam go od pewnego mężczyzny, który mówił, że mam oczy, jak ten szafir.

— To twój ulubiony? — zapytała w końcu Stassy.

— Narzeczony czy pierścionek? — zagadnęła Diana z uśmiechem.

— Ciociu! — upomniała ją Stass — To i to!

— Oj tak. — uśmiechnęła się, gdy z powrotem chwyciła pierścionek w palce — Kochałam go, naprawdę go kochałam. Nadal kocham.

Coś dziwnego ściskało się w żołądku Anastasii, gdy widziała, jak Diana mówi o kimś z taką miłością... Nie mogła sobie przypomnieć, żeby kiedykolwiek ona czy Lizą poznały jakiegokolwiek mężczyznę swojej cioci. Diana zawsze była sama. Bywała sama na święta, sama w domu, sama w życiu. Dziwne, że miała co najmniej siedmiu mężczyzn, którzy jej się oświadczali, a wciąż była... sama.

— Jak się nazywał? — zapytała w końcu, spoglądając na ciotkę. Musiał być niesamowity, skoro był ulubionym Diany.

— Oj nie, kochana! Nie-e, nie ma szans. — krzyknęła ze śmiechem, odkładając biżuterię z powrotem do szkatułki — Idziemy dalej... O! ten dostałam od twojego przyszłego teścia!

Wskazała na pierścionek w stylu art-deco, z trzema diamentami ciętymi w prostokąt.

— Od Derecka!? — pisnęła Stassy. Im dalej, tym robiło się dziwniej. Nie mogła uwierzyć. — Od ojca Mike'a? Od tego Derecka!?

— No pewnie! Gdybyś wiedziała, jak oni mnie tu kochali... — To prawda. Najładniejsza dziewczyna w okolicy, niecodzienna, niezależna Francuzka w Ameryce. Obiekt zainteresowań, a i tak skończyła sama i niezamężna. — Uganiał się za mną tyle lat! Dałam mu w końcu kosza, a potem oświadczył się Meredith, wiesz... Mamie Mike'a.

Wystarczyło, że Anastasia usłyszała imię jego mamy, a od razu miała w głowie historię tego, jak zostawiła Mike'a z dnia na dzień, jak gdyby nigdy nic. Czasem wołała nie dopytywać o tak wrażliwe tematy, zwłaszcza te związane z Meredith Robins.

— Już nie dopytuję. — ucięła Stassy, zaskoczona, że coś mogło łączyć Derecka z Dianą — O, a ten? — wskazała na taki, który wyróżniał się od reszty. Był bogato zdobiony, grawerowany, z dużym kamieniem szlachetnym o lekko różowym zabarwieniu.

— Ten jest... — chwilę się zastanawiała. Było widać, że ciężko jej mówić o tym konkretnym — Do tego mam uraz...

— Zły pierścionek? — dopytała.

— Zły człowiek.

— Widać. — zaśmiała się Stassy — Najbogatszy ze wszystkich, co? Pewnie chciał cię kupić!

Starsza blondynka zaśmiała się delikatnie. Wydusiła z siebie chociaż tyle, jednocześnie czując gulę w gardle.

— Taaa, coś w tym rodzaju. — uśmiechnęła się, odtrącając myśli w głowie. Chwilę się zamyśliła, tak naprawdę mając pustkę w głowie. Z letargu wyrwał ją głos brunetki.

— A te? Są do siebie podobne.

Czwarty i piąty przypominały ten, co Stassy sama nosiła na palcu - duży, owalny diament i cienka, złota oprawka.

— Są do siebie podobne, bo dostałam je od tej samej osoby — uśmiechnęła się, mając w głowie Ricka — Próbował dwa razy. To znaczy, dwa razy z pierścionkiem... Bo bezustannie próbował innymi sposobami.

To już był poziom jakiejś klątwy, że za każdym razem, gdy myślała o nim - zadręczała się tym, przez co musieli przejść przez tyle lat. Wszystko odtwarzało się w jej głowie po kolei, wszystkie wypowiedziane słowa, wszystkie sytuacje, które przeżyli wspólnie... Choćby chciała (na tamten moment nie miała zamiaru) ale jakby jednak chciała, to nie było szansy, że kiedykolwiek się od niego uwolni.

— Do dzisiaj jest w ciebie wpatrzony.

Kolejny gwóźdź do trumny. Diana doskonale wiedziała, że był w nią wpatrzony, ba! Ona sama go do tego prowokowała. A gdy na nią patrzył, ona biła się z nim, kto dłużej utrzyma kontakt wzrokowy. Była po czterdziestce, a z nim czuła, jakby czas zatrzymał się lata temu, kiedy ona pracowała w kancelarii, a on siedział jak zbity pies na krześle i czekał na pomoc.

Gdy byli małolatami.

— Poprosiłam go, żeby przyszedł na wasz ślub... — zaczęła w końcu Diana, bo umknęła jej ta informacja — To znaczy, żeby przyszedł tam, jakby... Jakby ze mną. Może być?

Stassy zamrugała w szoku. Mogło dziać się wiele, naprawdę wiele różnych rzeczy... Ale prawda była taka, że każdy z dzieciaków Diany, tylko czekał, aż ona i Rick ze sobą w końcu będą. Stassy nie wiedziała o nim dopóki nie przeprowadziła się do Bradford - ale niemal od razu poczuła, że coś wisi w powietrzu.

— Oczywiście! No pewnie! — pisnęła szczęśliwie — Nie ma sprawy, przecież każdy kocha gbura.

Diana ścisnęła dłoń siostrzenicy. Tyle wystarczyło. Była jej naprawdę wdzięczna, ale taki gest był w zupełności wystarczający.

— A masz jakieś jego zdjęcia z młodości? — zagadnęła zaciekawiona (i lekko wścibska) Stassy.

— Ricka? — dopytała, sama zastanawiając się, czy ma gdzieś jakieś fotografie — Na pewno gdzieś są, ale musiałam je głęboko schować, żeby się w niego nie wpatrywać. — zaśmiała się na samą myśl o nim — Stassy, nawet nie zdajesz sobie sprawy, jaki był przystojny, naprawdę.

— Do dzisiaj jest... — mruknęła z przekąsem i zadziornym uśmieszkiem — Mówi się na takich DILF.

— Stassy! — upomniała ją ciocia, choć nic nie mogła poradzić na ciągłe uśmiech na ustach.

— No co!? Mike mówi, że jesteś MILF-em, to przecież Rick może być DILF-em.

Diana westchnęła tylko ciche „Boże" pod nosem, a moment później niekontrolowany uśmiech wpłynął na jej usta. Stassy też jeszcze przez chwilę się uśmiechała, a później zaczęła nad czymś myśleć, lub - tak jak myślała Diana - coś ją gryzło.

— Przyszłaś tu po to, żeby zapytać o moje życie czy może z inną sprawą? — zapytała delikatnie, spoglądając na dziewczynę.

W końcu się przełamała. Może ze zmęczenia, ze stresu, a może... może z pierwiastka niepewności, który nigdy nie opuścił jej głowy, nawet jak zoabaczyla, że Mike się zmienił...

— Żałujesz, że nie wyszłaś nigdy za mąż?

Boże.

— Czy żałuję? — powtórzyła, sama nie wiedząc, co odpowiedzieć — Na pewno lubię tą niezależność; lubię to, że nikt nie zabiera mi pościeli w łóżku; to, że nie muszę nikomu prać brudnych skarpetek; nikt nie przestawia moich filiżanek w szafce...

— Ale?

— Ale czasem myślę, że nie byłoby aż tak źle, gdybym była czyjąś żoną. Że w zasadzie mogłoby być nawet nieźle, ale teraz to już wiesz... trochę późno. — dodała — A czemu akurat o to pytasz?

Stassy chwilę myślała, choć rozmyślała o tym już od długiego czasu. Teraz zastanawiała się tylko jak ubrać to w słowa, by choć trochę oddać sens tego, co ma w głowie.

— Ciekawi mnie, czy dużo zyskam, gdy wezmę ten ślub. I ile bym straciła i co by mnie ominęło, gdybym jednak go nie brała.

Dianę zatkało. Naprawdę. Mogła przysiąc, że wolałaby usłyszeć milion innych słów, byle nie to, co przed chwilą.

Stassy miała wątpliwości. Wciąż je miała, cholera, wciąż! I nieważne, że Mike zrobił wszystko według jej życzenia — naprawdę się ustatkował — jakas mała część jej, ale jednak, wciąż myślała, że oboje nie są gotowi na ślub.

— Zyskasz męża, i to nie byle jakiego. — odpowiedziała ciotka, choć sama nie była do końca świadoma co mówi. Była w wielkim szoku — I uwierz, to już o wiele więcej, niż ja miałam przez całe życie.

Dianie łamało się czasem serce, gdy myślała, że młodzi ludzie, tak jak jej dzieciaki, już nie są tylko dzieciakami, a dorosłymi. Że podejmują własne decyzje; że wkraczają w ten wiek o wiele zbyt szybko, niż ona by tego chciała; że popełniają błędy, od których nawet jej własne doświadczenia i porady ich nie uchronią.

— A dlaczego nie wzięłaś ślubu? — kontynuowała Stassy, jakby coś jej się przypomniało — Ani razu? Zwłaszcza z tym, co dał ci ulubiony pierścionek? Z niebieskim kamieniem? Albo z Rickem, który próbował dwa razy?

— Nie mogłam. — Diana uśmiechnęła się gorzko, choć próbowała to zamaskować — Nie mogłam, bo takie były czasy. Po prostu nie wyszło. Ale nic nie szkodzi... I jeden, i drugi ułożyli sobie jakoś życie. — uśmiechnęła się — Czterech pozostałych też.

— A byłaś zakochana? Tak poważnie, całym sercem, tak że...

— Byłam. Całym sercem tylko raz. — stwierdziła, przesuwając sobie bransoletkę na nadgarstku — Ale każdego z nich w jakiś sposób kochałam w którymś momencie mojego życia. Każdy w sobie coś miał, każdy czymś urzekał. Ale jeden był taki, że... — zatrzymała się na moment — wchodził do pomieszczenia i wszyscy na niego patrzyli. To był taki typ człowieka. Że każdy pożądał jego uwagi, a ja miałam świadomość, że on kątem oka patrzy tylko na mnie.

Diana, gdy o nim mówiła, czuła serce w piersi.

— Ale to nieważne, bo.... — kontynuowała starsza blondynka — Bo bałam się, że utknę w takiej złotej klatce. Nie bierz ze mnie, pod żadnym pozorem, przykładu — śmieje się — bo Mike taki nie jest. Ale ja... Bałam się że w coś się wpakuję, na początku będzie dobrze, a potem będę tak zaaferowaną sytuacją, że przeoczę moment, kiedy ta osoba odbierze mi całą mnie.... Że stracę siebie sama i nie będę wiedziała, kiedy to nastąpiło. Wiesz, ja chciałam być kimś. Coś zyskać, coś zmienić w tym świecie, coś komuś udowodnić. A jedyne co, to trochę pocierpiałam w samotności.

— A czułaś to przy wszystkich? To, że przeoczysz ten moment i stracisz siebie?

— Nie.... nie przy wszystkich — uśmiechnęła się z nutką nostalgii — Były wyjątki.

— Mam wrażenie, że Mike jest takim wyjątkiem. — odparła Stassy, bawiąc się zawieszką naszyjnika — Ja naprawdę go kocham, ciociu. Naprawdę.

— Nie wątpię. — stwierdziła bez żadnego ale— Tylko pytanie, czy ty wątpisz. Albo wątpiłaś chociaż przez moment?

Anastasia nie odpowiedziała.

— Rozumiem... — Diana zagryzła policzek i przymknęła powieki, bo wiedziała, co to znaczy — On cię kocha nieustannie, a to już wystarczająco, prawda?

Wolały być kochane, niż kochać.

Tak, chyba tak. Chyba wystarczająco. — odparła, a uslyszane słowa odbijały się echem w jej głowie — Chyba już pójdę, ciociu, Dziękuję, napr...

— Nie, moment! Mam coś dla ciebie! — krzyknęła od razu, zeskakując z pufy i schylając się do szuflady w której grzebała na początku. Miała w dłoni jakieś błyskotki — Pożyczone, trochę stare i odrobinę niebieskie....

Stassy spojrzała na rękę cioci, w której były broszki do obcasów — wysadzane kamieniami, zdobione lekko roślinnym motywem - idealne do ślubnych butów.

— Dziękuję, ciociu, naprawdę... — Stassy zaniemówiła. Patrzyła na broszki wielkimi oczami — To naprawdę wiele dla mnie znaczy. Nie sądziłam, że szukasz tego czegoś akurat dla mnie. Dziękuję, że o tym pomyślałaś...

— Mam nadzieję, że raz w życiu wyjdziesz za mąż... to niech chociaż ten jeden raz patrzą z podziwem na twoje buty — odparła, posyłając jej najcieplejszy uśmiech z możliwych. Uwielbiała te klamry - sama dostała je na ślub, od swojego ojca, dziadka Stassy i Lizy. Mimo że nigdy ich nie założyła, to były przepiękne i zasługiwały, by w końcu je wykorzystać.

Siostrzenica złożyła szybkiego buziaka na policzku cioci i szybko wychodząc z garderoby zatrzymała się w progu.

— A! Co do tego, co mówiłaś wcześniej. Jeśli byłoby ci czasem samotnie... Rick na pewno by się nie obraził, gdybyś go częściej odwiedzała!

Diana chwyciła buta na wysokiej szpilce, który był najbliżej jej ręki i rzuciła w stronę Stassy. Zrobiła unik zanim obcas przeleciał koło jej głowy.

— Wynoś sie, młoda! I ani słowa o tym co ci mówiłam. NIKOMU!

Stassy śmiała się wesoło, ale nie odeszła z miejsca, w którym jeszcze stała.

— Diana?

— Co jeszcze!?

— Dziękuję że byłaś dla nas mamą, której potrzebowałyśmy. Nawet jeśli nas nie urodziłaś. I dziękuję że nigdy nie oceniłaś mnie za to, co robię.

To Diana powinna im dziękować, za to, że uratowały ją, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.

Szukały miłości swojej matki we wszystkich zakątkach świata, a znalazły ją w Dianie.

⋆ 𓃰⋆

Alex miał wiele problemów w życiu. Naprawdę sporo. Ale przez ostatni tydzień nie mógł poradzić sobie szczególnie z jednym — Lizą. Mimo że to trwało dłużej, to ten tydzień był najgorszy. Starał się o niej nie myśleć i nawet, jeśli udawało mu się unikać tych myśli w ciągu dnia, śniła mu się po nocach. Katastrofa za katastrofą.

Od poniedziałku do czwartku śniła mu się aż dwa razy. O dwa razy za dużo!

A najgorsze było to, że gdy już mu się śniła, wcale nie chciał się obudzić z tego snu. O Alexie można było mówić wiele, ale jedną z czołowych cech było to, że był tylko mężczyzną — nic na to nie mógł poradzić — ale był mężczyzną ze szczególną słabością do gorsetów. A Liza, za każdym razem w jego głowie, miała na sobie tą samą bluzkę gorsetową, którą miała w tamten piątek na randce z Bryce'm... i później z Alexem.

Już wolałby, żeby miała na sobie te kiecki w serduszka, albo żeby kaleczyła mu głowę francuskim akcentem, albo... Albo w zasadzie wolałby, żeby w ogóle mu się nie śniła!

Po pierwszym śnie myślał, że zwariuje. Po drugim - chciał się odstrzelić.

Dlatego w czwartek nie spał przez całą noc, bo zwyczajnie nie dawała mu spokoju. Lori mogła mu mówić, że Alex lubi w niej to, że za nim nie biega i nie siedzi mu na głowie... no tylko tyle, że w snach to nie miało zastosowania! Żadnego!

Ale musiał zacząć to wypierać, bo by oszalał. On ją lubił, okej, lubił. Tak, jak lubi się fajnego psa na ulicy albo ładną pogodę na plaży. Lubił ją tak, jak lubi się znajomą! Mniej niż lubił Lauren czy Lori, ale bardziej niż kompletnie nieznajomą. Alex ją po prostu lubił. I tak mu jakoś pasowała w taki sposób.

Ale miał wiele innych problemów na głowie, a na pewno nie chciał się zajmować Lizą Darling, która akurat w tym wszystkim była najmniej ważna. Próbował zająć głowę czymś innym, więc bywał w klubie u Ricka, tak jak codziennie — tyle, że o wiele dłużej, niż zazwyczaj. Spędzał tam czas od rana do popołudnia, a później, bez wolnej minuty w głowie - od razu spotykał się z Mike'm, Ethanem czy Tony'm, by w jakikolwiek sposób uciekać od niej w głowie.

Tylko że z tym też był problem. Gdy siedział z chłopakami, grając w jakieś gry na konsoli — niby patrzył w telewizor, ale myślał o czymś innym. Myślał o tym, żeby nie myśleć o niej, i tak kółko się zapętlało. W pewnym momencie już naprawdę wolałby wszystko, byle dała mu spokój. A najgorsze było to, że w zasadzie ona nic nie robiła — ani do niego nie pisała, ani z nim nie rozmawiała. Wiadomo było tylko, że zobaczą się na panieńsko-kawalerskim w sobotę.

Tyle szumu w głowie o nic. A ten szum pachniał jak konwalie.

No cholera!

W pewnym momencie błagał, żeby coś się wydarzyło, nawet coś złego (byłoby może lepiej) bo wtedy mógłby zająć głowę tym, jak sobie z tym poradzić. Jak komuś coś ogarnąć, jak komuś pomóc, jak coś załatwić.

A tu nic - oprócz tego, o czym nie powiedział Lizie. I to też poniekąd mógł być powód, dlaczego ciągle miał ją w głowie - wyrzuty sumienia i poczucie, że musi jej coś powiedzieć dzwoniły w całej głowie.

Do kompletu dochodził jeszcze Bryce. Boże, jak on go nienawidził. Nie od tej sytuacji, bo już wiele wcześniej go nie trawił, a sytuacja z Lizą tylko przelała czarę goryczy. Nie był zazdrosny. Ale był porządnie zdenerwowany.

W sobotę zdenerwował się też na samego siebie - nic nowego. O dwudziestej wszyscy mieli spotkać się na wieczorku. Była siedemnasta trzydzieści. A jadąc samochodem sam nie wiedział, co wyprawia.

Wiedział tylko tyle, że z jakiegoś powodu założył czarną koszulę (podwinął rękawy i rozpiął guziki przy szyi) i zanim się spostrzegł stał pod bramą domu Diany. Wysiadł z samochodu i jakby w amoku powędrował wzdłuż ścieżki, która prowadziła do domu. Po bokach rosły różowo-białe piwonie. Cholera! Wiedział, że czegoś zapomniał.

Zerwał te jej głupie piwonie. Jakby Diana się dowiedziała, ucięłaby mu dłonie. Ale potem by go pochwaliła, więc nic straconego.

Jeszcze miał sekundę, by się zastanowić. Stawiał kolejne kroki, ale wciąż myślał. Chociaż Chryste, przecież to nic takiego. To nic nie znaczyło. Nie robił tego dla siebie, tylko dla niej. Czuł się w obowiązku, nie wiadomo czemu, ale robił to, bo mu wcześniej o tym powiedziała. To tylko dlatego.

Postawił trzy kroki na białej werandzie, w dwóch kolejnych znalazł się przed eleganckimi drzwiami. Wcisnął dzwonek. Jeszcze miał sekundę na zastanowienie się. Nie. Nie było nad czym się zastanawiać. Robił to dla niej. Mogła się zgodzić, mogła odmówić, ale to tylko jej sprawa. On robił to dla niej.

Czekał sekundę. Dwie. Może minutę, a może nawet godzinę. W sumie nie wiadomo, bo dopóki nie otworzyła drzwi, ten czas dłużył się w nieskończoność.

Ale otworzyła drzwi, sukces! Uniósł na nią wzrok i wtedy dopiero do niego dotarło, co wyprawiał. Ja pierdolę.

Stała przed nim w szoku. Ubrana w pudrowo-różową krótką sukienkę (z gorsetem u góry) włosy były jeszcze nawinięte na wałki, a usta niedomalowane błyszczykiem. Szykowała się, by być gotowa na dwudziestą.

Czuł, że jest chory. Właśnie teraz się pochorował.

Ale wtedy stało się coś, co działo się za każdym razem, gdy ją widział. Ubrał maskę. I był pewien siebie, ale jednocześnie wycofany. Patrzył na nią pewnie, a jednak od niechcenia. Czuł się pokonany, a jednocześnie wiedział, że i tak wygra, jak zawsze.

Było przed osiemnastą. Musieli być na plaży o dwudziestej. Wyrobią się.

— O, Spencer. — zaczęła niepewnie, patrząc na niego od dołu do góry. Zauważyła kwiaty w ręce. — Co tu robisz?

— W sumie nie wiem. — Idioto, dobrze wiedziałeś! — Chyba muszę naprawić to, co Bryce ci zepsuł.

Spojrzała na niego, ale nie mogła zrozumieć tego, co robił. Ładnie wyglądał w koszuli, to na pewno. Zwłaszcza czarnej i z podwiniętymi rękawami.mi.. Miał też zmierzwione włosy, jakby przecierał je co moment. I zmęczone oczy, jakby nie spał. Zero krwi na twarzy i ran na ciele, to akurat nowość.

Jednak, gdy tylko go zobaczyła, uśmiech sam sunął jej się na usta. Lubiła go, co prawda tylko troszkę, ale lubiła.

— Pójdziesz ze mną na swoją udawaną drugą-pierwszą randkę? Może chociaż ta będzie trochę udana.

⋆ ⋆ ⋆ 𓃰⋆ ⋆ ⋆
cudo z Goldie i Tony'm od Amelii!! PIĘKNE

a teraz troszkę ode mnie.

nie wiem czy kiedykolwiek tak dobiorę słowa, by pokazać jaki Alex jest naprawdę, ale może sami wywnioskujecie to po jakimś czasie, po wielu rozdziałach. ma w sobie dużo wspólnego z lizą, dużo ricka, sporo diany, trochę z każdego człowieka, jakim się otacza. jest taki posklejany z kawałków, które niekoniecznie do siebie pasują.

mówiłam kiedyś, że anioły są trochę niedopowiedziane, że dużo dzieje się między wersami i tak też trzeba to niekiedy czytać. i ten rozdział taki jest. pisałam go dwa miesiące, nie wstawiłam od roku i obstawiam, że to widać, bo jest chaotyczny i bardzo ciężko było mi go pisać, kiedy myślałam, że już nigdy niczego nie napiszę, bo się wypaliłam, wyczerpałam i w sumie nie jestem do tego stworzona. wciąż nie jestem pewna, czy to dla mnie, ale chociaż muszę dalej próbować.

więc usiadłam i napisałam. a później zastanawiałam się cały rok czy wracać do aniołów. i próbowałam przekonać sama siebie, że warto wstawiać te aniołki dalej... zajęło mi to ponad rok.
zdałam prawo jazdy, świetnie napisałam maturę, skończyłam szkołę, dostałam się na wymarzone studia.

i teraz, powolutku, ale jednak, chcę wrócić, jeżeli tu ktokolwiek jeszcze został ;)

a! i chciałam tylko tak na koniec dodać, że wszystko, co widzą w Spencerze, jest powierzchowne. zarówno Liza, Lori, Goldie, Diana, Rick, jego przyjaciele... widzą tyle, ile on chce, żeby widzieli. nikt nie wie, ze ten chłopak, który radzi sobie ze wszystkim i wszystkimi dookoła, tak naprawdę jest bezradny wobec siebie. i to chyba najlepiej go podsumowuje. ze nie radzi sobie sam ze sobą, ale świetnie mu to wychodzi względem innych.

i z tym was zostawiam

czekałam rok, żeby to napisać...
gdyby nie wy, to nie ja

i bardzo tęskniłam. naprawdę, bardzo.

⋆ ⋆ ⋆ 𓃰⋆ ⋆ ⋆
#MiastoAniolowALV na twitterze!

miasto aniołów,
A.L.V

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top