rozdział 11 (wstęp)
cześć aniołki, postanowiłam, że podzielę ten rozdział na dwie części. Wstęp jest o wiele krótszy, to jeden fragment. Druga część z całym, treściwym rozdziałem wpadnie osobno.
TW w tym wstępie do 11. chce zaznaczyć, że nie jest dla każdego. możecie go przeczytać, ale nie musicie! jest bardzo mało dialogów, to prawie same opisy i przede wszystkim myśli Lizy. nie wprowadza wiele do historii, ALE miejcie na uwadze, że dla niektórych może być za ciężki. wiem, że sporo z was utożsamia się z Lizą, co mnie niepokoi i jest mi z tego powodu bardzo przykro. dlatego proszę, jeżeli czujecie, że to dla was za ciężkie do udźwignięcia — nie zmuszajcie się, by czytać ten wstęp, pomińcie go.
chcę żebyście wiedzieli, że jeśli czujecie, że was to przerasta — pogadajcie z kimś. powiedzcie o tym, poproście o pomoc, bo o pomoc nigdy nie jest wstyd prosić.
⋆ ⋆ ⋆𓃰⋆ ⋆ ⋆
Kalifornia słynęła z tego, że (prawie) nigdy nie padał w niej deszcz. Cóż, jak się okazywało, w przedostatni dzień września lało od rana.
Lizzy spędziła przedpołudnie w warsztacie u taty Mike'a, szukając jakiegokolwiek zajęcia. Została sama, każdy robił coś pilnego w niedzielę, a droga do otwartego nawet w ten dzień budynku nie zajęła jej długo. Lubiła spacerować w deszczu, pod parasolką, czując zapach mokrego powietrza.
Gdy Dereck naprawiał jakiegoś nadszarpniętego czasem starocia, Darling siedziała na kanapie, popijając mountain dew, które tak bardzo kojarzyło jej się, właśnie, z Robinsami. Mężczyzna zagadywał ją co chwilę i okazało się, że był wielką gadułą, zupełnie tak jak syn i może właśnie dlatego wcale nie przeszkadzała jej ta różnica wieku. Stawał się dla niej jak dobry wujek.
Wróciła do domu koło dwunastej. Bogu dzięki, że Dereck zaproponował jej podwózkę, bo rozpadało się na dobre, a na nikogo innego nie mogła liczyć — z tego, co się dowiedziała, Mike wyjechał wczesnym rankiem w jakieś miejsce, Diana poinformowała, że w tą niedzielę pracuje do późna, a reszty nie było sensu nawet pytać. Na kogokolwiek nie wpadła, wszyscy się zastanawiali, co się z nią dzieje.
Nie chciała, aby widzieli ją taką, jaka jest – chciała, by widzieli w niej tylko to, co najpiękniejsze i dobre. To, co było warte uwagi, a nie słabą dziewczynę, którą można brać tylko na litość.
Od urodzin Mike'a nikt nie wiedział, co się z nią stało. No ale przecież nic się nie działo! Przecież wciąż się uśmiechała, wyglądała pięknie jak zwykle, perfekcyjnie opanowała drżenie dłoni, by nikogo nie martwić... Naprawdę ciężko było dostrzec w niej jakąkolwiek skazę. Była niemal idealna.
Niemal, bo oni zaczęli widzieć w niej więcej, niż uśmiechniętą i nieskazitelną blondynkę. Zaczęli zauważać w niej tą prawdziwą stronę, tą, którą tak skutecznie ukrywała od przylotu z Paryża.
Sińce pod oczami nie dawały jej spokoju i z dziwnego powodu wystarczyło jedynie chwycić ją za rękę, by chwilę później móc zaobserwować, jak w tym miejscu kształtuje się siniak.
Wciąż miała przed oczami spojrzenie, jakie posłała jej Lauren, gdy któregoś dnia odebrała ją z uczelni, by pojechać razem na kawę. Bez żadnego słowa, po prostu spoglądała na nadgarstek, na którym od lekkiego ucisku zaczerwienienie zamieniało się w siną plamę.
Jones nie poruszyła już tego tematu odkąd widziały się ostatni raz. Koło środy wpadła tylko do Diany przekazać kurtkę Spencera, którą Lizzy zostawiła u niej w samochodzie. Nie stało się to bez powodu – nie mogła na nią patrzeć, bo przypominało jej to o Alexie.
Darling przymknęła oczy, gdy oparła się dłońmi o zimny, kamienny blat umywalki i uchyliła powieki, mimowolnie spoglądając w swoje odbicie w lustrze.
Dostrzegła zmęczoną blondynkę, której mokre kosmyki włosów przykleiły się do czoła. Zauważyła zaczerwieniony czubek nosa i rozmazany tusz spływający ciemnymi strugami po szczupłych policzkach.
Nienawidziła jej, nienawidziła jej całym sercem. Tej blondynki, która niestety była nią. Tego, jak włosy kręciły się przy końcach; tego, że obojczyki wystają jej mniej, niż kiedyś: tego, że przez dwa miesiące biodra stały się okrąglejsze.
Nienawidziła jej. Lizy, która wyglądała w ten sposób. Lizy, która była tak odrażająca.
Nie mogła na siebie patrzeć. Raz widziała się za chudą, raz o wiele za grubą. A później przypomniała sobie słowa innych, które padły w przeszłości. I to, jak bardzo wypaczyły jej postrzeganie samej siebie.
Nienawidziła rumieńców na policzkach, łamliwych paznokci pod twardym lakierem i perlistych rozstępów. Większego niż wcześniej biustu, niewiele, ale jednak zauważalnie. To samo z pośladkami, które razem z udami stały się nieco okrąglejsze.
Każdy w miarę normalny człowiek powiedziałby, że Liza jest absolutnie przepiękna. Szczupła, o długich nogach, talii osy i ślicznej buzi. którą okalały błyszczące włosy. Była dość drobna, choć wysoka. Dla innych była chodzącym nieskazitelnym marzeniem. Ale nie dla siebie.
Miała siebie dość odkąd skończyła pięć lat. Tylko pięć lat.
Natomiast zaczęła brzydzić sobą, gdy skończyła dwanaście. Niewiele tak młodych dziewczynek jest w stanie w ogóle pomyśleć, że są niewystarczające. Myślą, że świat jest piękny, a one do niego pasują.
Ale nie Liza.
Ciężko było dorastać w czasie, gdy cały świat dookoła krzyczał:
Dziewczynki muszą dążyć, by być coraz lepszymi. Dziewczynki, muszą zawsze wyglądać ładnie. Dziewczynki ubiegają się o uwagę chłopców. Dziewczynki nie mogą być słabe. Dziewczynki prostują plecy i uśmiechają się szeroko. Dziewczynki zawsze zachwycają.
Laleczko, czemu się nie starasz? Laleczko, przecież jesteś piękna, uśmiechnij się! Laleczko, otrzyj łzy, bo brzydko wyglądasz. Laleczko, nie udawaj słabej. Laleczko, nie garb się. Laleczko, nie proś o uwagę płaczem, nikt i tak nie zwróci na ciebie uwagi. Laleczko, czemu nie możesz być jak inne dziewczynki? Laleczko!
Liza odbiegała w snach od samej siebie, a co dopiero od pięknego świata, który uważała, że nie zasługuje na tak bezwartościową osobę, jak ona.
Przecież świat zasługiwał tylko na piękne dziewczynki. A Liza była laleczką.
Miała dwanaście lat. Tylko dwanaście lat.
Nienawidziła też rozmazanego tuszu do rzęs wokół oczu, bo wyglądał, jakby płakała.
A Liza nie płakała od pięciu lat.
Ani razu, bo inaczej oznaczałoby to, że jest słaba. Odrażająca i słaba.
Na tyle beznadziejna, że nie potrafiła już nawet płakać. Nawet tego nie potrafiła zrobić dobrze.
Jak potłuczona porcelanowa lalka.
A przecież chodziło o to, by była piękna, prawda? Tylko to się liczyło. Tylko to, by porcelana mieniła się w oczach, a wszyscy byli nią oczarowani.
Laleczka. Piękna, przepiękna, najpiękniejsza laleczka.
Do czego ty, durna dziewczyno, doprowadziłaś? Liza, byłaś taka piękna, więc co się z tobą stało? Potłuczona laleczko, co ty narobiłaś...?
Bo przecież tylko wyglądem mogła cokolwiek osiągnąć we własnym życiu, prawda? Jej kochana mama by bez wątpienia przytaknęła.
Zmyła dokładnie rozmazany tusz i wysuszyła włosy. Nie przebierała się z sukienki, ponieważ była niemal sucha, biała, do połowy uda, w drobne czerwone serca.
Tego dnia coś ciężkiego leżało jej na sercu, a za każdym razem, gdy spoglądała przez okno, odczuwała dziwny smutek.
Kochała deszcz. Co prawda nie to, jak rozmywał jej tusz na rzęsach, ale to jak oczyszczał.
Przypomniała sobie, jak w Paryżu robiła dokładnie to samo – siedziała na parapecie, czując ten charakterystyczny zapach i obserwując, jak płatki róży, pnącej się po jej domu we Francji, opadały w kałuże i lekko się w nich zatapiały.
Pokręciła głową, zrzucając to wspomnienie na drugi plan. Uwagę przeniosła na lustro wbudowane w szafę, w którym zauważyła, jak zawsze, tą której nie mogła znieść. Zaczęła myśleć, oczywiście, o tym co zawsze. O tym jak nie może na siebie spojrzeć, jednak wciąż to robi, by znaleźć więcej wad. By zdobyć chęci na płacz, choć i tak do tego nie doprowadzić.
Więc szlochała, z oczu nie spływała jej ani jedna łza, a ona tylko patrzyła, jak nieidealna jest i jak bardzo nie zasługuje na uwagę innych.
Na miłość. Na przyjaźń. Nawet na litość i współczucie.
Może gdyby była jeszcze piękniejsza, w końcu zasługiwałaby miłość?
Może gdyby była wystarczająco dobra, może gdyby była wystarczająco uśmiechnięta, może gdyby była wystarczająco szczupła, może gdyby była...
Miała tylko dwadzieścia jeden lat. Tylko dwadzieścia jeden.
Chwilę jej zajęło, zanim dobrze przejrzała się w lustrze. Dopiero po czasie, czując jak oczy robią się dziwnie suche, zamrugała kilka razy i odwróciła się od własnego odbicia.
Rozejrzała po pokoju i doszła do wniosku, że w taką pogodę nie ma innego wyjścia, jak siedzenia przy otwartym oknie i cieszenia się kalifornijskim deszczem.
Starała się przesunąć fotel, stojący koło pianina (zakurzonego) układając dłonie na podłokietniku. Okazał się cięższy, niż na jaki wyglądał, ale ustawiła go idealnie na środku wyjścia na balkon. Otworzyła szklane drzwi i przesunęła go jeszcze trochę. Już chciała usiąść z telefonem, włączyć składankę piosenek Lany del Rey i Taylor Swift i tak zwyczajnie zapatrzeć się w krople deszczu, jednak coś podkusiło ją, by powrócić spojrzeniem do pianina.
Drewniane, porządne, niemal identyczne jak to, które stało w jej domu w Paryżu. Coś zakuło ją w serce, gdy przypomniała sobie każdy moment grania. Jak palce układały się na klawiszach, noga naciskała na pedał, a ona czuła, jak daje upust słowom. Rzadko, naprawdę bardzo rzadko narzekała na cokolwiek, co ją spotykało i co działo się w jej życiu, a pianino wydawało się najlepszą opcją by to z siebie wyrzucić. Przynajmniej tego nauczyła ją babcia.
Gdybym tylko spróbowała, pomyślała, może by się udało. Ale nie spróbowała. To nie miało prawa się udać.
Coś jeszcze przykuło jej uwagę, bo na podłodze, niemal pod samym pianinem, leżała biała, niewielka paczka z niebieskim napisem. Papierosy Spencera.
Kupiłem je pół roku temu i codziennie walczę, by nie zapalić. Ktoś nie lubił, gdy paliłem. Więc przestałem i obiecałem.
A ja nikomu niczego nie obiecuję.
Przypomniała sobie jego słowa z końcówki lata, a przede wszystkim jego głos. Nie chciała go pamiętać, ale na nieszczęście nie mógł wyjść jej z głowy.
Kurtka przed dłuższy czas była przewieszona na oparciu, więc fajki widocznie wypadły z jej kieszeni, gdy zgarnęła ją w pośpiechu przed urodzinami Mike'a. Podniosła kartonik, zauważając, że kilku brakuje. Pewnie je wyjął, ale nigdy nie podpalił, jak to Alex.
Myśl o nim szybko wpadła do jej głowy, ale w ogóle nie chciała z niej wyjść. To się zdarzało mniej więcej dziesięć razy na godzinę, a od urodzin Mike'a - dziesięć razy na minutę. A powód był banalnie prosty. Miała wrażenie, że u niego dzieje się coś złego.
Prawda jest też taka, że ani razu z nią nie porozmawiał. Była pewna, że taka myśl nawet nie przemknęła przez jego głowę.
Miał też ładne oczy. I było jej szkoda, wielka szkoda, że tymi swoimi ładnymi oczami ani razu na nią nie spojrzał.
I mogła się zapierać, że to nic dla niej nie znaczyło, w końcu tak byłoby lepiej. Im więcej razy na nią spojrzy, im częściej z nią porozmawia, im więcej zrobi czegokolwiek, tym trudniej będzie jej wyjechać za kilka miesięcy z powrotem do Francji.
Okazywało się, że czas upływał szybciej niż sądziła. Miała wrażenie, że zaledwie wczoraj Mike odbierał ją i Sophie z lotniska, a dzień później już jest koniec września, leje deszcz, a ona myśli o chłopaku, o którym nigdy nie powinna.
Ocknęła się, zauważając, że wpatruje się w paczkę papierosów kilka dobrych chwil. Wzięła paczkę w dłoń i wreszcie usiadła na fotelu, podciągając kolana pod brodę. Z boku słyszała cichy głos Taylor Swift zagłuszany równo padającym deszczem i spływającą w rynnie wodą.
I znowu pomyślała o Alexie. Przewracała białą paczkę fajek, przekładając ją z dłoni do dłoni. Przypomniała sobie jak dokładnie to samo robił Spencer na festynie, jak żyły odznaczały się na śniadej skórze chłopaka, jak szczupłe palce wyciągały pojedynczy papieros, jak srebrny sygnet na serdecznym palcu błysnął od kolorowych świateł, gdy przyłożył dłoń do ust.
Nie powinna o nim myśleć, absolutnie nie powinna.
W dłoni zawibrował jej telefon, wyświetlając na ekranie wiadomość od ojca:
Tata: Miłego popołudnia, kwiatuszku. Jadę właśnie na nocny dyżur do kliniki. Do wieczora u ciebie jeszcze mnóstwo czasu, mam nadzieję, że przytrafi ci się coś dobrego, dzięki czemu się uśmiechniesz. Bardzo cię kocham!
A kilka sekund później kolejna:
Tata: Jestem z ciebie niesamowicie dumny, Lizzy ;) Ze wszystkiego, co robisz.
Czasem myślała, że nie zasługuje na takiego dobrego ojca. Bo czym miałaby sobie zasłużyć? James wychowywał córki niemal całkowicie sam, a jednak dał radę. Gdy jednej walił się świat na głowę, Pan Darling był pierwszym, który podtrzymałby go na własnych barkach. Gdy psuła mu się córka, robił wszystko, by czuła się kochana. I potrzebna.
Dlatego na niego nie zasługiwała. Dlatego i przez wiele innych, jeszcze ważniejszych powodów. Jednak on bez przerwy pokazywał Lizie, jak i Stassy, że są potrzebne. Że on ich potrzebuje. Że bez nich, nie miałby niczego.
I to trochę działało, bo wystarczyły dwa sms-y od ojca, by Liza na moment się uśmiechnęła i myślała o wszystkim dobrym, co ją spotkało.
Zanim się spostrzegła minęło czterdzieści minut, a ona zapatrzona w deszcz i unoszące się nad miastem burzowe chmury straciła kompletnie poczucie czasu. Z zamyślenia wyrwało ją ciche pukanie do drzwi i ciepła dłoń Sophii Wood, która złapała zimne palce Lizy w garść, lekko je ogrzewając.
— Długo już tak siedzisz? — zapytała, opierając się skrawkiem o podłokietnik fotela.
— Jakiś czas — odparła lekko, czując głowę przyjaciółki na barku.
— Nie jest ci chłodno? Masz okropnie zimne dłonie, Liza — dodała z lekkimi wyrzutami, dokładnie przyglądając się blondynce.
Co prawda Liza nigdy nie pokazywała jak słabą jest osobą, ale Soph była wyjątkiem. Inna, niż pozostali. Jedyną osobą, która widziała ją w o wiele gorszych momentach, która pomagała jej, która momentami ratowała Lizę przed samą sobą, mimo że Sophie nie miała pojęcia, ile robi dla Lizy. Ale nie szkodzi. Ważne, że Liza ceniła to bardziej, niż wszystko inne.
Więc nie przeszkadzały jej takie pytania ani spojrzenia, które krzyczały na nią milionem słów żalu.
— Jest w porządku, Sophie. Naprawdę w porządku. Nie jest mi zimno, wieje ciepły wiatr — uśmiechnęła się pięknie do zielonookiej, ściskając mocniej jej ciepłą dłoń.
Sophie znała Lizę od urodzenia. Oczywiście, że nie wierzyła w jej bajeczki, ale Liza była przekonana, że to na nią działa. I może faktycznie by się to udawało — gdyby nie to, że Sophie przechodziła swego czasu to samo, co jej dobra koleżanka.
— Masz jakieś plany na dzisiaj? — kontynuowała, wpatrując się w kałuże na brukowanym podjeździe, w których topiły się spadające płatki kwiatów.
— Och, no pewnie — zaśmiała się — Rozbudzić się, coś zjeść i iść z powrotem spać. Tak widzę moją niedzielę, bajecznie nie? — uśmiechnęła się do Lizy — Najchętniej bym przespała ten deszcz i obudziła się, gdy kalifornijskie słońce znowu będzie mnie raziło w oczy.
Dobrze wiedziała, dlaczego tak lubiła słońce.
— Wspaniała Sophia Wood i jej seksowni chłopcy w Santa Monica... — zaczęła Darling.
— Grający w siatkówkę plażową... — dodała.
— Z ciemnymi okularami na nosie... — kontynuowała Liza, czekając na zwieńczenie wypowiedzi.
— I kaloryferami, pokrytymi kropelkami słonej wody — dodała piskliwie, śmiejąc się sama z siebie. Zakryła twarz dłońmi, gdy Liza skrzywiła się na ostatnie słowa przyjaciółki.
— Odkąd miałyśmy po piętnaście lat powtarzasz w kółko ten sam schemat — zaśmiała się — Oglądałaś za dużo Słonecznego Patrolu i widocznie przepaliło ci mózg.
— Och, wymyślasz — protestowała, robiąc zabawną minę — Gdybym miała takiego Spencera u boku, jak ty, to uwierz, że rozwiązałoby to wszystkie moje problemy.
Jak widać, była to kwestia sporna, bo pro Lizy nie rozwiązało.
— Nawet nie zaczynaj — zacisnęła oczy. Zaczynała ją coraz mocniej boleć głowa.
— O matko, Liza! Dlaczego nie dopuszczasz do siebie tylu dobrych ludzi? — zapytała, podnosząc gwałtownie głowę.
Może te słowa nie powinny zaboleć Lizzy tak mocno, jak ostatecznie to zrobiły.
— Nie wiesz czy jest dobry — odparła cichszym niż dotychczas głosem.
— Ale jestem pewna, że nie jest zły — odpowiedziała stanowczo. Liza czuła na sobie jej ciężki wzrok — I ty też to wiesz, ale się nie przyznasz.
— Droga do niego wolna. Kalifornijczyk z krwi i kości! — prychnęła, rozkładając nieporadnie ręce — Jak go dobrze zagadasz, to może nawet wskoczy w te wymarzone przez ciebie czerwone kąpielówki — uśmiechnęła się, jednak kącik ust Sophie ani drgnął. Szatynka wciąż spoglądała na nią w ten okropny, ale matczyny sposób — Nie patrz tak na mnie.
Liza przeniosła wzrok za balustradę, gdzieś na oblane kroplami liście drzew. Sophie wyczuła, że może była wobec niej za ostra — nie powinna była tak na nią patrzeć, tak oceniać, zwłaszcza z takim żalem i wyrzutami.
— Po prostu cię nie rozumiem, Lizzy — dodała po chwili, klękając obok fotela, przez co patrzyła na Darling lekko w górę.
— Co tym razem? — parsknęła, przechylając głowę lekko w bok.
— Zostało nam tutaj dziesięć miesięcy, Liza. Nie możesz wrócić do Paryża, jakby ten rok się nigdy nie wydarzył. Po to tu jesteś, żeby odpocząć. Żeby w końcu poczuć szczęście, na które od tak dawna zasługujesz.
Elizabeth palił się grunt pod nogami.
— Nie możesz się bać poznać kogoś bliżej, tylko z powodu tego, że nie wiesz, co cię spotka. Nie możesz mieć wszystkiego zaplanowanego, ale też nie każdy chłopak chce cię skrzywdzić, Liza.
Łamało jej się serce.
— I założę się, że wyrządzenie ci krzywdy jest ostatnim, na co Spencer by sobie kiedykolwiek pozwolił.
Za mocno. Zbyt blisko. Za bardzo.
— Od kiedy ty go tak dobrze znasz, co? — dopytała, choć głos jej się delikatnie załamywał — Sophie, ja go nie chcę w moim życiu i on myśli tak samo, inaczej by chociażby na mnie spojrzał ostatnim razem, nie mówiąc już nawet o rozmowie.
Wood dawno nie była szczęśliwsza, niż wtedy, gdy patrzyła na taką Lizę.
— Pamiętasz co zawsze mówiła moja mama? — Sophie posłała Lizie najcieplejszy uśmiech — Uczucia krzyczą w oczach i czynach, a cichną w słowach.
Liza nie bała się przepadania dla kogoś. Bała się, że ktoś nie byłby w stanie przepaść dla niej choć w najmniejszym stopniu. Więc tylko tego się obawiała.
Jednostronności.
***
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top