rozdział 18: Ariel Moore
Pięknych walentynek!
co do tego, co zaraz przeczytacie... sama się tego po sobie nie spodziewalam, moze to nie jest nic wow, ale jak na slodkie anioly to naprawdę bardzo duzo...
* jak pojawi się gwiazdka, to puśćcie sobie piosenkę "Heavenly creatures" TheWeeknd, lepiej wczujecie się we fragment
⋆ ⋆ ⋆ 𓃰⋆ ⋆ ⋆
*TW: ed, mało, ale jednak wolę ostrzec, by nikomu nie sprawić nieświadomie przykrości :(
Liza wymiotowała przez pół nocy, a przez drugie pół obwiniała.
Mało jadła, ale wieczorem miała napad. W godzinę zjadła więcej, niż łącznie przez ostatnie dni. Później wszystko zaczęło jej dziwnie ciążyć na żołądku. I na sumieniu.
Spędziła całą noc przewieszona przez toaletę i dopiero nad ranem, gdy usłyszała pukanie w drzwi, podniosła się z kafelkowej podłogi w łazience.
Poprawiła włosy związane w kucyk (żeby wcześniej jej nie przeszkadzały, bo przecież nikt nie mógł ich potrzymać), przetarła rozmazany tusz pod okiem i przepłukała usta zimną wodą.
Dasz radę. Przecież to nic. Jesteś w tym dobra, masz to opanowane do perfekcji, jest okej. Dzień jak co dzień.
— Liza! — usłyszała krzyk Sophii zza drzwi i pukanie, roznoszące się po całym jej pokoju. Miała szczęście, mając własną łazienkę. Inaczej wymiotowanie szłoby jej trudniej. — Jesteś gotowa?
Gotowa? Przecież nie szła dzisiaj na wykłady, więc na co miała być gotowa?
Cholera. No tak, przypomniała sobie, że przecież zwolniła się z zajęć na studiach w tą środę, bo miała jechać z ciocią, Stassy i Sophie po sukienki na ślub.
Zerwała się prędko, zbierając po drodze jakieś rzeczy, leżące w całym pokoju. Sophie wiedziała, że Liza uwielbia porządek, a bałagan oznaczał dołki i gorsze chwile. Widząc, jak wygląda jej pokój, a tym bardziej ona, szybko połączyłaby kropki. Za nic w świecie nie mogła do tego dopuścić — bo Wood żyła w przekonaniu, że Liza ma to już dawno za sobą.
Rozpuściła włosy, poprawiła bluzę na ramionach i obciągnęła nogawki spodni, by wyglądać tak, jakby dopiero wstała z łóżka. Nie z podłogi koło toalety.
— Cześć! — pisnęła Liza, otwierając szeroko drzwi przed koleżanką i podpierając dłoń na biodrze. — Co tam?
Sophie zamrugała kilkakrotnie, wyraźnie zaskoczona.
— Co tam? — powtórzyła z wyrzutem, jakby się przesłyszała. — Dziewczyno, jest dziewiąta, a ty dopiero wstałaś!
— Zaspałam. — kłamała. Ciężko jej było z myślą, że robi to wprost w oczy jedynej koleżanki, którą kiedykolwiek mogła nazwać kimś więcej niż znajomą. Nigdy nie miała prawdziwej przyjaciółki, a Sophie, mimo że była bliżej ze Stassy, też się martwiła o Lizzy. A ona ją tak perfidnie okłamywała... Mimo że miały swoje sekrety i nie mówiły sobie o wszystkim, to niektóre sprawy jednak nie były na tyle błahe, by zamieść je pod dywan.
Wood spojrzała na Lizę i zauważyła, że ma przetłuszczone włosy. To się nigdy nie zdarzało — nieważne, jak źle u niej było, codziennie myła włosy. Nic nie powiedziała.
— To już! Raz, dwa, zbieraj się. Poczekamy. — odparła, wchodząc do pokoju i ścieląc jej łóżko. — A ty pod prysznic, zrób makijaż, zakładaj ubranie i jedziemy.
Sophie rozejrzała się po pokoju, który wyglądał niemal tak, jak zawsze. Spojrzała też kątem oka na uchylone drzwi od łazienki. Od razu dostrzegła leżący koło sedesu telefon blondynki. Nic nie powiedziała.
Liza kiwnęła głową i chwilę później zniknęła w łazience. Gdy Wood usłyszała lejącą się wodę pod prysznicem, skończyła zaścielać łóżko, i może to, co chciała zrobić było okropne, ale musiała.
Schyliła się do szafki nocnej, otwierając pierwszą szufladę. Kiedyś Liza trzymała tam słoiczki z tabletkami, o tym akurat wiedziała. Teraz szuflada była wypchana po brzegi papierkami po słodyczach.
Przetłuszczone włosy, telefon na kafelkach obok toalety, pełna szuflada po batonikach... Sophie połączyła kropki. Ale nic nie powiedziała.
***
— A może tamta? W stylu Grace Kelly. — zaproponowała Diana, wskazując na jedną z białych sukien. Niesamowite, że Anastasia od zaręczyn miała dwa lata na podjęcie decyzji, co do sukni ślubnej, a na dwa tygodnie przed ceremonią wciąż nie miała tej jedynej, wymarzonej i własnej.
— Najlepiej, jeśli tego ślubu w ogóle nie będzie. — Jęknęła markotnie Anastasia, opadając bezsilnie na bordową kanapę. — Zero problemów, zero stresu, zero sukienek.
Siedziały w pięknym salonie sukien ślubnych. Sklep wyglądał jakby był rodem z Rodeo Drive. Wszystkie sukienki były piękne, unikatowe, a przy tym cholernie drogie, ale Diana uparła się, że Stassy musi wybrać jedną z tamtych — bo ciocia sama kiedyś kupowała tam suknie na własne przyjęcie, które się co prawda nie odbyło, ale suknia została.
Więc siedziały tak we cztery, gdzie każda nie do końca chciała tam być, a stres zżerał je do tego poziomu, że wyglądały jak najbardziej zdesperowane klientki wszech czasów.
— Narzekasz, więc są problemy. — mruknęła Sophie, przewracając oczami. — Gdybyś się określiła, co ci się w ogóle podoba i czego szukamy, może byłoby łatwiej.
— No pewnie, bo ty zawsze wiesz, czego chcesz. — westchnęła Stassy, dogryzając przyjaciółce. — Może chcesz się zamienić miejscami i to ty wyjdziesz za mąż, co?
— Jeszcze słowo, a to ja wyjdę, ale z tego sklepu. — postanowiła twardo Diana. — Żadna z nas nie marzyła o tym stresie, ale możecie chociaż przez chwilę się opanować i nie robić sobie pod górkę? Raczej jesteśmy tu razem, żeby nie musieć radzić sobie w pojedynkę, ale najwyraźniej wam to nie pasuje, tak? Same załatwcie sobie sukienki dla druhen, kwiaty, salę, dekoracje, przyjęcie... Bo to przecież pikuś dla was, co? — zarówno Stassy, jak i Sophie zwiesiły wzrok i zamilkły. — No, gratuluję, potraficie się zachować. Zaklaskać wam?
Obie momentalnie zwiesiły głowy. Diana była wielka w ich oczach, a wszyscy, nieważne czy ją znali, czy nie, niemalże traktowali jej słowa jak świętość. Potrafiła zapanować nad ludźmi, nawet tymi niesfornymi, jak swoje siostrzenice i ich przyjaciółka.
Liza mało się odzywała tamtego dnia, bo za każdym razem, gdy chciała coś z siebie wykrztusić, w jej gardle nagle pojawiał się kwas. Bez przerwy miała wrażenie, że wgryza się głębiej w jej ciało, aż nie pozbawi ją całej siebie. Zawsze tak było, gdy poprzedniej nocy czy wieczoru wymiotowała. Może to przez wyrzuty sumienia, zarówno że jadła, ale też dlatego, że później zwymiotowała, a może dlatego, że nie miała czym płakać. Choć pierwszy raz od bardzo dawna... naprawdę chciała się rozpłakać.
— Kwiaty są różowo-białe, tak jak ustaliłyśmy. Piwonie, lilie i goździki. Teraz tylko się zastanówcie, czy chcecie ubrać się pod kolor, czy wybrać coś, w czym będziecie się czuć dobrze. — dodała Diana — To naprawdę nic trudnego...
— Wiesz, jakie chcesz suknie dla druhen? — Spytała Sophie, zwracając się do Anastasii. Tego też jeszcze nie przemyślała i nie postanowiła ostatecznie.
— Obojętne.
— W takim razie szukam fioletowej.
— O nie, nie ma mowy o fioletowej! — zaprotestowała Stassy.
— Przed chwilą powiedziałaś, że ci obojętne!
— Obojętne, z wyjątkiem fioletowego. — odpowiedziała na tyle twardo, że nawet Sophie nie miała siły się z nią kłócić.
— Może akurat Mike chciałby mieć fioletowy ślub? — dodała z przekąsem, unosząc brew i krzyżując ręce na piersi. — Nie wiesz tego.
Stassy patrzyła na nią chwilę, jakby jeszcze czekała, by jej przyjaciółka się poprawiła. Miała cichą nadzieję, że nie powiedziała tego celowo... i może faktycznie by tak było, gdyby nie znała sytuacji. Stassy rozmawiała z Mike'm tylko, gdy któreś potrzebowało się o coś spytać. Jakby załatwiali biznes, nie wspólne życie.
— Nie wierzę, że to powiedziałaś.
Stassy była twarda i niewzruszona. Tak jakby w ogóle ją to nie obeszło. Ale Sophie przesadziła, zwłaszcza, że były przyjaciółkami.
— Oszaleję zaraz. — Diana przewróciła oczami, pocierając dłońmi skronie. Była pewna, że gdy ona kiedyś planowała swój ślub i dopinała wszystko na ostatni guzik, nie była tak wybredna jak Anastasia.
Była środa, piętnastego października. Miały dwa tygodnie, by wszystko dokończyć.
Stassy kilka razy mówiła, że nie ma sensu wyprawiać takiego pięknego i czasochłonnego przyjęcia – w końcu to tylko ślub cywilny, dla najbliższych. Umówili się z Mike'm, że kiedyś wezmą jeszcze drugi, poważny i kościelny, na którym będą wszyscy ich znajomi, ciotki i nawet najdalsi krewni.
Tylko po co to wszystko, kiedy nawet na tym małym, prywatnym przyjęciu, nie będzie ojca Stassy ani dziadka.
Liza nie dopytywała, bo rozwiązanie było dość proste — tata nie wiedział o zaręczynach, a tylko słyszał jakieś plotki o tym, że Stassy kogoś ma. Jej siostra zrobiła wielki błąd, że przez dwa lata nie powiedziała ani słowa - pewnie teraz, gdyby go zaprosiła, dostałby wylewu z wrażenia. I może właśnie dlatego mu nie powiedziała i wolała wziąć ślub po cichu.
A może dlatego, że wiedziała, że James Darling nie polubiłby Mike'a na tyle, by oddać mu swoją starszą córkę.
Co innego z dziadkiem, który był wyluzowany aż za bardzo — pewnie wsiadłby w pierwszy samolot do Stanów. Ale na drodze stały dwie sprawy. James Darling, czyli jego zięć. I zawał, który przeszedł rok wcześniej. W takich warunkach nikt by nawet nie ryzykował zaproszeniem.
Liza, siedząc tam cicho na kanapie, zastanawiała się, czy postąpiłaby tak samo i doszła do wniosku, że niestety... ale raczej tak. Bo kochały swojego tatę, ale jednocześnie obie miały świadomość, że nigdy nie pokochają chłopaka, który byłby mile widziany w rodzinie.
Pomijając myśl, że Liza w ogóle nie widziała się w sukni ślubnej. Nikt by się nie podjął takiego życia z taką osobą, jaką była Liza.
Ciężar, nie miłość.
***
Sophie, wraz ze Stassy, trochę ochłonęły. Może tak sobie dogryzały, bo się stresowały, a cały ślub zależał od nich – Mike nie przykładał za bardzo do tego ręki. Wolał zawalczyć o Stassy przez ten miesiąc, niż uganiać się za kwiatami, które i tak nie wiadomo, czy by się przydały.
Diana słyszała od Ricka, że Robins zaczął działać coś w sprawie stałej pracy i szukał mieszkania. Wziął sobie do serca słowa Stassy. Nawet te, których nie wypowiedziała.
Gdy już było trochę lepiej, a przyjaciółki nie krzywiły się na swój widok, Anastasia znowu zaczęła się rozglądać za tą jedyną sukienką. Przymierzyła ich z pięćdziesiąt, aż nie trafiła na tamtą konkretną. Stanęła na podeście otocznym lustrami, ukazując się siedzącym na kanapie najbliższym kobietom.
Najpierw spojrzała na Lizę.
Szukała w niej tej iskierki, która rozbłysłaby w jej oku i wtedy już by wiedziała, że to ta sukienka. Skoro Elizabeth by się spodobała... Stassy byłaby tym bardziej zakochana.
A Liza się do niej uśmiechnęła. Patrzyła na nią tak, jak wtedy, gdy były małe. Zapatrzona jak w obrazek w starszą, piękną siostrę, pragnąc być kiedyś taka, jak ona. Na moment świat stanął w miejscu, a może nawet cofnął się w czasie do momentu, gdy miały mniej niż dziesięć lat, Stassy ubrała na siebie kostium Belli z Pięknej i Bestii, a Liza patrzyła na nią tymi swoimi wielkimi, niebieskimi oczami.
Wtedy było dokładnie tak samo. Była oczarowana siostrą.
Dopiero później Stassy spojrzała na ciocię i Sophie. Były równie oczarowane, co jej siostra.
Do tej pory przymierzała raczej księżniczkowe suknie i te w stylu syrenki. Ta, którą miała na sobie, była zupełnie inna. Prosta, z błyszczącej satyny na cienkich ramiączkach. Plecy były odkryte, skrzyżowane jedynie pojedynczymi sznureczkami od gorsetowej góry. Przy dekolcie materiał układał się jak nieregularna fala, która tylko dodawała tego "czegoś", co widocznie pasowało Anastasii jak nikomu innemu.
Diana się okropnie wzruszyła i mimo że nie płakała od dwudziestu lat, to poczuła napływające do oczu łzy.
To była ta sukienka.
Gdy już postanowiły, że Stassy nie może już zmienić decyzji, rozejrzały się jeszcze za sukniami dla druhen i Diany. Cioci od razu w oczy rzuciła się kremowa, wpadająca połyskującymi drobinkami w złoto. Sophie spojrzała na błękitną aż do ziemi, a Liza... nawet się nie rozglądała. Pewna sukienka wpadła jej w oko od razu, gdy weszły do butiku. Ale jej nie kupiła.
Anastasia widziała to wszystko. Jak Liza powoli podchodzi do manekina z liliową sukienką midi, która na dole miała zwiewną falbanę. Widziała, jak oczarowana nią była i jednocześnie nie rozumiała, jak mogła ją sobie odpuścić.
Stassy wróciła się po nią kolejnego dnia, dokładnie w czwartek. Chciała sprawić przyjemność siostrze, chociaż taką małą... Dla jej Lizzy Dizzy.
W końcu zależało im na sobie tak, jak od zawsze powinno.
***
— Uważam, że na ten wieczór powinnaś stworzyć sobie alter ego. —mruknęła pod nosem Sophie, wyciągając kolejne ubrania z szafy Lizy. Czegokolwiek by jej nie zaproponowała, nic jej nie pasowało. Siedziały tak już dobre czterdzieści minut, próbując zrobić z Darling dziewczynę, która powaliłaby na kolana każdego. Zwłaszcza Bryce'a.
— Mogę mieć alter ego, ale na pewno nie ubiorę się jak hipiska. — odparła Liza, odrzucając na bok beżowe spodnie z frędzlami u dołu nogawek — Przecież to nawet nie jest moje!
— To się w końcu zdecyduj! — krzyknęła Sophie — Masz pełną szafę ubrań, a i tak nie masz co na siebie założyć.
Zachowywała się identycznie, jak dwa dni wcześniej w salonie sukien ślubnych.
— Nieprawda, bo już dawno wybrałam, w czym pójdę. — dodała Liza z pewnym siebie uśmiechem, wskazując na sukienkę w serduszka. — To moja ulubiona.
Spoglądała wyczekująco na przyjaciółkę, by w końcu zgodziła się na jej propozycję. Sophie znała się na modzie jak nikt inny, a Liza brała sobie do serca każdą jej radę.
Wood prychnęła pod nosem, przewracając oczami.
— Nie ma opcji.
— Ale dlaczego?! — znowu pokiwała głową — Co ci w niej nie pasuje?! Jest boska, Sophie. — Darling była zdziwiona jej zachowaniem. Szatynka lubiła tą sukienkę, a nawet kiedyś ją od niej pożyczyła, ale tamtego popołudnia nagle przestała jej się podobać.
— Po prostu nie.
— Bo? — dociekała Lizzy.
— Bo nie. — odparła Wood, kontynuując szperanie w szafie. Słysząc westchnięcie Lizy, odwróciła się do niej i dodała — Pomyśl, kiedy ostatnio miałaś ją na sobie.
Darling zmarszczyła brwi, szukając w pamięci poprzedniego razu.
— Nie pamiętasz? Pozwól, że ci przypomnę — uśmiechnęła się zadziornie Sophie — Gdy ostatnio byłaś z Alexem, słoneczko. Dwa tygodnie temu, kiedy pojechaliście po Mike'a. Dokładnie wtedy.
Faktycznie.
— Ale to tylko sukienka. Kawałek materiału. — odparła zmieszana blondynka, patrząc na przyjaciółkę z krzywym uśmiechem. Przesadzała — A z tego co wiem, to go nie lubisz, więc po co wszędzie, gdzie się da, o nim wspominasz?
Sophie westchnęła głęboko i znowu spojrzała na Lizę, bo wciąż nie rozumiała, o co naprawdę chodziło.
— Znam cię, laska — odparła, marszcząc nos — I wiem, że nadejdzie moment, kiedy zaczniesz o nim myśleć. O tym, kiedy ostatnio miałaś na sobie tą sukienkę, o tym jak spędziliście ten czas w San Francisco. Jesteś sentymentalna, przecież wiem, i przywiązujesz się do rzeczy i osób, bardziej niż trzeba. A gdyby tego było mało, łączysz te dwie sprawy w jedno – kojarzysz sobie coś z kimś. — odparła, przekrzywiając przekonująco głowę. — Ja tak mam z dżinsowymi kurtkami. W życiu żadnej nie założę, bo za bardzo kojarzą mi się z moim ojcem. I każdym chłopakiem, z którym kiedykolwiek była w związku.
Nic dziwnego, bo ojciec Sophie był paskudnym człowiekiem. Zostawił ją i jej mamę, gdy tylko się dowiedział, że u Juliet wykryli nowotwór. W dziesięć minut się spakował, a chwilę później nie było po nim już nawet śladu. Bez słowa pożegnania, nawet bez chęci spojrzenia na żonę i córkę. Sophie okropnie to przeżyła, mając uraz do każdego mężczyzny i dżinsowych kurtek.
Szatynka kontynuowała, dostrzegając markotne spojrzenie Lizy.
— Gdy będziesz koło Bryce'a, za każdym razem, gdy spojrzysz na sukienkę, w głowie będziesz miała Alexa i weeknd sprzed dwóch tygodni. Więc jaki jest sens wyjścia z normalnym chłopakiem, skoro w głowie wciąż będziesz miała innego?
Może miała w tym trochę racji, ale to nie zmieniało faktu, że to była tylko sukienka. Pech chciał, że miała ją wtedy na sobie, ale jeśli zaczęłaby wiązać ze sobą ubrania z osobami, nie miałaby czego ubierać, bo wszystko mogłoby jej się kojarzyć z kimś. Nawet ta przeklęta biała sukienka w czerwone serduszka i Alex Spencer.
— To w takim razie, co mam założyć, hm? — przekrzywiła głowę, zrezygnowana i bez jakichkolwiek chęci na to, by gdzieś iść.
— Myślałam, że nigdy nie spytasz! — pisnęła Sophie, gnając szybko do drzwi, przez korytarz, aż do swojego pokoju. Kilka sekund później wróciła z wielką, białą torbą z jakimś logo.
Elizabeth patrzyła na wszystko okropnie zaskoczona. Otworzyła szerzej oczy, gdy przyjaciółka wyciągnęła z bibułek półgorset.
— Skoro zabiera cię do baru — zaczęła, przewracając oczami, bo uważała to za żałosne miejsce jak na pierwszą randkę — Pomyślałam, że musisz wyjść przed szereg. Tak jak Ariel Moore.
Liza nie mogła uwierzyć w jej słowa.
— Moje życie to nie Footloose, Sophie. — odparła twardo Liza, przekładając w dłoniach bluzkę z gorsetem. Była biała, ale bez wiązań na plecach, więc na pewno można było swobodnie w niej oddychać, a przy tym wyglądać olśniewająco. Ale przy tym wszystkim też niekomfortowo.
— Ale kiedyś chodziłaś w takich gorsetach!
— Tak, jak chciałam zmniejszyć sobie talię — prychnęła Liza na samą myśl tego idiotycznego pomysłu — To, że ubzdurałaś sobie w głowie obrazek mnie, jako gorącej laski w gorsecie i czerwonych kowbojkach nie znaczy, że tak będzie.
— Ale może być — ciągnęła Sophie, z szerokim uśmiechem — Alter ego, pamiętasz?
— Ona nie miała alter ego. Ona po prostu taka była.
— Bujdy na resorach! Ariel chodziła w sukienkach w kwiatki, a gdy chciała okręcić sobie fajnego przystojniaka wokół małego palca to zakładała gorset, dżinsy i kowbojki. To było jej alter ego. Macie ze sobą wiele wspólnego... Nawet wyglądacie podobnie!
— Nie ma mowy. Żadnego alter ego, żadnej Ariel, żadnego udawania.
— Przecież on cię nie zna! — krzyknęła Sophie, próbując coś ugrać — NIE ZNA. Nie wie, jaka jesteś na co dzień. Kiedyś miałaś obsesję na punkcie Ariel, a plakat wisiał na ścianie, koło tego z Mamma Mia! To nie takie trudne udawać podrasowaną wersję siebie. Ja bym tak zrobiła na twoim miejscu... — kontynuowała Sophie, uśmiechając się do niej przekonująco — Dzisiaj możesz trochę udawać, a jeśli pójdziesz z nim na drugą randkę, to najwyżej przestaniesz. Masz się dobrze bawić, Liza. Nie przejmować tym, jaka jesteś, a jaka nie.
Liza pokręciła głową na boki, choć nie mogła powstrzymać delikatnego uniesienia kącika ust.
— Ty jesteś stworzona, żeby tak wyglądać i się zachowywać. Ja nie do końca. — odparła, siadając, nie do końca przekonana tym pomysłem.
— Nie pierdol głupot! Jesteś identyczna, ale tego w sobie nie doceniasz i nie chcesz pozwolić, by ta druga Liza, która się w tobie kryje, wyszła na wierzch. Chociaż kiedyś taka byłaś. — odpowiedziała, przypominając sobie czasy, gdy obie zaczynały studia w Paryżu.
Sophie uważała, że Darling marnowała swój potencjał. Mogła na wyciągnięcie ręki być kobietą fatalną, mimo że wciąż sympatyczną. Mieć każdego, kogo chciała. Wystarczyło chcieć i usłyszeć kilka słów otuchy.
— Faktycznie kiedyś taka byłam — odpowiedziała blondynka z przekąsem — Bo byłam młoda, głupia i potrzebowałam być w centrum uwagi.
Wood zaśmiała się pod nosem na słowa przyjaciółki.
— Masz dwadzieścia jeden lat. Wciąż jesteś młoda, czasem głupia, ale teraz wiesz jak wykorzystywać to, że jesteś w centrum uwagi.
Liza skupiła na niej całą swoją uwagę. Biła się z myślami, ale... Chrzanić to, mimo że mogłaby tego żałować
— Dawaj gorset.
Słowa opuściły usta Lizy szybciej, niż zdążyła się pohamować. Ale już było za późno, już postanowiła.
Momentalnie poszła do łazienki za ścianą, założyła dopasowane dżinsy, biały gorset, który sięgał jej trochę ponad pępek i botki, w tym samym kolorze. Gdy ubrała na siebie ten cholerny gorset... spojrzała w lustro trochę inaczej.
Idealnie opinał jej ciało, eksponując biust i tym samym sprawiając, że nie czuła się w swoim ciele żałośnie, a raczej jak kobieta, która ma cały świat u stóp. Jest ponad wszystko, co ją spotyka.
W sukienkach czy za dużych swetrach czuła się jak ona... ale drugie oblicze Elizabeth Darling było jeszcze lepsze. Zniewalające i powalające niektórych na kolana.
— Dziewczyno, ale ty masz cyck... — zaczęła Sophie, gdy w progu drzwi od łazienki stanęła Liza. Od razu się poprawiła: — Znaczy biust.
Rzadko kiedy ufała słyszanym komplementom, ale czasem miała wrażenie, że Soph wierzy w nią bardziej niż ona sama. Nawet jeśli chodziło o biust.
— Jeśli Liza numer dwa, czyli Ariel Moore, nie spotka dzisiaj swojego Rena McCormacka, już w życiu się ciebie nie posłucham. — odparła, chwytając w dłonie kosmetyczkę i siadając przy toaletce.
Sophie pisała coś na telefonie, a chwilę później odrzuciła go na bok i odpowiedziała, szeroko uśmiechnięta:
— Nie martw się — spojrzała w lustro i odbijającą się w nim, zniewalającą Lizę — Spotkasz.
***
*tutaj Heavenly Creatures*
— Rozumiesz? I ja wtedy złapałem tą piłkę! No, mówię ci, perfekcyjne przyłożenie! Wygraliśmy dzięki mnie mecz.
— Jejku, Bryce! — zachwycała się jego opowieściami pewna blondynka, chyba miała na imię Hannah.
A Liza, siedząca obok i traktowana jak powietrze, nie liczyła już, który raz Bryce przechwala się tym, czego on to nie zrobił. Ja to, ja tamto, ja, j a , JA, gdyby nie ja... dzięki mnie...
Okropnie się dusiła w jego towarzystwie, ale jakby tego było mało — okazało się, że na randce, na której mieli być sami, jest jeszcze pięciu kolegów z drużyny i dwie dziewczyny, które zachwycały się każdym oddechem któregokolwiek z futbolistów.
Dzieliły ją sekundy od tego, żeby stamtąd wyjść, zadzwonić po kogoś, albo nawet nie! Dałaby radę wrócić na pieszo, byle już się od niego uwolnić. Nie cierpiała cwaniaków.
Generalnie, odkąd przyjechał po nią spóźniony o pół godziny (Liza nienawidziła, gdy ktoś się spóźniał) wszystko było nie takie, jakie powinno. Gdy wsiadła do samochodu, od razu chciała z niego wysiąść. Nie miała pojęcia, jak potrafił żyć w takim bałaganie.
Później, co mogło wydawać się nawet miłe, dał jej bukiet. Dostała pięćdziesiąt cholernych, czerwonych róż, zawiniętych w gazetę z nagłówkami Los Angeles. Pięćdziesiąt róż.
Liza nienawidziła róż.
Byłby to dość miły gest, gdyby Bryce nie miał... tak jakby chętnych rąk. Dwa razy podczas drogi do baru musiała mu powiedzieć, że nie życzy sobie, by trzymał dłoń na jej kolanie.
Dawno temu przyzwyczaiła się do tego, że kobiety są traktowane przedmiotowo, a mężczyznom wszystko wolno. I choć miała cichą nadzieję, że może Bryce jest trochę inny... myliła się.
Zwłaszcza, gdy godzinę od przyjazdu do tego obleśnego baru, Bryce siedział obok niej na kanapie, co chwilę łapiąc ją za udo, a gdy o cokolwiek ją pytał, nigdy nie patrzył w oczy. A w dekolt w gorsecie.
Wypił kilka piw i bełkotał, jak wariat. O tym, że kocha gorsety, o tym jak bardzo chce, by im się udało, nawet o tym, że chciałby, by jego dzieci miały Lizę za matkę. I to wszystko na pierwszej randce, mówiąc to dziewczynie, której poświęcał najmniej uwagi przy stoliku.
W końcu jeden z chłopaków poszedł zatańczyć na parkiet, choć ciężko to były tak nazwać. Obleśny bar, w którym panował zaduch, a na środku wydzielone miejsce na obściskujące się pary. Przynajmniej muzyka leciała dobra, bo Liza słyszała głosy znajomych artystów. Zwłaszcza The Weeknda.
I instynktownie pomyślała o Spencerze. O tym, co mógł dzisiaj robić, czy trenował, czy spędza czas z Mike'm, a może siedzi w domu i nie wychodzi.
Sophie to przewidziała — Liza, nawet nie mając na sobie tamtej sukienki, myślała o Alexie. Bo jakkolwiek by nie chciała tego wypierać, nie potrafiła wyrzucić go z głowy.
Siedząc koło Bryce'a Marshalla uważnie mu się przyglądała. Byli do siebie podobni, ale... Bryce nie miał takich oczu jak Spencer. Włosy miał jaśniejsze i dłuższe nad uszami. Był niższy, bardziej zbity w sobie, gdy Alex był po prostu atletyczny. Wysoki i szczupły, choć umięśniony. A kiedy spoglądała na jego profil, nie widziała ledwo zauważalnego garbka na nosie, idealnej szczęki czy jabłka Adama, które poruszało się u Alexa za każdym razem, jak przełykał ślinę, gdy poczuł perfumy Lizy czy chociażby jej obecność obok.
Bryce nie był Alexem, mimo że Elizabeth szukała go w każdym chłopaku. Nikt nie mógł się z nim równać. Mimo wszystko... Nieświadomie pomyślała, jak czułaby się, gdyby na miejscu tego futbolisty z wielkim ego, siedział Alex.
Miała pewność, że poświęciłby jej więcej uwagi, a gdy cokolwiek by powiedziała, on by słuchał — nie to co Bryce, który uważał, że zdanie kobiet nie jest ważne i nigdy nie mają racji.
— A pamiętacie tamtą imprezę w bractwie? — zagadnął kolega z drużyny Bryce'a, miał na sobie identyczną bluzę — Stary, zalałeś się w takiego trupa, że nie pamiętasz nawet, dlaczego masz złamany nos!
— Pewnie jakaś pierdoła — prychnął Bryce, kciukiem gładząc kolano Lizy — Kto by się przejmował czymś takim. Nie pasowałem komuś, to dostałem. Oczywiście, kurwa, że niesłusznie, no nie? — zarechotał, a reszta mu w tym towarzyszyła. Jakie to żałosne, że tylko po to, by się komuś przypodobać, Hannah robiła z siebie tępą idiotkę, śmiejącą się z nieśmiesznych żartów.
Evelyn, niska brunetka z dużymi oczami, która była przyjaciółką Hannah i chyba dziewczyną jednego z futbolistów, o dziwo, ale nie towarzyszyła w śmiechu pozostałym. Tylko ona i Liza siedziały z niesmakiem na twarzy.
— Stary, ty serio nie pamiętasz, co za gówno mówiłeś? — kontynuował chłopak, patrząc na Bryce'a.
— Na pewno nic, co nie byłoby prawdą — odparł pewnie, unosząc podbródek do góry.
Liza przymknęła powieki, bo miała go serdecznie dość. Poczuła wibracje w dłoni, gdzie trzymała telefon, a na wyświetlaczu wiadomość od Lauren. Dziwne, ale sprawdziła co to.
Lauren: Hej mała, możesz gadać? Zadzwonię.
— Gdzie idziesz? — zagadnął Bryce, gdy zauważył, że Liza wstaje z kanapy i zmierza do łazienki.
— Odetchnąć. — odparła, nawet na niego nie patrząc.
— Pójdę z tobą — od razu zaproponował, podnosząc się do pionu.
Liza westchnęła, licząc w myślach do trzech.
— Odetchnąć, ale od ciebie — odpowiedziała stanowczo i krocząc przed siebie.
— Okej, dobra, panienko idealna — prychnął — Idź.
Jeszcze moment, a byłaby w stanie złamać mu ten nos drugi raz.
Gdy przedarła się przez tłum tańczących (a raczej obijających się od siebie) ciał, dotarła do łazienki. Drzwi skrzypiały na zawiasie, a światło w środku było czerwone, jak w tanim motelu.
Spojrzała w lustro. Pomyślała, że jest zbyt ładna i dobra dla takiego buca, jak Bryce.
Usiadła skrawkiem uda na blacie przy umywalce, dzwoniąc do Lauren. Ona jedyna mogła jej poprawić humor tamtego wieczora.
— Hej, nie przeszkadzam? — zaczęła przyjaciółka, gdy odebrała.
— Nawet nie wiesz, jak dobrze cię słyszeć — zaśmiała się Liza, pocierając dłonią czoło. Wolałaby spędzić ten czas na rozmowie z Lauren, niż gdyby musiała siedzieć przy tym stoliku z takimi idiotami.
— Słuchaj, mam do ciebie bardzo szybką sprawę — zaczęła Jones — Jesteś na randce z Bryce'm Marshallem, prawda? Futbolistą z czwartego roku?
O cholera.
— Tak, Lauren, ale co się stało? — zapytała Darling, marszcząc brwi.
— Kuźwa, Liza, bo... — Lauren próbowała zebrać myśli w całość — Nie wiem jak ci to powiedzieć... Dobra, posłuchaj mnie, ale za nic w świecie nie bierz sobie tych słów do siebie, okej? Bo bym sobie nie wybaczyła — Liza mruknęła, chyba żeby potwierdzić to, co usłyszała — Pamiętasz tamtą imprezę studencką, na której Alex złamał komuś nos, bo cię obraził? To był Bryce, słonko. Ty byłaś już wtedy z Lori w sypialni na piętrze, a on się upił i wygadywał tak irracjonalne i nieprawdziwe rzeczy, że zdenerwował Spencera i Ethana i jakoś tak...
— Co mówił, Lauren? — Liza od razu zapytała. Patrzyła, jak w amoku przed siebie na ścianę, z której odchodziła tapeta. Przełknęła ślinę, bo historia się powtarzała, a ona nie miała co do tego wątpliwości. Bryce był skończony.
— To naprawdę nic miłego... — kontynuowała Lauren, ale Liza musiała wiedzieć.
— Co mówił?
Darling mogła przysiąc, że słyszy w głosie Lauren, jak ciężko przechodzą jej przez gardło te wspomnienia.
— Wyzywał się od najgorszych szmat, kurew i suk, a potem mówił, że cię odbije Spencerowi, przeleci w szatni drużynowej na tyle tyle mocno, że nie będziesz mogła chodzić przez tydzień, a potem odda, jak gdyby nigdy nic.
Na moment przestała oddychać. Ale słyszała już gorsze rzeczy.
Nigdy nie miała szczęścia do chłopaków, a można nawet uznać, że sama takich wybierała. Zawsze źle ją traktowali, a przy nich nie istniało jej imię... używali każdego złego słowa, byle nie wykrztusić L i z a. I tak zawsze, nieważne czy miała piętnaście, osiemnaście czy dwadzieścia lat.
Przywykła do takiego traktowania.
— Lizzy, wiem, że to trudne do przełknięcia, ale nie bierz tego do siebie. Jest skończonym skurwielem, a teraz miał czelność jeszcze zaproponować ci wspólne wyjście. Nic nie warty śmieć, słyszysz?
Przez chwilę nie odpowiadała, ale gdy wszystko ułożyła sobie w głowie... nawet nie była zła. A raczej wdzięczna, bo wiedziała, że mu tego nie odpuści. Przypomniała sobie słowa Sophie... Gdy nie wiesz, co robić, rób to, co zrobiłaby Ariel Moore.
Sprawiłaby, że pożałowałby tych słów.
— Słyszysz? — słowa dopiero dotarły do Lizy — Jeśli nie chcesz, to nie ma sprawy, podjadę po ciebie.
— Czego mam nie chcieć? — zapytała, bo chyba coś ominęło jej uszy.
— Powiedziałam, że Spencer wyszedł z domu jak postrzelony, gdy się dowiedział i powinien niedługo po ciebie przyjechać, ale jeśli nie chcesz, wiesz... nie chcesz mieć z nim styczności, to zaraz mogę cię zabrać stamtąd.
Spencer. Tęskniła za tym nazwiskiem.
— Przyjedzie?
— Tak, Lizzy, właśnie to powiedziałam. Później się zobaczymy...
— To w porządku. Dziękuję, pa, Lauren!
— Liza, ale... — próbowała dokończyć, ale blondynka się rozłączyła.
Jak nakręcona wybrała numer do Spencera. Już miała gdzieś to, że się nie odzywał.
Za pierwszym razem minęło pięć sygnałów. Nie odebrał. Za drugim cztery sygnały i...
— Halo?
Nie zdawała sobie do końca sprawy, jak bardzo tęskniła za jego głosem.
— Jak przyjedziesz, to musisz wejść do środka.
— Chwila, poczekaj... — przerwał i mogła przysiąc, że prychnął — Po co?
— Lauren mi powiedziała, co wygadywał Bryce, co mu zrobiłeś i to wszystko...
Alex przymknął na sekundę powieki. Prosił każdego, kto tam wtedy był, Lauren, Ethana i Mike'a, żeby nie mówili o tym Lizie. Było, minęło, a ona nie musiała mieć świadomości, co takiego wygadywał na jej temat. Mogli jej oszczędzić przykrości.
— Nie wiem, co mam ci powiedzieć. — odparł ciężko. Nie tak miało być.
— Nie o to chodzi, bo wcale nie jest mi przykro — odparła wesoło, choć Alex i tak nie do końca jej wierzył. Słusznie. Lizę by to bardzo zabolało, ale jej druga twarz była uodporniona na takie słowa— Wiem, że złamałeś mu nos. Ale muszę zrobić coś, wiesz... swojego. Będziemy się mścić po mojemu, Alex, dlatego musisz wejść do środka.
Słyszała, jak westchnął. Pewnie bił się z myślami, co nikogo nie dziwiło – gdyby go zobaczył, po tym co wygadywał o blondynie, a później miał tupet ją zaprosić na randkę i traktować, jak nikogo ważnego... To nie mogło skończyć się dobrze.
— Będę za dziesięć minut, Darling. Wytrzymaj.
Rozłączyła się z uśmiechem na ustach. Świetnie, miała dziesięć minut, żeby coś wymyślić. Może powinna przeczekać w łazience, ale wolała stwarzać pozory, że wszystko jest w porządku, a ona o niczym nie wie.
Poprawiła włosy, patrząc w lustro i wyszła z toalety, kierując się od razu w stronę tłumu i zajętych stolików. Bryce, gdy Liza pokonywała całą drogę do ich kanapy, patrzył tylko na jej biust. Ani razu wyżej, na twarz.
Brzydziła się tym chłopakiem.
Usiadła po drugiej stronie stolika, koło Evelyn i Hannah. Uśmiechała niepozornie, myśląc, co powinna zrobić. Najlepszym sposobem wydawało się wyciągnięcie informacji z jednego ze źródeł.
— Wszystko okej? Nie było cię trochę — zaczęła Hannah, uśmiechając sztucznie w stronę Lizzy.
— Tak, jasne — odparła przekonująco — Nie przeszkadzajcie sobie. O czym rozmawialiście?
— O tej jebanej imprezie — mruknął podpity Bryce — Chłopaki próbują mi uświadomić, co takiego tam odpierdoliłem. To było miesiąc temu.
Śmierdziało od niego spirytusem.
— Mówię ci, blondie, Bryce to jebany skurwiel — zaczął najpotężniejszy w posturze z chłopaków — Odkąd pamiętam ma jakiś problem do takiego chłopaka, Spencera i przy każdej możliwej okazji dostaje od niego wpierdol.
— Nie kojarzę żadnego Spencera — odpowiedziała Liza, krzywo się uśmiechając — To jakiś kolega z drużyny?
— Ta, chciałabyś — prychnął Bryce — Pierdolony bokser. Za takiego się uważa. Myśli, że wszystko mu wolno, a jest szczurem jak wszyscy inni.
— A co takiego konkretnie zrobił? — dopytała Liza, choć żaden chłopak nie miał wyraźnej ochoty z nią o tym gadać. Evelyn, cicha brunetka siedząca obok, złapała delikatnie jej łokieć i przybliżyła się do niej.
— Bryce dostał zadanie od chłopaków, żeby zaliczyć jakąś nową studentkę — zaczęła, chyba nieświadoma tego, do kogo to mówi — Ktoś widział Spencera z jakąś blondynką, nikt nie wie, kto to, ani od kiedy są razem, ale wiesz, plotki wypłynęły. Bryce był napruty w trzy dupy, zaczął się rządzić i rozstawiać ludzi po kątach. A Spencer to... specyficzny człowiek. Nie daje innym wejść sobie na głowę. To jest w nim takie pociągające! — Evelyn się rozmarzyła — Więc, gdy coś mu nie pasowało, co powiedział Bryce, zaczął go sprowadzać na ziemię. A Bryce... mówił okropne rzeczy o tamtej lasce. Okej, wiadomo, że każda chciałaby być na jej miejscu, ale to nie powód, żeby od razu jej nie cierpieć.
— Nieprawda! — zaprzeczyła Hannah, schylając się ponad ramieniem Lizy — Nikt nie lubi zagrożenia. To strasznie dziwne, że jednego dnia Spencer uchodzi za tajemniczego i wycofanego, a kolejnego już o nim plotkują z jakąś dziewczyną. Nie uwierzę, że jest fajna. Dziwka po prostu. Przez chwilę o niej mówią, a niedługo ją zostawi. I wtedy, moje kochane... — uśmiechnęła się cwanie — moja kolej.
— Trochę nie rozumiem — dodała Liza — Ten Spencer jest jakimś playboyem czy...
— Kochana, wręcz przeciwnie! O to chodzi. Jakakolwiek by się o niego nie starała, nie ma szans. On jest po prostu niezdobyty, więc dlatego tak jej nie lubimy.
— Przecież nawet jej nie znacie — mruknęła Liza.
— Ale ma Spencera. Zabiera nam miejsce.
Gdyby miały świadomość, jak bardzo się mylą i jak wiele szkody sobie robią tym, co właśnie mówią wprost w oczy Lizy...
— Blondie, a ty co? Masz kogoś? — zapytała Eve, uśmiechając się znacząco.
— Nie do końca — odparła z teatralną nieśmiałością. Czuła na sobie wzrok Bryce'a.
— Spodobałabyś się Spencerowi— dodała Evelyn, chichocząc pod nosem. Oj, koleżanko... nie myliłaś się chociaż w tej sprawie.
— Tak? Naprawdę? — pisnęła Liza, udając ekscytację — Macie jakieś zdjęcia? Jak wygląda?
— Niestety — Hannah pomarkotniała — Nie ma nigdzie zdjęć, a co więcej, nie znalazłam jego konta na Instagramie... Masakra.
— Faktycznie, smutna sprawa.— odparła Liza, krzywiąc się w udawanym smutku. Zaczynało jej się to podobać. A jeszcze bardziej podobał jej się plan w jej głowie, może był trochę śmiały, ale chciała utrzeć nosa każdemu. Bryce'owi, który wygadywał takie rzeczy i tym dziewczynom, które nieświadomie wykopały pod sobą dołek.
— Nie wierzę — poruszyła się Evelyn, prostując plecy. Wlepiała wzrok gdzieś przed siebie, w okolicy drzwi do baru.
— Co takiego? — dopytała Hannah, wypatrując czegoś w tłumie — Osz, Chryste. O wilku mowa.
Elizabeth nie musiała nawet patrzeć w jego kierunku. Wystarczyło, że zobaczyła w Bryce'a i jego kolegów jakieś dziwne emocje w oczach, a na twarzach Hannah i Evelyn szerokie uśmiechy. Szkoda, że będąc w związku z innymi, rozmyślały o kimś takim jak Spencer. Zwłaszcza, że nie wiedziały kim do końca była Liza.
— Stary, błagam cię... — zaczął któryś z chłopaków, zwracając się do Bryce'a — Nie prowokuj go. Nawet na niego, kurwa, nie patrz, bo gdy znowu złamie ci nos, to tym razem wyjdzie ci dupą.
— Wkurwił mnie tym, że w ogóle tu przyszedł. To nasza miejscówa — odparł, zaciskając szczękę. Przejechał językiem po dolnej wardze i zerwał się z kanapy, że nawet pozostali nie potrafili go zatrzymać.
W całym barze unosił się dym papierosów, widoczny przez stłumione, ciepłe światła. Czerwony neon z szyldu, wpadający blaskiem przez wejściowe drzwi, oświetlał od tyłu postury tańczących ludzi... I też Alexa, który stał jak gdyby nic, oparty barkiem o jedną ze ścian. Miał na sobie białą koszulkę, która opinała jego umięśniony tors, idealnie podkreślający jego muśniętą słońcem skórę.
Mogła przysiąc, że był przystojniejszy, niż zapamiętała go w swojej głowie.
Szukał Lizy przez moment przy stolikach, a gdy ją dostrzegł... wstrzymał powietrze. Biały gorset nad pępek, perfekcyjnie obcisłe jeansy i wysokie buty, a gdy uniósł spojrzenie wyżej... Był pewien, że do tej pory Liza ani razu nie miała na ustach czerwonej szminki, a do tego tak ładnie podkreślonych makijażem oczu.
Niby nic po sobie nie pokazał, ale jednak... musiał przełknąć ślinę.
Nie różniła się za bardzo od tego, jak ją zapamiętał, a co ważne, odtwarzał jej obraz w głowie bez przerwy. Zawsze była przepiękna, ale wtedy bił od niej taki... urok. Ktokolwiek by na nią nie spojrzał, powalało go na kolana. Haczyk tkwił w pewności siebie, której nie zburzyły komentarze Bryce'a ani nieświadome docinki tamtych dziewczyn.
Chyba to najbardziej robiło w nim wrażenie. Że ciągle go czymś zaskakiwała i gdy myślał, że już nic się nie zmieni, ona siedziała w barze, w gorsecie (do których miał słabość) i po prostu na niego patrzyła.
To też było w jakiś sposób obezwładniające. Wzrok, który nie wiadomo co oznaczał. Patrzyła spod rzęs, mrużąc odrobinę oczy. Chciała mu jakoś powiedzieć, żeby zaczekał i nie unosił się jeszcze zanim ona wkroczy do planu. Wyczuł to.
Bryce podszedł w kilku krokach do Alexa. Brunet dopiero po chwili odwrócił wzrok od Lizy i patrzył z politowaniem na trochę niższego chłopaka. Lekceważył go, jak tylko potrafił.
— Ej, widzicie! Jest bez swojej ekipy. Tej blond dziwki też ze sobą nie zabrał! — krzyknęła Hannah, nachylając się nad stołem.
— Może ona wcale nie istnieje — skomentowała Evelyn, unosząc jedną brew do góry.
Darling prychnęła pod nosem. Miło było mieć świadomość, że jest ponad nimi i jedno jej słowo, a one nie będą mogły spojrzeć w lustro przez tydzień.
Wszyscy w skupieniu obserwowali dwóch chłopaków przy ścianie, z wyjątkiem Lizy, która przyglądała się swoim paznokciom z dumnym uśmieszkiem. Bryce po chwili wrócił, chwiejnym krokiem i okropnie wkurzony. Usiadł przy stole, przechylił do ust dwa pełne kieliszki whiskey i oparł dłonie twardo na blacie.
— I co? Pogadaliście? — pisnęła Hannah, czekając na jakiś szczegół o Spencerze. Zabawne, że obok siedział jej chłopak. Widać, że było mu przykro.
— Powiedział tylko, że przyjechał tu po przyjaciółkę — odpowiedział, marszcząc z pogardą brwi — Kurwa, która by chciała się z nim przyjaźnić?! Przecież to skurwiel.
Która by chciała? Evelyn i Hannah momentalnie po sobie spojrzały, ale zacisnęły usta, bojąc się, że ich komentarz może sprawić, że stracą towarzystwo futbolistów. A raczej pustaków.
Z głośników zaczęła lecieć jeden z fajniejszych utworów The Weeknda. Dziwne, że taka speluna miała tak dobry podkład muzyczny.
— Kocham tą piosenkę — zaczęła Liza, spogladając na Bryce'a — Pójdziemy zatańczyć.
— Nie mam humoru. Zostajesz tu. — odparł twardo chłopak, wlepiając wzrok w drewniany stół. Liza poczuła, jak triumfuje, a on jej tylko ułatwiał zadanie. Wstała i chciała wyminąć stolik, kiedy jeszcze raz usłyszała jego głos: — A ty gdzie?
— Tańczyć.
— Nie. — postanowił — Zostajesz tu ze mną, bo jesteś ze mną, kurwa, na randce.
Prychnęła pod nosem, wzdychając głośno. Kątem oka spojrzała na Spencera. Trochę źle się czuła z myślą, co zaraz zrobi, ale...
— Ta? Ciekawe — mruknęła z przekąsem, uśmiechając się zadziornie. Bryce był nic nie wart. Zanim zrobiła krok do przodu, poczuła na nadgarstku jego dłoń. Trzymał ją na tyle mocno, że była pewna kształtującego się kolejnego dnia siniaka — Nie radzę.
— Bo?
— Bo na złamanym nosie się nie skończy — odparła i momentalnie zauważyła, jak gniew w oczach Bryce'a gaśnie, a zastępuje go strach? Może obawa? A może świadomość, że sobie z nim pogrywała?
Ruszyła pewnie między stolikami, aż jej obcasy zaczęły odbijać się od parkietu. Patrzyła prosto w oczy Alexa, który z każdym jej krokiem, błądził wzrokiem pomiędzy nią całą, a jej twarzą, która nic nie zdradzała. Stawiając nogę za nogę, ruszając się jak na wybiegu... Była pewna, że się do niej uśmiechnął. Delikatnie, choć cwanie.
— Lubisz się mścić? — powiedziała na tyle głośno, by przekrzyczeć tłum i hałas. Była kilka kroków od niego.
Zmarszczył brwi, wciąż nie spodziewając się, o co jej chodzi.
— Uwielbiam. — odparł pewnie, odbijając się od ściany. Dwa kroki przepaści.
— Więc odegrajmy razem przedstawienie, Alex. — równo z ostatnim słowem, podeszła na tyle blisko chłopaka, że bez problemu zarzuciła mu jedną dłoń na kark i go do siebie przyciągnęła. Stykali się czołami, a od ust dzieliły ich milimetry — Udawajmy — dodała, zjeżdżając dłońmi z karku na klatkę piersiową. Uśmiechnęła się cwanie — I się mścijmy.
Czuła, że z początku Alex nie wiedział, o co jej chodzi. Spiął się lekko, gdy do niego podeszła, a tym bardziej gdy czuł na klatce piersiowej muskanie koronki jej gorsetu.
— Po co? — wychrypiał, patrząc w jej oczy, gdy stykali się czubkami nosów. Nie znał Lizy od tej strony, ale z każdą chwilą, gdy piosenka się rozkręcała, ruszała się coraz zwinniej i... powalająco. Wstrzymał oddech.
— Jeśli mają mówić, niech mówią o tym, co widzieli na własne oczy. Nie o czym słyszeli. — odparła cicho, choć pewnie swego. To był punkt zapalny. Była za blisko, a on nie potrafił za bardzo się powstrzymać.
Alex nie musiał udawać, żeby się mścić. Chyba nigdy nie brał udziału w takim czymś, co uchodziło za sposoby Blondyny, ale bez problemu robił to, co zrobiłby bez żadnych przeszkód, gdyby celem nie było mszczenie się, a po prostu Liza Darling centralnie przed nim.
Gdy w piosence zaczęła się solówka gitarowa, wszystko poszło jak lawina. Ciało przy ciele, Liza przy Alexie, jej dłonie na jego karku, jego palce zahaczające o gorset, by później przenieść się na biodra.
Z boku musiało to wyglądać jak scena z filmu... A oni, jak Ariel i Ren z Footloose, w scenie, gdy tamci tańczyli w barze.
Nic nie potrafiło opisać napięcia, między Lizą a Alexem. Tylko oni wiedzieli, że po kilku chwilach myśl o zemście i zazdrości odeszła na drugi plan, a oni dali upust emocjom, które skrywali w sobie przez dwa tygodnie. A może nawet nie... może od wieczora, kiedy się poznali.
Czuli na sobie wzrok całego stolika futbolistów i dziewczyn, ale bardziej liczył się dotyk. Poruszali się idealnie w rytm, ale ani razu nie pocałowali. Cała otoczka była wystarczająca, a pocałunek zepsułby napięcie. Gdy Alex spoglądał na usta Lizy, ta cofała się w uśmiechu o kilka centymetrów i tak bez przerwy.
Ale Darling w końcu pomyślała, że może to jeszcze nie wystarcza...
— Oglądałeś Footloose? — zapytała, dysząc koło jego ust. Miał zmierzwione włosy, a wzrok biegał między jej oczami, a ustami.
Kiwnął niezauważalnie głową i zrobił coś, co kłóciło się z jego dotychczasowym stylem bycia.
Jednocześnie, gdy Alex zjeżdżał dłońmi od żeber blondynki, aż po uda, ona kręciła niesamowicie biodrami. Klęknął przed nią, a gdy powoli wstawał, sunął ustami od paska do spodni, wzdłuż środka gorsetu, aż do dekoltu i szyi Lizy.
Już nie chodziło o to, czy ludzie na nich patrzyli, czy Bryce'a zżerała zazdrość czy tamte dziewczyny wyrzuty sumienia. To przestało się liczyć, gdy się do niej cwanie uśmiechnął, a ona, mimo że układała sobie wiele scenariuszy w głowie od dwóch tygodni, gdy go nie widziała, kompletnie o tym zapomniała. Nie chodziło o to, że było jej przykro. Ona po prostu za nim tęskniła.
I gdy tylko przestała czuć jego usta na skórze, od razu zatęskniła nawet za tym.
— Tęskniłaś. — szepnął, uśmiechając się szeroko i sunąc dłońmi po biodrach.
— Zostaw mnie samą bez słowa wyjaśnienia choćby raz, a więcej mnie nie zobaczysz. — przyciągała go i odpychała, śmiejąc się blisko jego twarzy i co jakiś czas zagryzając wargę, jakby miała pełną świadomość, jak cholernie świetnie musieli wtedy razem wyglądać.
— Zrobiłaś się jeszcze gorsza przez te dwa tygodnie — mruknął, przyciągając ją do siebie jeszcze bliżej — Zaczynam cię nie cierpieć, mściwa babo.
— Ja ciebie jeszcze bardziej — odparła — Patrzą na nas jeszcze? — zagadnęła, muskając swoją dłonią tą chłopaka.
Spojrzał nad jej ramieniem i dodał zblazowanym głosem:
— Od dwóch minut już nie.
Prychnęła, ale uśmiechnęła się szerzej. Był niemożliwy. Wykorzystał moment, kiedy na chwilę myślała o tym, co w Alexie jest takiego specjalnego... I wtedy ją pocałował. Dopiął swego.
Tacy byli. Jak Ariel Moore i jej Ren McCormack.
⋆ ⋆ ⋆ 𓃰⋆ ⋆ ⋆
ten rozdział dedykuję MonsteraVie bo jest moim lekarstwem na całe zło tego świata.
nie wiem, co mi strzeliło do głowy, żeby ta końcówka znalazła się w aniołach... nie mam pojęcia, nie przyznaję się do tego, ale dobrze się bawiłam
chyba nie do końca docenialiśmy tą blondynę w sukience w serduszka... bo potrafi owinąć sobie wokół palca nie jednego. i jest mega hot.
kolejny pewnie jakoś za tydzień;) buziak
gdyby nie wy, to nie ja
miasto aniołów,
A.L.V
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top