rozdział 15: pod kloszem

miłego czytania, gwiazdeczki!

⋆𓃰⋆

"Bajka o szklanym kloszu"

Wyobraź sobie szklany klosz.

Bez żadnej rysy, bez żadnej skazy, idealna półkula.

To tylko klosz, więc stawiasz stopy na podłożu, które różni się od kopuły. Szklanej, pięknej kopuły...

Wyobraź sobie, że jesteś mieszkańcem takiego klosza.

Trochę jak w tych wszystkich bajkach... Dookoła fruwają motyle i wróżki, wszędzie unosi się jakiś dziwny, błyszczący pył, a życie wydaje się piękniejsze i bardziej beztroskie. Choć w zasadzie nie znasz innego życia... Tak różniącego się od codzienności.

Nie znasz bólu, nie znasz cierpienia, nie wiesz z czym muszą mierzyć się ludzie, którzy nie dostali od życia klosza. Nie wiesz czym jest podejmowanie decyzji, czym jest krzywda ani dźwięk łamanych serc. Może to wina rodziców, którzy wypuścili dzieci na niebezpieczeństwo świata, a może los, który nigdy nie przewidział dla ciebie beztroskiego dorastania. Bez wątpienia, jeśli wyobrażasz sobie, że jesteś mieszkańcem takiego klosza... Tak, masz łatwiej. Prościej. Lepiej.

A teraz wyobraź sobie, że mieszkasz pod szklanym kloszem razem z siostrą. Jesteście takie podobne. Choć okropnie różne.

W kloszu nie ma żadnego otworu, którym mogłoby wpadać do środka świeże powietrze. Brakuje tlenu dla was dwóch. Zaczynacie się dusić.

Starasz się rozbić ściankę klosza, choć wiesz, jak miłość i troska ojca zadbała o to, by przez grube ściany nie przedostały się żadne nieprzyjemności. Lata budował dla was to, by tego dnia wytrzymało atak z zewnątrz. Robił wszystko, by nic spoza klosza was nie skrzywdziło. Teraz okazuje się, że więcej cierpisz w środku, niż cierpiałabyś na zewnątrz.

Uderzasz ile tylko możesz w ściankę, by was uratować. Trzymasz się nieco lepiej od młodszej siostry, walczysz za was dwie. Próbujesz was ratować. Próbujesz ratować.

Zauważasz jedną rysę, a od niej szlaczek pękającego dalej i dalej i dalej szkła. Zgrzyt, a później chwilę ciszy. Wszystko mieni ci się w oczach. Masz wrażenie, że z nieba spadają iskry i pokruszone gwiazdy, ale to tylko odłamki szklanego klosza.

Wtedy jasnowłosa dziewczynka już spała, a jej siostra lekko zamykała oczy.

Starsza, zapytała mamę, czemu miałaby rozbić klosz.

Na co matka odpowiedziała, że to leży w ich naturze... By rozbijać klosze i uciekać.

Gratulację, Anastasio. Myślałaś, że ją uratujesz, ale nie wiedziałaś, jak wygląda życie poza kloszem. Dopiero teraz potrzebuje twojego ratunku. Chciałaś uratować siostrę spod klosza, skazując ją na zło całego świata.

Zrobiłabyś jej przysługę, pozwalając by się udusiła.

⋆𓃰⋆

Drzwi otworzyła jej Anastasia, chwilę przed tym, jak Liza w ogóle złapała za klamkę.

Było już nieco po północy, nie było jej w domu od południa poprzedniego dnia i z jakiegoś powodu nawet się tym nie przejmowała... Do czasu, aż Stassy nie spojrzała na nią tym wzrokiem, który do złudzenia przypominał spojrzenie ich mamy. Dość zabawne, jak szybko można było popsuć jej humor, który Alex starannie naprawiał przez dwa dni. Co prawda, najpierw sam musiał go zepsuć... ale potem się zrehabilitował.

— Nie zrobiłam niczego złego.

Lizzy zdobyła się na te słowa, choć sporo ją kosztowały. Siostra nawet nie wpuściła jej do środka, tylko spoglądała od góry do dołu na blondynkę... może nie była zawiedziona, ale coś w jej oczach nie dawało im spokoju.

Po chwili Anastasia westchnęła, zwieszając nieco głowę. Dzielił je próg drzwi, jakby był granicą nie do przekroczenia. Dopiero po chwili uniosła spojrzenie na twarz Lizy, która momentalnie się rozjaśniła – Stassy to widziała. Jak z promiennej siostry, stawała się tak jakby szara. Okropnie ją bolało to (choć nikomu nie powiedziała) jak własna siostra nie potrafi na nią spojrzeć. Jak unika z nią kontaktu. Jak robi wszystko, by nie musieć oddychać z nią tym samym powietrzem.

Widziała to Stassy u Lizy. Ale równie dobrze, tak samo czuła się Liza względem Anastasii. Niby widziały to nawzajem, ale nie potrafiły dostrzec w samych sobie.

— W salonie jest Henry, razem z ciocią Kate — zaczęła, ciągnąc Lizę za ramię. Mówiła do niej ściszonym głosem — Wrócili wieczorem z Waszyngtonu i od razu tu przyjechali. Nie kłóć się z nimi, dobrze? Zwłaszcza nie poruszaj ich tematu.

— Ich? — zapytała blondynka, nieco oszołomiona. Stassy spojrzała na nią sugestywnie i od razu wiedziała, że chodzi o Alexa i Mike'a. W ogóle ją to nie dziwiło – wujek Henry był... specyficzny.

Choć może to spore niedomówienie. W przeciwieństwie do swoich sióstr – Chloe i Diany – nie był tak nowoczesny jak one. Mama Darling była trochę nieobecna w ich życiu, ale z tego co pamiętały sprzed kilku lat, była w porządku. Nie w sposobie w jaki je traktowała, oczywiście, bo zrobiła im więcej krzywdy niż się zdawało, ale w takim ogólnym światopoglądzie była dobra... poza córkami.

A Diana to Diana. Z nią nikt nie mógł się równać, co było jeszcze bardziej zadziwiające – jak tak różniąca się od siebie trójka rodzeństwa może faktycznie być spokrewniona. Każdy inny, lepszy, gorszy.

A Henry, no właśnie. Wygląd to nie wszystko, choć nie można mu było tego odmówić. Był najstarszy, a jednocześnie najbardziej zgorzkniały. Nie dość, że był profesorem, to kolokwialnie miał kija w dupie. Naprawdę. Wszystko musiało być poprawne, wszyscy mieli być ułożeni, nic nie mogło wychodzić poza jego myślenie o świecie. Z tej przyczyny, a może też uwierającego kołnierzyka koszuli, oczywistym było, że prędzej dostanie zawału, niż przyjmie spokojnie do wiadomości fakt, że jego siostrzenica spędziła dwa dni z kimś takim, jak pijany Mike i Alex Spencer, który był problemem sam w sobie.

— Siedzi tu od kilku godzin, czeka aż wrócisz i porozmawiacie. Pytał, gdzie jesteś, z kim i po co... — kontynuowała starsza Darling, przewracając oczami. Cóż, wujek Henry nie był ulubieńcem żadnej z nich. Aż ciekawe, jakim cudem z takim charakterem, ożenił się z rudą, roztrzepaną i wesołą Kate.

— I co mu powiedziałaś? — zapytała Lizzy, choć była pewna, że siostra ją wydała, a wujek zaraz zacznie swoje wywody — Gdzie, z kim, po co...

— Na pewno nie prawdę. — prychnęła, wtrącając się w ostatnie słowo Lizy. Powiedziała to tak od niechcenia, jakby było dla niej naturalnym kryć siostrę. Blondynce aż zrobiło się dziwnie na sercu...

Chwilę na nią patrzyła z uniesionymi brwiami, mrugając częściej niż powinna.

— Dziękuję, myślałam, że...

— Wiem, co sobie myślałaś, Liza — odparła z taką pewnością siebie, że Liza czuła się przy niej maleńka — Czasem zdarza mi się nie być tak okropną, za jaką mnie masz.

Po jej słowach momentalnie poczuła, jakby musiała schować się głęboko w sobie. Kryła ją, a Liza i tak sądziła, że nie stanie po jej stronie. Niby było to okropne z perspektywy Elizabeth, ale z drugiej... miała powody myśleć tak o swojej siostrze. Wiele powodów.

— Lepiej już pójdę — dodała Liza, czując się słabiej, niż wyglądała. Próbowała ją wyminąć w holu, by mieć to już za sobą — Jest późno, a jak rozmowa z nimi się przeciągnie, to...

Dusisz się, Lizzy Dizzy.

— Poczekaj. Zdejmij kurtkę — wskazała na skórzaną ramoneskę Spencera na ramionach Lizy — I wiesz, Liza... mam jeszcze jedno pytanie.

W głosie Stassy pierwszy raz od kilku tygodni brzmiał ten dziwny, specyficzny smutek. Trochę się łamał, a ona sama wydawała się przygnieciona jedynie myślą o tym, co chciała dalej powiedzieć.

Liza wstrzymała oddech, gdy Stassy chwyciła ją za ramię. Czuła, jak spod jej zimnej dłoni wylatuje ciepło, a na ramieniu Lizzy zostaje wyparzony ślad, jakby przez kwas. Okropne uczucie, zwłaszcza, że z reguły nie powinna reagować tak na siostrę, ale nie przytuliła jej, nie dotknęła i chociażby nie potrzymała za rękę od naprawdę bardzo dawna.

Anastasia jakby od razu uświadomiła sobie, co zrobiła i momentalnie zabrała dłoń z jej ramienia.

— Liza, jak byłaś tam, no wiesz... Jak tam pojechałaś to... On...

— Jest z nim dobrze — odparła, lekko się uśmiechając — Porozmawiałam z nim, ustawiliśmy go do porządku i nie masz się o co martwić.

Może oprócz tego, że doprowadziłaś go do tego stanu, Anastasio.

— Dziękuję — wyszeptała, choć jej ulżyło — Myślałam, że...

— Może nie tylko ja, ale ty też uważasz mnie za gorszą, niż naprawdę jestem. Nawet jeśli chodzi o Mike'a.

Tym razem to Stassy poczuła się maleńka, choć wciąż dumnie patrzyła na siostrę, unosząc wysoko podbródek i nie zdradzając po sobie bólu, jaki wywoływały wbijane coraz głębiej szpileczki. Skinęła głową, przyjmując, że siostra dobiła ją jej własnymi słowami.

— Chcesz żebym tam z tobą posiedziała? Henry nie będzie się tak denerwował, jeśli będziemy tam we dwie.

Liza ją minęła i zza ramienia dodała tylko:

— Jeśli chcesz, ale dam radę sama. Przywykłam do radzenia sobie samej.

Liza nie czekała na nią, tylko od razu powędrowała korytarzem do salonu, z którego z każdym krokiem coraz wyraźniej słyszała donośny głos wujka, śmiech Kate i komentarze Diany.

A Anastasia patrzyła na plecy siostry, która jakby znikała w ciemności korytarza. Wiele można było o niej powiedzieć, ale w czymś była szczególnie dobra.

Anastasia miała dar do rujnowania szklanych kloszy nad głowami ważnych dla niej osób. Słowami, czynami i ruchami.

Nawet siebie potrafiła zrujnować... w tym własny klosz i serce. Bo się przecież dusiła.

⋆𓃰⋆

Oficjalna wersja wydarzeń brzmiała następująco. Koleżanka z uczelni zaprosiła Lizę, żeby pokazać jej trochę miasta jej oczami.

Problem był jeden: Stassy, Liza ani Sophie nie zastosowały się jasno do tej strategii.

Sophie, od razu jak Darling i Spencer wyjechali, powiedziała Dianie, że chłopak zabrał ją na wycieczkę krajoznawczą.

Stassy powiedziała Henry'emu i Kate, że faktycznie Liza spotkała się z koleżanką, ale nie było to takie proste — Henry w końcu był wykładowcą na uczelni. Kojarzył sporo studentów. Dlatego zaczął dopytywać, z którą konkretnie.

I właśnie wtedy nastąpił lekki zgrzyt. Diana patrzyła na wszystkich z niezrozumieniem, a później spojrzała na Sophie w taki sposób, że lepiej byłoby się zapaść pod ziemię. Diana była cudowna i traktowała wszystkich w porządku, dopóki oni traktowali ją w porządku.

A z racji, że Lizy nie było na miejscu, Stassy i Sophie dostały tą przyjemność tego specyficznego spojrzenia Diany Lafayette. Jakby miała dzieci, szczerze trzeba byłoby im niekiedy współczuć.

Dlatego, gdy tylko zobaczyła w salonie młodszą siostrzenicę, ścisnęło ją coś w gardle, a całą głowę zaprzątał tylko i wyłącznie gniew.

A Liza jak gdyby nic — uśmiechnęła się szeroko w progu, dostrzegając wujka, ciocię i niepewnie siedzącą Sophie z dłońmi na kolanach, a na fotelu dalej Dianę, która opierała podbródek na zgiętym nadgarstku, w drugiej ręce trzymając kieliszek z winem. Miała zmartwione spojrzenie, może wyglądała trochę tak, jakby zawiodła się na Elizabeth i siedziała tam tylko z litości.

— O rany, Lizzy! — krzyknęła Kate, obdarzając dziewczynę najszczerszym uśmiechem pod słońcem.

Kate była stosunkowo młoda, miała może trochę ponad trzydzieści lat, kiedy jej mąż, Henry, niemal pięćdziesiąt. Co tym bardziej wzbudzało ciekawość, jak taka wspaniała kobieta pokochała zgorzkniałego faceta.

Rudowłosa od razu energicznie wstała z kanapy i omijając stolik kawowy, przytuliła mocno Lizę. Pachniała cynamonem i... domem. Jakkolwiek to brzmiało, to pachniała jak dom. Nie taki, jakim była Diana — przestronnym, jasnym i eleganckim, choć wymarzonym i absolutnie nie z typu tych sztywnych. Kate zupełnie przeciwnie — takim, gdzie na drewnianych podłogach leżą plecione, miękkie dywany, w kominku trzaska palące się drewno, z kuchni dobiega zapach ciasteczek, a w salonie co jakiś czas zacina się stary odtwarzacz płyt CD.

Blondynka nie potrafiła się oderwać od cioci, z racji uścisku, w jakim tkwiła, ale też coś w środku namawiało ją, żeby korzystała z tej chwili. Kate, może nie miała w sobie pierwiastka matki, bo nigdy nie miała dzieci, ale na pewno coś z typu starszej siostry czy tej wspaniałej przyjaciółki. Nikt nie traktował jej jak ciocię — stosunkowo za młoda, a jednocześnie tytuł fajnej cioci należał tylko do Diany.

W jej objęciach czuło się po prostu bezpiecznie. Gdy już się od niej oderwała, pomyślała przez moment, że w podobny sposób czuła się przez dwa dni przy Alexie. Nieważne, czy była ulewa, czy zmierzali do obcych ludzi w obcym domu... czuła się bezpiecznie. Może nie pachniał jak konwalie, ale na pewno zaczynał powoli pachnieć dla Lizy jak dom.

— Nie widziałam cię odkąd byłaś maleńka — dodała, trzymając dziewczynę za ramiona i lustrując jej całe ciało — Ile ja bym dała, żeby tak wyglądać!

— Wyglądałaś i nadal wyglądasz lepiej — oburzyła się teatralnie Liza, uśmiechając szeroko.

— Śliczna dziewczyna i na dodatek ślicznie kłamie — odparła, obejmując jej ramię i odwracając się wspólnie w stronę kanapy — Albo zaraz wstaniesz i się normalnie przywitasz albo śpisz dzisiaj na kanapie, Henry.

Dopiero teraz, gdy Kate zwróciła mu uwagę, Henry spojrzał na Lizę. Wstał, poprawiając koszulę i wygładzając zagięcia na garniturowych spodniach. Momentalnie w oczy rzuciła się jego wysoka i szczupła, choć męska postura. Nie był potężny, ale gdy stanął koło Lizy, poczuła się przytłoczona jego obecnością, tym, jak górował nad innymi i tym, jak na nią patrzył. Miał identyczne oczy jak jej mama. Identyczne spojrzenie. Identycznie ją traktował.

Podszedł powolnym, choć ciężkim krokiem do siostrzenicy i objął ją jednym ramieniem. Liza pomyślała sobie, że to i tak dużo, jak na niego i jego możliwości. Wspomniane już było, że jest zgorzkniały, prawda? Tak... najszczersza prawda.

— Jak ojciec?

Problem z Henry'm był taki, że z jakiegoś powodu tak obyty człowiek, nie wiedział, jak zachowywać się w niekomfortowych sytuacjach. Pytanie o ojca, za chwilę spyta o studia, później o chomika sprzed dziesięciu lat...

Idź już sobie, idź i mnie nie denerwuj, pomyślała sobie Liza.

Pomrugała nerwowo, trzepocząc rzęsami, jakby to miało jakkolwiek pomóc w tej sytuacji. Powiedzieć, że miała do niego żal na miarę tego, jaki miała do własnej mamy było słusznym posunięciem... Różnica była tylko taka, że wujek potrafił oszczędzać w słowach. Chloe Lafayette nie.

— Dobrze, raczej wszystko w porządku — odpowiedziała, czując jak Kate ściska jej ramię, by dodać jej otuchy — Wciąż prowadzi klinikę, leczy ludzi, powoli do przodu bez przeszkód...

— Dobrze to słyszeć.

Wydawało się, jakby tematy do rozmowy już się zakończyły. Jedno pytanie. I to na temat ojca. Cholera.

Kate nie była najlepsza w rozwiązywaniu problemów jak Diana, ale na pewno radziła sobie dobrze w inny sposób – uciekając, zanim wszyscy się pozabijali. Miała wyczucie, a widząc, jak Lizie w ogóle nie chce się tam przebywać, postanowiła obrać swoją ulubioną taktykę. Wiedziała, że mąż nie będzie miał nic przeciwko.

— Wiecie co, jest już okropnie późno — zaczęła, spoglądając na telefon — Matko, już prawie pierwsza, będziemy się zbierać. Dobrze, Henry? Rano wszyscy mają pracę, uczelnie, obowiązki...

Mężczyzna skinął głową, nie dając po sobie znaku żadnej emocji. Okej, był zimny i zgorzkniały, ale to było aż nieludzkie. Alex też był chłodny, ale zachowywał się jak człowiek, a nie cholerny głaz na dnie morza.

Normalnie Liza zastanawiałaby się, dlaczego ktoś zachowuje się w ten sposób, ale tu nie było nawet nad czym myśleć – wszystko zaczynało być tak absurdalne, że postawa wujka wydawała się śmieszna, a nie smutna.

A Henry chyba czekał tylko na słowo od żony, bo momentalnie chwycił w dłoń marynarkę i powędrował w stronę drzwi. Gdy jeszcze wszystkie panie stały w salonie, dało się usłyszeć kroki na ganek i dźwięk otwieranego samochodu.

— On mnie naprawdę aż tak nie lubi? — zapytała Liza, nie wiedząc czy się zaśmiać, czy rozpłakać. Za plecami usłyszała prychnięcie Diany, siedzącej w fotelu.

— Na pewno nie lubi siebie. Ciężko zrozumieć faceta — odparła roześmiana Kate, całując policzek blondynki — Zbieram się, kochanie. Porozmawiamy więcej innym razem — ruszyła do wyjścia, zabierając swój płaszczyk i torebkę, która była zapewne droższa niż całe życie Lizy.

Rozejrzała się po salonie, spoglądając na siostrę, która szeroko otwierała oczy, na Sophie, która najchętniej chciałaby zniknąć i na Dianę... wpatrującą się w podłogę, trzymając kieliszek blisko ust.

— Poszło szybciej, niż sądziłam. — zaczęła Liza, wciąż stojąc w niezłym szoku. Szczerze śmiała się w środku z tego, jak niewinna dwudziestolatka doprowadziła swoją obecnością dorosłego mężczyznę do wyjścia z domu.

— Znam waszą rodzinę od urodzenia — Sophie odezwała się pierwszy raz — I z roku na rok coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że jesteście posrani.

Stassy od razu do niej podeszła i wystawiła dłoń, zbijając z nią piątkę.

Sophie pierwszy raz w życiu cieszyła się, że ma tylko mamę. Wolała, żeby były we dwie, niż gdyby była na miejscu Lizy czy Stassy i musiała doświadczać tylu rzeczy ze strony każdego członka.

Choć chciałaby wiedzieć, jak to jest spojrzeć na jakiegoś wujka, który będzie miał jej tak dość, że wyjdzie. Z siebie i z domu.

⋆𓃰⋆

Liza zwlekała z pójściem na piętro i odcięciu się od tego, co się wydarzyło, bo nie dawało jej spokoju spojrzenie Diany przez większość tamtej nocy. Ani razu się nie odezwała, tylko raz prychnęła. I nic więcej.

Zależało jej na cioci i mimo że ciężko było jej to przyznać, to nie chciała iść spać z myślą, że między nimi jest coś nie w porządku. To w ogóle brzmiało tak irracjonalnie w jej głowie... Sam fakt, że mogłyby nie mieć dobrych relacji i być choć odrobinę pokłócone wydawał się tak odległy i nierealny.

Jednak Diana nie zaczęła tematu, kręcąc się po kuchni i porządkując ostatnie rzeczy. Gdy Liza się w końcu przełamała i stwierdziła, że sama nic na to nie poradzi, postanowiła iść do swojego pokoju i dać odpocząć każdemu, bo na pewno nie tylko ona była wykończona.

Będąc w połowie schodów usłyszała jej głos z dołu i mogła przysiąc, że nigdy nie był tak zachrypnięty i... zawiedziony? chłodny? bez tej charakterystycznej dla niej miłości?:

— Wiesz, jak głupio się czułam, gdy przyjechał tu Henry i pytał, gdzie jesteś? Czemu nie ma cię w domu? Z kim jesteś, co robisz, dlaczego jeszcze nie wróciłaś? Wiesz, jak trudno było mi powiedzieć mu, że nie wiem? Nie dałaś znaku życia przez półtora dnia, Liza. Półtora.

Poczuła jak się stacza. Jakby ktoś właśnie zrzucił z góry głaz, który spadał prosto na nią, ciągnąc ją na dno i przygniatając swoim ciężarem. Nie potrafiła wstać ani się spod niego wydostać. Przygniotła ją odpowiedzialność i to, że potraktowała ciocię tak, jak sama nie chciałaby zostać potraktowana.

— Dobrze wiesz, że całe życie Henry tylko czeka, aż ja, ty czy Stassy albo twoja mama się potkniemy, a on będzie mógł zgrywać porządnego, starszego brata. Wyobraź sobie, jak się dzisiaj uśmiechnął, gdy czułam się bezradnie przez jego pytania o ciebie.

W końcu zdobyła się, by spojrzeć Dianie w oczy. Obróciła się, spoglądając w dół, na okropnie zmęczoną, choć twardo stojącą ciocię.

— Mieszkasz tu, jest wspaniale, w końcu widzę cie codziennie... Dobrze się dogadujemy i wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć. Z jakimkolwiek problemem możesz od razu przychodzić do mnie i wiesz, że pomogę ci najlepiej jak potrafię. Powinnaś mi ufać, Lizzy. Nie wkręcać kitu Sophie, że jedziesz na wycieczkę krajoznawczą, a nie ma cię dwa dni.

— Diana, ja... — próbowała się odezwać, ale nagle zabrakło jej głosu. I odwagi.

— Powinnaś do mnie przyjść, zadzwonić, cholera! Wysłać głupiego sms-a, że jedziesz gdzieś ze Spencerem. Dobrze wiesz, że nie miałabym o to żadnego problemu, bo wiedziałabym, że jest z tobą ktoś, kto się tobą zaopiekuje. Wiedziałabym, że jesteś w dobrych rękach i z kimś, kto nie pozwoli, żeby coś ci się stało. Wystarczył jeden sms, Liza. Jesteś dorosła. Inteligentna. Ogarnięta. Ufam ci, więc ty mi również powinnaś.

— Mój telefon...

— Rozładował się? Ojej —dodała z przekąsem — Nie każ mi kolejny raz cię pouczać, bo tego nie znoszę, Elizabeth.

Palił jej się grunt pod nogami.

— Lepiej nie nadszarpnij mojego zaufania kolejny raz. Ani ty, Ani Spencer. Bo jestem w stanie skończyć to wszystko w jeden moment. — dodała, lekko łagodniejąc na twarzy — A teraz pod prysznic i do spania. Migiem.

— Nie będziesz już zła?

— Złość szkodzi mojej piękności. Ale jeszcze sobie porozmawiamy. Z tobą. Z Alexem. Nie minie was to, słoneczka. Może wspólny obiadek posranej rodzinki? Kurde, jestem w tym niezła.

— Dobranoc, Diana. — odparła z uśmiechem, prędko gnając na górę.

⋆𓃰⋆

Dochodziła trzecia nad ranem, a przez drzwi do pokoju Lizy rozniósł się cichy dźwięk pukania i szept:

— Śpisz?

Elizabeth zastanawiała się przez moment, co zrobić. Właściwie nie spała i raczej nie zapowiadało się, by tej nocy zmrużyła oko, może dopiero na moment nad ranem... Oglądała stare filmy na laptopie, czasem spoglądając przez okno na światła z miasta i mimo wszystko, co się wydarzyło, niewiele myślała o Stassy, wujku, Dianie czy nawet Mike'u.

Najwięcej myślała o Spencerze. Choć sama to przed sobą wypierała.

To był powód dla którego nie spała. Za dużo się zastanawiała nad tym, co zrobił, co ona zrobiła, dlaczego tak, a nie inaczej. Co mogło pójść inaczej, co mogła powiedzieć w inny sposób, momentami nawet zastanawiając się, że na pewno jej nie lubi i tylko go denerwuje, choć wielokrotnie pokazał (dokładnie poprzez trzy pocałunki) że raczej... raczej na pewno ją chociaż trochę lubi.

I rozmyślając tak przez noc, koło trzeciej przyszła do niej siostra. Chciała uniknąć z nią więcej rozmów, ale nie pojawiłaby się pod jej drzwiami o takiej godzinie, gdyby nie chodziło o coś ważnego.

— Wejdź — odparła tak, by nie obudzić cioci i Sophie za ścianami. Siostra weszła do środka, lekko oświetlona lampką na komodzie. Zamknęła za sobą drzwi, a w drodze do łóżka Lizy stawiała kroki ostrożnie i możliwie najciszej — Co się stało? — zapytała blondynka, przesuwając kołdrę na bok.

Usiadła na brzegu, opierając się bokiem o ramę. Może się nad czymś zastanawiała, wpatrując w jeden punkt na pościeli, a może już nie miała dokąd uciekać.

— Sama wiesz, że między nami nie jest tak, jak kiedyś... — westchnęła, wciąż nie mając odwagi spojrzeć Lizie w oczy. Serca, ze stresu, biły im coraz mocniej — I nie wiem, czy kiedykolwiek będziemy w stanie o tym pogadać... — prychnęła gorzko, jakby była świadoma, że jest w tym dużo jej winy — Ale chyba tylko ty będziesz potrafiła mi pomóc.

Elizabeth zamrugała gwałtownie, będąc w ciężkim szoku. Jej siostry naprawdę przyszła do niej z problemem... o rany. Nie pamiętała już nawet jakie to uczucie.

— Rozmawiałam z Sophie, z Dianą, nawet z Kate i udało mi się dorwać Lauren, choć nie przepada za mną, ale żadna z nich mnie... — kontynuowała — nie zrozumiała do końca.

Anastasia była widocznie zestresowana, głos jej się łamał, a ona... obracała na palcu pierścionek zaręczynowy. Dokładnie w ten sam sposób, jak Liza robiła to z pierścionkiem babci.

— Do sedna, Tass.

— Nie wiem, czy go kocham.

Odparła na jednym wdechu, tak szybko, jakby tylko czekała aż to z siebie wyrzuci.

W pewnym momencie, dwie rodzone siostry, które niegdyś nie widziały poza sobą świata... któregoś dnia żaden język świata nie był dla nich wystarczający, by się zrozumieć. Ale tamtej nocy było trochę inaczej.

— Zauważyłam.

Stassy na nią spojrzała z takim dziwnym błyskiem w oku... z takim samym, jak kiedyś na nią patrzyła.

— Dawno?

— Jak pierwszy raz zobaczyłam was razem. Dusisz się, prawda?

Z każdą chwilą, im dłużej patrzyła na Lizę, tym jej oczy stawały się coraz bardziej zaszklone. Uśmiechała się lekko, a gdy łza spłynęła po jej policzku niemal od razu ją wytarła, jakby wstydziła się tego, że płacze. Że ją to dobija. Że to dla niej za dużo do udźwignięcia.

To Anastasia od zawsze wyglądała na tą silniejszą siostrę, a było zupełnie odwrotnie. Może im dłużej przebywa się pod kloszem, tym wyjście z niego jest bardziej szokujące. A im większy szok... tym twardszym się staje.

— Czasem zastanawiam się, co ja w ogóle wyrabiam — prychnęła, unosząc dłonie do góry i kpiąc z samej siebie — Mam dwadzieścia trzy lata, a już chcę wychodzić za mąż, bawić się w dom i dobrą żonę — zaśmiała się, kręcąc głową na boki — Co ja robię...

— Dusisz się, prawda?

Stassy nie sądziła, że Liza jeszcze o tym pamięta. To były słowa ich mamy, które rzucała na wiatr, jak czasami pojawiała się w domu.

— Pamiętasz, jak mama to mówiła? — zapytała blondynkę, śmiejąc się pod nosem.

— Okropnie gmatwała to, co chciała przekazać — odpowiedziała — Mam jakieś przebłyski jej głosu, tego co mówiła... ale niezbyt dokładnie.

Anastasia skinęła głową, ocierając łzy.

— Jak wróciła na tydzień do domu, nie wiadomo skąd ani gdzie później wyjechała, bo nikt za nią nie nadążał — uniosła delikatnie kącik ust — Miałam może z siedem lat, ty pięć. Rzadko opowiadała nam bajki na dobranoc...

— Bo rzadko w ogóle przy nas była.

— Właśnie — przytaknęła Stassy — Ale wtedy, gdy pojawiła się znikąd, wieczorem była po prostu... po prostu zachowywała się jak mama. Jak mama, normalna mama, którą każdy ma, o której każdy marzy. To było okropnie dziwne uczucie, leżeć z tobą w łóżku przy kobiecie, którą powinnyśmy znać i widzieć codziennie, a zjawiała się raz na dwa lata i wyjeżdzała po tygodniu... Ale opowiedziała nam "bajkę".

— O kloszu, ale kompletnie jej nie pamiętam. Możesz mi ją opowiedzieć.

Może to, co Stassy właśnie postanowiła było błędem, ale na chwilę chciała się cofnąć do momentu, jak były młodsze... jak jeszcze były siostrami, a nie obcymi sobie dziewczynami.

Wyobraź sobie szklany klosz...

⋆𓃰⋆

— Liza, czułaś kiedykolwiek, że się dusisz? W sensie, w porządku, doceniam to ile tata z dziadkiem i Dianą dla nas zrobili, ale... nie czułaś nigdy, że cię to przygniata? Że tego jest za dużo. Że chcą o nas dbać za bardzo, za bardzo pragną by wszystko było idealne, byśmy były szczęśliwe? Nie męczyło cię?

— Życie pod kloszem zawsze męczy — odparła Liza — nieważne, czy chronią cię przed światem, czy wypełniają powietrze miłością, aż się dusisz... To zawsze przytłacza, choć z założenia nie powinno.

Stassy kiwnęła głową. Liza była jedyną osobą, która ją rozumiała. Jedyną, która żyła pod tym samym kloszem, co ona.

— Mama kiedyś jeszcze powiedziała, że...

— Nie sądzę, żeby była wiarygodnym źródłem porad życiowych — wtrąciła Liza, wywołując na zapłakanej twarzy siostry lekki uśmiech.

Kobiety w naszej rodzinie mają wielki talent do celowego tłuczenia kloszy. Mówią, że zrobiły to niechcący. A później i tak uciekają.

— Ona jako jedyna jest tego dobrym przykładem — odparła, przewracając oczami.

Anastasia pociągnęła nosem, a w jej oczach znowu pojawiły się łzy. Sama myśl o Mike'u doprowadzała ją do płaczu.

— Boję się, że nie tylko ona. Powiedziałaś mi ostatnio, że jestem bardziej podobna do mamy, niż przypuszczałaś.

— Nie w tym sensie — Liza od razu zaprzeczyła, spoglądając na twarz siostry.

— Ale jest w tym trochę racji — kontynuowała, obracając i wpatrując się w pierścionek na palcu — Trzy dni temu celowo stłukłam mu klosz nad głową, nie odpowiedziałam na pytanie i uciekłam. Tak jak mama.

W głowie momentalnie pojawił się głos Mike'a.

Potem spytałem, czy jest absolutnie pewna, że mnie kocha. Nie odpowiedziała. I wyszła.

W moment wyjaśniło się, dlaczego Mike'a aż tak dotknęła rozmowa z nią, że wyjechał do San Francisco. Liza wiedziała naprawdę niewiele z jego ust, ale mając wgląd na sprawę z jednej i drugiej strony...

— Dlaczego ty mu to robisz, Anastasia?

Znów spojrzała na pierścionek, a później załzawionymi oczami na siostrę. Uniosła lekko kącik ust i przekrzywiła głowę.

— Nie powie mi przecież tego wprost, ale... ale to się czuje, gdy jest się z chłopakiem, na którego się nie zasługuje — otarła łzy — On się dusi.

⋆𓃰⋆

Trzy dni wcześniej...

Anastasia Darling siedziała w samochodzie stojącym na parkingu przed jednym z moteli w centrum Los Angeles. Ze starego radia rozbrzmiewało Video Games, deszcz obijał się hukiem o szybę, a ona płakała.

Był wieczór, latarnie na drodze rzucały przygaszone światło, a neony na niektórych barach i klubach dookoła rozmazywały się w deszczu.

Nie wiedziała, czy robiła dobrze, ale był powód, dlaczego nie mogła spać w nocy. Dlaczego rozmyślała, martwiła się i obwiniała. Postanowiła, stawiając na jedną kartę, że musi wybrać siebie. Jakkolwiek by się to nie zakończyło, nie mogła brać ślubu z kimś, kogo nie była do końca pewna.

Dała sobie czas do końca piosenki. Mogła się rozmyślić, mogła jeszcze uciec. Jeszcze miała szansę. Ale gdy Lana del Rey przestała śpiewać, a muzyka ucichła, nic się nie zmieniło w jej głowie. Wciąż chciała zawalczyć, nie tyle co o niego, co o siebie.

Choć z nieba lał się zimny i mocny deszcz, wyszła z samochodu. W drodze przez parking okropnie zmokła, gdy wbiegała po schodach na piętro, gdzie mieścił się pokój Mike'a, w którym aktualnie mieszkał, zaczęła mieć wątpliwości. Ale zapukała w drzwi. Chciała uciec i już przeszła kilka kroków, gdy klucz w zamku się przekręcił, a Mike złapał ją za dłoń. By mu nie uciekła.

Za mocno, zbyt blisko, za bardzo.

— Hej! — zaczął, zdziwiony zachowaniem Stassy. Pociągnął ją za dłoń, spoglądając na jej zapłakaną twarz — Czemu uciekasz?

Miała opuchnięte oczy i rozmazany makijaż, włosy przykleiły jej się do czoła, a ona cała dygotała z zimna i ze stresu.

— Wejdź do środka — polecił, widząc w jakim stanie jest jego ukochana. Rozejrzał się za nią, myśląc, że może ktoś zrobił jej krzywdę, ale nikogo nie zobaczył.

Zamknął drzwi i zanim się obrócił w jej stronę, usłyszał jej głos:

— Gdzieś kiedyś słyszałam, że czasem drogi dwóch osób przecinają się ze sobą w złym miejscu. Nie idą przez życie jedną drogą, a dwoma innymi, które czasami się ze sobą krzyżują, a p. Ludzie zauważają to dopiero po jakimś czasie, gdy jest za późno. Ja chcę nam tego oszczędzić.

Mike obrócił się do niej powoli i ostrożnie, dostrzegając ją, siedzącą na krawędzi łóżka.

Nie miała odwagi, żeby na niego spojrzeć, ale była pewna, jak wtedy wyglądał — był piękny, może trochę nieidealny, ale piękny. Gdyby ktoś zapytał ją, jak wyglądał dobry człowiek, od razu miałaby w głowie Michaela.

— O czym ty mówisz? — zapytał ostrożnie, choć głos mu się łamał.

— Odpowiednie osoby w nieodpowiednim czasie.

Michael zmarszczył brwi.

— Nie mówisz o nas, prawda? — zapytał, choć nie potrzebował odpowiedzi. Anastasia była jego odpowiedzią — Okej... —westchnął i z bezsilności usiadł na fotelu — Dlaczego tak myślisz?

— Mam wrażenie, że jeszcze nie dojrzeliśmy wystarczająco — zaczęła, zwieszając głowę. Mike nic nie odpowiadał, więc musiała ciągnąć dalej — Mike, jesteśmy młodzi. Naprawdę młodzi. Tak naprawdę jesteśmy jeszcze dzieciakami, które niewiele wiedzą o życiu, a już chcemy być małżeństwem. Bo tak wypada.

— Wypada? — oburzył się Michael, zyskując na pewności w głosie — Chcę wziąć z tobą ślub, bo cię kocham. Nie dlatego, że tak wypada, inni tak chcą czy z jakiegoś innego, cholernie głupiego powodu. Chcę, żebyś była moją żoną, a ja twoim mężem z miłości. Niezależnie od tego, ile mamy lat. Z miłości, Anastasia.

Anastasia ponownie otarła łzy, nad którymi już nawet nie panowała.

— Dwa lata.

— Co?

— Miałeś dwa lata, by zastanowić się nad tym małżeństwem i czy to w ogóle ma sens. Powiedz mi, czy ty chociaż raz porządnie pomyślałeś nad tym, co my wyrabiamy?

— Nie trzeba zastanawiać się nad czymś, co jest pewne, Anastasia. Ty jesteś dla mnie pewna.

— Ale ja nie wiem czy będziesz potrafił kiedykolwiek dojrzeć na tyle, bym ja czuła się przy tobie pewnie.

W całych motelu było zapewne słychać, jak serce Mike'a wypada mu z piersi i roztrzaskuje się na kafelkach.

Może powinna żałować tych słów, ale nie potrafiła. Tak czuła, tak powiedziała. Bo taka była prawda – wszyscy uważali, przyjaciele, znajomi, że to Anastasia jest wariatką w tym związku i tylko marzy o tym, by z niego uciec. Ale nikt nie pomyślał o realnych powodach, które każdy omijał szerokim łukiem.

Mike miał dwadzieścia pięć lat. Nie miał ukończonych studiów, stabilnej pracy, niekiedy pieniędzy na codzienne potrzeby, a nawet mieszkania – bo wynajmował pokój w motelu.

Nikt nie myślał o tym, że biorąc małżeństwo nie można myśleć tylko o miłości. Trzeba spojrzeć na to szerzej, tak jak robiła to Stassy.

Mike nie był dojrzały. Nie potrafił być dorosłym. Nie potrafił o siebie zadbać bez pomocy Alexa, Lauren czy swojego ojca.

Byłoby samobójstwem, gdyby Stassy zgodziła się na takie życie – była stworzona do wyższych celów. Była stworzona do normalnego ślubu, nie takiego branego na wariackich papierach w wwariackim czasie. Na normalny dom, a nie pokój w motelu. Na pewność, stałość, przekonanie, że ma się do kogo i do czego wracać. Że nic z dnia na dzień nie zaskoczy.

Małżeństwo powinno być stałą daną, tak jak w matematyce. Ale Mike, ze swoim podejściem do życia, szalonymi pomysłami i brakiem odpowiedzialności... on by jej tego nie zapewnił. Na pewno nie wtedy.

— Nie potrafię zgodzić się na życie, które jest zależne od innych. Od początku do końca na rachunek kogoś innego. Bez stałości, bez pewności... Co to za życie, Michael? Żeby być małżeństwem, trzeba być najpierw dorosłym w wielu znaczeniach. I mimo że jesteś najlepszym człowiekiem na świecie, Michael, to boję się, że my jeszcze nie dorośliśmy na tyle, na ile powinniśmy.... Życie ze mną jest trudne i często zastanawiam się, czy nie chciałbyś...

— Nie — odpowiedział twardo — Nie chciałbym. W życiu bym z ciebie nie zrezygnował, Anastasia.

Wtedy to jej serce się roztrzaskało. Ona naprawdę na niego nie zasługiwała.

— Mamy niecały miesiąc, żeby to naprawić — stwierdziła, wstając i krążąc wolno po pokoju.

— Dobrze wiesz, że zrobię wszystko, żebyś była zadowolona. Nawet w miesiąc. Ogarnę to, Stassy, naprawdę ogarnę.

Zaśmiała się gorzko. Nie patrzył realnie na to, jakie miał możliwości i chęci. Chciał zbawiać świat, choć nie wiedział jak, bo rzucał słowa na wiatr. Nie miał takiej mocy, by w miesiąc naprawić to, co psuł od dawna.

— Tak, Mike? I co, jak do tego doprowadzisz? Znów będziesz wchodził w interesy z Walkerami? Tak jak wtedy, gdy było przez moment dobrze? — przypomniała sobie chwilę, gdy było zupełnie inaczej, ale kosztem Mike'a — Czułam się bezpiecznie, czułam, że jesteś mężczyzną z którym spędzę całe życie. Jak miałeś mieszkanie, jak chciałeś iść na studia, jak powodziło ci się w warsztacie. Ale potem to wszystko zaczęło się przesuwać w nie tą stronę, co powinno. Nagle nie miałeś mieszkania, nagle spałeś w warsztacie, bo i tak nikt nie naprawiał u ciebie aut, ledwo miałeś pieniądze na jedzenie, a gdyby nie Alex, nigdy byś mi tego nie dał — uniosła dłoń do góry, na której był pierścionek zaręczynowy.

— Małżeństwo to bycie ze sobą, gdy jest dobrze i źle... — zaczął, ale gula stała mu w gardle, a oczy zachodziły łzami. Miał ochotę krzyczeć, przeklinać, ale prawda była taka, że nie miał już na to siły. Jego cały świat o imieniu Anastasia, wymykał mu się z rąk.

— Tyle że nie pamiętam już nawet, kiedy było dobrze... — dodała, kompletnie załamując chłopaka.

— Bo trzeba się ustatkować, by wiedzieć, jak doprowadzić do tego, by było dobrze.

— Ale nie da się ustatkować na niepewnym gruncie. Nawet jeśli myślisz, że małżeństwo jest ratunkiem. Bo nie jest i nigdy nie będzie.

Mike już nie miał pomysłu, co ma jej powiedzieć. Narzuciła na niego tak wiele pretensji i słów, że poczuł się nieważny, ale i zrównany z ziemią. Nie rejestrował już, co mówiła dalej, ani co robiła. Kątem oka, gdy wpatrywał się w dywan, zauważył tylko jak przemyka w stronę drzwi. Gdy już je otwierała, Mike zapytał cicho pod nosem, nie odwracając się w jej stronę:

— Czułaś się kiedykolwiek przeze mnie kochana?

— Oczywiście, że tak — odparła szeptem, a on słyszał, jak bardzo musi płakać.

Dobiegł do niego dźwięk naciskanej klamki, a zanim zamknęła za sobą drzwi postanowił, że musi zapytać o coś jeszcze.

— A czy ty... czy ty mnie w ogóle kochasz? Kiedykolwiek kochałaś?

Nie odpowiedziała. I wyszła, zamykając za sobą drzwi, bo w tym była najlepsza.

Od razu pognała do samochodu, w którym już nawet nie płakała. Ona ryczała. A to wszystko tylko dlatego, że...

Dobrze wiedziała, że się dusił. Chciała mu pomóc. Uratować.

Stłukła klosz nad jego głową. Niechcący. I uciekła.

⋆𓃰⋆


ten rozdział był potrzebny. po prostu potrzebny.


#MiastoAniołówALV na twitterze

miasto aniołów,

A.L.V

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top