rozdział 10: płonący dom tonął
miłego czytania! kolaż od _atencjja <3
⋆ ⋆ ⋆𓃰⋆ ⋆ ⋆
Alexander był katastrofą.
Odkąd pamiętał niszczył ludziom życia. Zawsze robił coś, co skutkowało okropieństwami. Nigdy nie doprowadzał do tego specjalnie - to działo się samoistnie.
A on mógł tylko patrzeć, jak ogień, który wzniecił i rozdmuchał zajmuje coraz to więcej życia ludzi. Tylko patrzył. Bez ruchu. Bo nie mógł wygrać z tym, co sam spowodował.
Prawda była też taka, że dla każdego był domem. Niekiedy zimnym i pustym, jednak najbliższe osoby wiedziały, że gdzieś w środku był dobry, a w nim tli się światełko ciepła.
Może to przez to, jak patrzył na ludzi, może przez to w jaki sposób chodził, mówił czy działał. To wszystko sprowadzało do myślenia, że jest zły. Zimny. Niemal martwy.
I nie mylili się. Alex był okropnym człowiekiem.
Więc owszem, był domem dla bliskich. Domem, który się palił.
Coraz więcej ludzi do niego lgnęło, coraz więcej chciało zajmować koło niego miejsce. Chryste, oni go uwielbiali! Uwielbiali do tego stopnia, że na siłę próbowali być częścią Spencera.
A on? Nic nie mógł zrobić. Bo przecież był katastrofą.
Może miał oczy koloru miliona wypalonych gwiazd, może śmiał się rzadko, za to pięknie... może był dobry, może był zły, ale na pewno miał w sobie coś, co było warte uwagi innych, choć trzeba było chcieć to a nim zauważyć.
Aczkolwiek to nie zmieniało faktu, że miał na dłoniach pożar całego miasta. I czegokolwiek nie dotknął, czegokolwiek nie pokochał, czegokolwiek by nie zrobił... Zawsze to tracił.
Więc zostawało mu tylko to, co było jego, w środku, nienamacalne. Może przez to stał wtedy przed budynkiem Creeda, zastanawiając się, czy dobrze robi. Minął dokładnie tydzień od imprezy, a on wciąż do końca nie rozumiał, co kierowało nim, by wdać się w tamtą bójkę. Mógł to zlekceważyć, ale wybrał przemoc ponad rozum...
Więc stojąc pod obskurnym budynkiem klubu zastanawiał się, co pomyślałyby o tym pomyśle bliskie mu osoby. Choć w zasadzie wiedział – ukręciliby mu głowę. Ale podążał za głosem, który z dnia na dzień krzyczał w nim coraz głośniej. Boks był jedynym, co kochał i nigdy nie zostało mu odebrane. Jedynym, czego był pewien, jedynym, co zależało tylko od niego. Bo o to przecież chodziło, prawda? Chciał mieć władzę nad własnym losem... tak cholernie jej pragnął.
Wszedł do budynku, stąpając po stalowych schodach. Raz myślał o sobie, raz o Lizie... Raz o sobie, za kolejnym znowu o cholernej Elizabeth Darling, która nie wychodziła z jego głowy chociażby na minutę. Przerażało go to, że przy niej nic nie wiedział.
Pierwszy raz w życiu nic nie wiedział.
A od końcówki imprezy w łazience, w której widziała go w stanie w jakim nigdy nie powinna, zrozumiał, że ona też była katastrofą. Blondwłosą katastrofą o niebieskich oczach, której zaczynało być coraz więcej w życiu Spencera. Która wiele w sobie kryła, a na zewnątrz była idealną i uśmiechniętą dziewczyną.
Denerwowało go to. To, jak się cholernie pięknie uśmiecha; to, jak się melodyjnie wysławia; to, że jej obce oczy wydawały się tak znajome. Denerwowało go wszystko, co związane z nieidealnie idealną Lizą Darling.
A tylko on zauważał, jaką katastrofą była i jeszcze mocniej denerwowało go to, że on sam stawał się przy niej jeszcze gorszym człowiekiem. Przynajmniej tak sądził, bo przecież go tak koszmarnie denerwowała!
Więc dlaczego wciąż o niej myślał?
Drzwi zatrzasnęły się hukiem, a Spencer wszedł pewnie do środka. Przed oczami zastał go widok, który dobrze pamiętał. Kilka worków treningowych, gruszki, na środku ring na miarę możliwości i antresola z której Ricky zawsze bacznie obserwował uczniów na dole.
Tym razem stał przy linach ringu, opierając się przedramionami o wyższy podest. Na huk drzwi obrócił głowę w stronę wejścia i spojrzał na Spencera stojącego w progu. Pokiwał delikatnie głową, jakby się go tam spodziewał.
— Wracasz na stare śmieci? — mruknął pod nosem, jednak na tyle głośno, by ten go usłyszał. Spencer uniósł wysoko i pewnie podbródek — Obyś żartował.
— Creed...— postawił jeden krok, próbując mu przerwać, jednak ten kontynuował.
— Mówiłem ci to ostatnio i powtórzę kolejny raz, bo chyba nie rozumiesz — głos Ricka stawał się coraz ostrzejszy, a nastolatkowie trenujący obok przerwali ćwiczenia i spoglądali w kierunku trenera, zaciekawieni sytuacją ze Spencerem — Nie będziesz tu trenował.
Alex spodziewał się takich słów. Przewidział to.
— Rick, posłuchaj... — kolejny raz próbował, jednak nie pozwolił mu dokończyć.
— Nie, Alex — warknął dosadnie — To ty mnie posłuchasz raz, a dobrze. Wracasz do mnie po półtorarocznej przerwie, kiedy regularnie nie trenowałeś i z dnia na dzień stawałeś się coraz to większym wrakiem człowieka, by teraz stanąć w progu drzwi, niemal błagając, bym cię znowu trenował? Spencer, spytam wprost. Posrało cię?
Stary, dobry Richard Creed.
— Skończyłeś? — Spencer znał swoją wartość i był jedynym, który kiedykolwiek miał odwagę sprzeciwiać i podskakiwać Creedowi. Może dlatego, że był dla niego jak dziadek, zawsze obok, niemal od urodzenia — To, że nie walczyłem ponad rok nie znaczy, że nie trenowałem. Tego nie da się oduczyć, więc nie traktuj mnie, jakby miałoby mi być wstyd tu przychodzić.
— Wstyd to mi było wyrzucić cię stąd ostatnim razem, jak przyjechałeś z Robinsem, siostrą i blondyną — warknął — Teraz wyrzucę cię bez żadnych przeszkód, Alexander.
— Nie wyrzucisz — odparł mocno. Boże, był taki pewny swego. Do tego stopnia, że zaczynało go to gubić we własnym życiu.
— Podaj mi jeden dobry powód albo otworzę ci drzwi i wyciągnę stąd za fraki — odpowiedział opryskliwie.
— Dobrze wiesz, że nie znajdziesz lepszego boksera w całej Kalifornii — tak czarująco pewny siebie, aż do zgubienia — I równie dobrze wiesz, że jeśli jakikolwiek człowiek spod twoich skrzydeł miałby dojść do mistrzostw, to będę to ja, Creed. Skończyłem dwadzieścia cztery lata, jak się zgodzisz to za rok dojdziemy do światowych.
— Kiedy stałeś się takim optymistą, co? Jak wypalałeś dwie paczki dziennie czy leżałeś zachlany pod drzwiami własnego mieszkania?
Alex zacisnął mocniej szczękę, przymykając powieki.
— Sam mi tak powtarzałeś.
— Mówiłem tak, gdy byłeś w formie. Teraz nie jesteś. Nie da się tyle osiągnąć w tak krótkim czasie, Alex.
Zaprzeczał sam sobie i własnym słowom, które kierował do Lizy poprzednim razem. Ale taką miał taktykę - cieszył się w środku, że Spencer wraca do boksu, ale wiedział, że jeżeli ma cokolwiek osiągnąć to tylko poprzez podburzanie jego wartości. Rick doskonale wiedział, jak dobry był Alex. Ale również wiedział, że tylko mówiąc mu takie rzeczy, Spencer dokona czegoś wielkiego i da z siebie sto dziesięć procent.
— Daj mi pół roku.
— Spencer — upomniał go — Myślałem, że należysz do inteligentnych ludzi, choć szczerze zaczynam w to wątpić, ale powtórzę ostatni raz. Nie.
— Pół roku do międzystanowych, rok na światowe, Rick. Co ci szkodzi?!
— Ty mi szkodzisz, młody! — warknął, wytykając palcem — Szkodzi mi twoja posiniaczona twarzyczka, zwichnięte nadgarstki, połamane żebra i kaszlenie krwią! Doprowadzanie cię do porządku, wiązanie bandaży, chłodzenie w lodowatych kąpielach i patrzenie, jak się staczasz na dno kosztem sukcesu! To mi do kurwy szkodzi od tylu lat!
Świadomie go zniechęcał. Wiedział, jak uparty jest Spencer i mimo tego wciąż miał nadzieję, że odpuści. Rick myślał, że się w końcu podda, wyjdzie z klubu, wróci do blondynki wyglądającej jak mała Diana, cholera, cokolwiek! Mógłby przygarnąć psa, zasadzić drzewo, nawet wziąć ślub z Mike'm. Nie interesowało go to, co by było dalej. Wystarczyłoby, że by odpuścił.
— Spencer, jesteś zbyt ambitny, rozumiesz? Zbyt ambitny, niemal chorobliwie. Uparty, zacięty i posrany, bo świadomie chcesz wysłać się na misję samobójczą i, Chryste, wkręcić w to jeszcze mnie — ostry i zdarty przez lata krzyków głos Ricka zaczął się załamywać — Nie wypuszczę cię na ring, Alex, ze świadomością, że możesz stamtąd nie wrócić.
Spencer chwilę się w niego wpatrywał bez słowa. Nic do niego nie docierało, n i c.
Może właśnie przez to wszystko się tak potoczyło.
— Co mam zrobić, żebyś znalazł tu dla mnie miejsce?
— Udowodnić mi, że jesteś Bogiem — prychnął, kręcąc głową.
Spencer był nieludzki. Nieludzko piękny. Boski. Nieśmiertelny.
— W takim razie w porządku — nie oderwali od siebie wzroku, a spojrzenie Ricka jakby wypalało dziury w Alexie — Wybierz jakiegoś zawodnika z hali — odparł, zrzucając torbę treningową z ramienia — Udowodnię ci. Wybierz tylko najlepszego chłopaka, stanę z nim na ringu i się przekonasz. Tylko tyle, Rick.
Creed zamrugał kilka razy, jakby nie dowierzając, co właśnie usłyszał.
— Boże, wypaliło ci mózg przez ten czas? Zrobiłeś sobie grzechotkę z czaszki dla frajdy?
— Rick, albo dzisiaj albo nigdy. To ty na tym stracisz, ja sobie poradzę inaczej.
W przypływie emocji, nad którymi całe życie próbował władać, mówił rzeczy, których mógł później żałować. I nie wiadomo czemu, ale od razu pomyślał o Darling.
O tym, jak patrzyła na niego, gdy wszedł z zakrwawioną dłonią do pokoju na imprezie, o tym, jak się na nim zawodziła za każdym razem, widząc go w takim stanie. Obawiał się, że znowu nie podoła - na urodzinach Mike'a dostrzeże, że jego ręka jest pełna ran i kolejny raz spojrzy na niego tymi swoimi wielkimi, niebieskimi i zawiedzionymi oczami.
Nie mogła tak na niego patrzeć. Nie mogła. To po prostu go powoli zabijało.
— Nie lubię brudnego mordobicia.
— Obejdzie się bez — brunet uśmiechnął się kwaśno w stronę starszego mężczyzny.
Ricky rozejrzał się po sali, poszukując dobrego przeciwnika dla chłopaka; podobnego wzrostem, wiekiem i najlepszego, jaki aktualnie u niego trenował.
— Victor — odparł pewnie, spoglądając na blondyna przy jednym z worków treningowych. Kiwnął palcem w stronę
Podobnej postury, trochę niższy, ale szczupły i atletyczny. Jedyne czego mu brakowało, a posiadał to Spencer, to pewność siebie, bo niepewnie rozglądał się wokół, jakby nie wiedział, że chodzi o niego. Przecież Alex by go nie skrzywdził, prawda? Oczywiście...
Kolega poklepał go po plecach, zagrzewając do walki, a w tym czasie niczym nieprzejęty Spencer wiązał bandaże wokół swoich dłoni. Atmosfera zrobiła się dziwnie gęsta, a szmery i szepty kolegów sprawiały, że Victor czuł się coraz gorzej.
Wiedział, kim jest Spencer. Cholera, każdy wiedział i zdawał sobie sprawę, że to nie byle kto. Był najlepszy, nawet gdy regularnie nie ćwiczył, nawet gdy miał przerwę i nie dawał o sobie znaku życia.
Wciąż był legendą.
— Pokaż Spencerowi, kto teraz jest tu najlepszy, rozumiesz? Nie trenował regularnie, więc jest słaby. Dasz radę, słyszysz, Victor? Dasz radę, stary — szepnął do niego kolega na tyle głośno, by dotarło nawet do uszu Alexa, a ten uśmiechnął się pod nosem, kiwając głową na boki.
Chwilę później obaj stanęli między linkami, na kwadratowym podeście. Victor wyglądał, jakby była to jego najważniejsza walka w życiu, a Spencer? Spencer miał to po prostu w dupie.
— Dać ci fory, żebyś wygrał? — zapytał Spencera, widocznie nieprzejętego sytuacją — Słyszałem rozmowę z Ricky'm, wiesz, może przyda ci się...
— Niepotrzebnie — odparł z lekką kpiną Alex, klepiąc przeciwnika po ramieniu. Starał się powstrzymać uśmiech, jednak ten wpełzł na jego usta moment później.
— Jaki jest zakład? — parsknął Rick, spoglądając wyżej na dwóch młodych mężczyzn.
— Jaki zakład? — zapytał Victor, marszcząc brwi. Rozejrzał się dookoła hali, spoglądając po kolegach, jakby szukał odpowiedzi. Jedyne, co dostał w zamian to poruszenie ramionami i brak konkretów.
— Myślałem, że już się w to nie bawisz, Creed — wtrącił Spencer, opierając o linki ringu. Uśmiechnął się pod nosem z pewną nostalgią co do zakładów.
— Stoję tu i tracę czas spokojnej emerytury, by patrzeć na wasze balety — prychnął — Musi być jakaś cena — spojrzał na Alexa, przewracając oczami — Zyski i straty, tak działa życie, Victor — powrócił wzrokiem do drugiego chłopaka — Zakładacie się o wygraną i przegraną, obaj coś proponujecie. Inaczej wasze pląsanie jest bez sensu. A z zakładami jest zabawa — wciągnął powietrze.
Alex nawet długo się nie zastanawiał. W czasie, kiedy Victor stał zdezorientowany na środku ringu, wysoki brunet z niego zszedł, podchodząc do torby relingowe, rzuconej nieopodal. Na jej wierzchu leżała bluza, a gdy wyjął potrzebną rzecz z kieszeni, powrócił na podest.
— Kluczyki? — zapytał zmieszany Victor, obserwując, jak Spencer kręci metalem wokół swojego palca. Do kluczy dowieszony był breloczek z małym słonikiem, którego wciąż nie odczepił.
— Dodge Challenger z siedemdziesiątego roku. Czarny połysk, trzysta siedemdziesiąt pięć koni, manual. Jeśli wygrasz, będzie twój.
Na jego słowa cała hala wypełniona młodymi bokserami zamilkła, by chwilę później powietrze wypełniły szmery i szepty. Tak, jak każdy znał Spencera, tak równie połowa miasta rozpoznawała jego auto. Dla trzeciej osoby była to totalna głupota. Ten samochód za wiele dla niego znaczył, by tak po prostu stał się obiektem zakładu. Durny pomysł, Spencer, bardzo durny.
— Odważnie — odparł jego rywal, zadzierając podróbek — A jeśli przegram?
Alex się uśmiechnął na jego słowa. Nieszczerze. Był okropnym człowiekiem.
— Będziesz miał tą nieprzyjemność widzieć mnie tu częściej.
— Skończyliście już? — odchrząknął Rick, krzyżując ręce na piersi — Nie poświęcę całej starości na wasze rozmówki. Miejmy to za sobą, bo mam was już dość.
To nie miała być poważna runda. Alex po prostu sobie postanowił, że zachowa się tak, by Victor się zmęczył. Nie miał zamiaru go tam poważnie atakować, absolutnie nie. Wystarczyło, że udowodni Rickowi swoją rację co do własnych planów i możliwości.
I dokładnie tak też było. Victor rzucił się na niego z pięściami, jakby pierwszy raz stał z kimś na ringu. Brunet nie spodziewał się takich ruchów, ale nawet się tym nie przejął - wyprowadził sytuację do stanu, gdzie miał przewagę, co nie było trudne, zwłaszcza dla Spencera.
Czymś, co zdziwiło Ricka była odmienność stylu Alexa. Gdy ostatnim razem była tam także Liza, Creed opowiedział jej o pewnym schemacie, który powielał Spencer.
Jednak wtedy zupełnie tego nie było - Alex wykonywał przemyślane, szybkie ruchy, widocznie wygrywając w technice. Nie zachowywał się automatycznie, jak wcześniej - dobrze się bił. Cholera, bardzo dobrze. Bezbłędnie. Bez zarzutu do tego stopnia, że sam Rick nie dowierzał. Alex był dobry od zawsze, ale zastanawiał się, jakim cudem po takiej przerwie i okropnym czasie dla chłopaka, tak się wzbił na wyżyny.
Przecież on był legendą. A wtedy? Wtedy przerósł samego siebie.
Runda nie zajęła im długo. Niecałe trzy minuty później Victor leżał na deskach ringu, a Alex nawet nie miał pokrzywdzonych dłoni.
Spojrzał na dawnego trenera, stojącego przy ringu i bacznie obserwującego chłopaka. W tamtym momencie Creed poszedł na wojnę z własnym sumieniem.
— Dasz mi pół roku, Rick? — ton Spencera w ogóle nie brzmiał jak pytanie. On był pewien.
Najgorsze było to, że Richard Creed patrząc na chłopaka doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak to się skończy. Wiedział jaki jest Spencer. Był identyczny jak jego ojciec.
Wspinał się na szczyt, jednocześnie przepadając w otchłań samego siebie.
Nie miał cierpieć na tym tylko on, ale każdy kto go otaczał. Bo taka była prawda. To nie on się dla nich poświęcał. Przecież to oni robili to dla niego.
Wiedział, że Alex zawsze jest pewien swoich decyzji, ale wtedy? Wtedy to on przyczyniał się do wymierzania wyroku, który był teoretycznie szansą... Właśnie, szansą.
I mimo że Creed nie chciał dopuścić do tego ponownie, to wypuścił z siebie pewne słowa, które jednoczesnie wbijały sztylet w jego stare serce.
— Rano biegasz dziesięć kilometrów. Dużo protein, rozumiemy się? Od południa możesz ćwiczyć ile chcesz, nawet do poranka kolejnego dnia, obojętne mi to — westchnął, sięgając dłonią do kieszeni ortalionowych dresów, wyjmując kluczyk i rzucając go w stronę chłopaka — I nie przyprowadzaj tu blondyny. Jest mi później wstyd przy kobietach za mój niewyparzony jęzor — prychnął, mierzwiąc palcami włosy — A teraz wynocha — uśmiechnął się — Na dzisiaj ci starczy.
— Dziękuję, Rick — odparł Alex, co było zadziwiające, bo rzadko komukolwiek dziękował.
Może dlatego, że rzadko ktokolwiek robił coś dla niego?
Uścisnął rękę Victora, pomagając mu zebrać się z podestu. Zszedł z niego, zebrał swoje rzeczy, zarzucając torbę treningową na ramię i udał się w kierunku wyjścia, tak jak mówił Rick. Jednak zatrzymały go jego słowa.
— A! Alexander — zawołał za nim pełnym imieniem, bo wiedział, że się odwróci — Zapomniałem o jednym.
— Tak? — mruknął brunet, marszcząc brwi.
Creed westchnął, a jego spojrzenie stało się okropnie ostre. Jakby go ostrzegał, a słowa miały odbijać się echem o jego czaszkę aż do śmierci.
— Jeśli się w tym zatracisz... Nie licz na to, że cię uratuję.
Alex przytaknął, choć wiedział, że do tego nie doprowadzi. Mógł żyć boksem, ale nie zachłysnąłby się ambicjami aż do tego stopnia.
Chorobliwie ambitny, nieludzko piękny, boski... Stracony.
Rick dobrze go znał. Co więcej, wszyscy, którzy choć odrobinę wiedzieli jaki jest, zdawali sobie sprawę, że w Spencerze najbardziej przerażające nie wydawało się to, jak ambitny był. Nie to, jak uparcie przekonywał każdego, gdy tylko mu na czymś zależało. Nie to, że poświęcał swoje życie na rzecz drugiego, należącego do kogoś innego. Nie, absolutnie, to nie było to.
Najgorsze było to, że mimo bycia katastrofą - zawsze kończył triumfując u celu.
Tyle, że po trupach.
⋆ ⋆ ⋆𓃰⋆ ⋆ ⋆
Michael Robins obchodził urodziny dwudziestego drugiego września.
Dzień szczególny, a powód był banalnie prosty. Były wtedy spełniane marzenia Micky'ego.
Wiązało się z tym wiele wyrzeczeń i obietnic, bo trzeba wiedzieć, że Mike nigdy nie zaznał bogactwa, a można wręcz powiedzieć, że często brakowało mu na wyżycie. Więc nigdy nie prosił o prezenty swoich przyjaciół, ale przez cały rok nieświadomie wspominał o drobnostkach, które najbliżsi wychwytywali i zapamiętywali.
Taka była tradycja - w urodziny dostawał prezent ze składki każdej osoby z grupki, natomiast kolejnego - zazwyczaj prezent od samego Spencera. Alex miał dobre życie (do czasu) i po cichu robił wszystko, by Mike też był w jakiś sposób szczęśliwy, choć na chwilę.
Nie dawał mu tych prezentów by pokazać, że jest najlepszym przyjacielem ze wszystkich - ale po to, by Mike wiedział, że Spencer go zawsze, ale to zawsze słucha. Nawet, gdy był przekonany, że nie.
Wspominał mu kiedyś o podupadającym samochodzie - podarował mu jeden z Chevroletów ze starego rocznika z kolekcji jego ojca. Wspomniał o problemach w warsztacie - spłacił długi i kredyty. Napomknął o problemach z kręgosłupem jego ojca — załatwił leczenie u dobrego lekarza.
Spencer nigdy nie szczycił się pieniędzmi, bo były dla niego nieistotne. Wręcz zbędne. Mike natomiast nigdy o nie nie poprosił, bo było mu najzwyczajniej wstyd. Więc Alex pomagał mu jak tylko mógł. W każdy sposób finansowy, byle nie wręczać mu gotówki do dłoni. Chociaż miał swoje sposoby - a Mike'owi wstyd było odmawiać.
Michael wiedział, że Spencer nie lubił, gdy mu dziękowano, bo nie robił tego wszystkiego by wychwalać go pod niebiosa. Robił to, bo uważał, że jego bliscy zasługują na całe niebo, a on im to niebo chciał przybliżyć. Łzy w oczach Robinsa zawsze były największymi podziękowaniami dla Alexa.
Taki był Spencer. Niezbyt wyjątkowy, prawda?
Po prostu potrzebny.
Jednak Mike'owi ciężko się żyło. Jemu i jego tacie, bo odkąd Starszy Robins rozwiódł się z Meredith, matką Mike'a, życie zaczęło stawać się... cięższe.
W końcu Dereck był tylko mechanikiem, który niekiedy łapał się dodatkowych, ale mniejszych robótek. W ślad za nim poszedł Mickey, który od dzieciństwa spędzał przy samochodach więcej czasu, niż w szkole (może dlatego nie zdał dziewiątej klasy, mimo że nigdy nie przyznałby, że to wina jego ukochanych silników). Meredith była pielęgniarką i choć nie zarabiała wiele, to z nią w domu było łatwiej.
Nawet nie chodziło o pieniądze, po prostu dobrze kombinowała. Potrafiła z niczego zrobić coś, z pustej lodówki ugotować obiad i każdy, ale to każdy dzień Mike'a był lepszy - gdy rano wychodził z domu do szkoły, dostawał całusa w czoło. Matka powtarzała mu, że dzięki temu buziakowi nauczy się więcej na lekcjach. Co prawda nie nauczył się i ledwo zdawał, ale wmawiał sobie, że nie musi się uczyć, bo w końcu całus od mamy załatwi sprawę.
Tylko to nie trwało wiecznie, bo Meredith i Dereck nie potrafili ze sobą żyć. Mężczyzna pracował od rana do późnego popołudnia, kobieta zwykle na dwie zmiany w szpitalu, więc niewiele się widzieli - ale gdy już to następowało i spędzali w domu chociażby godzinę, nie było minuty spokoju, kiedy jedno nie krzyczałoby na drugie.
Nigdy nie powiedzieliby tego głośno, ale doskonale wiedzieli, że „byli ze sobą" i mieszkali pod jednym dachem tylko ze względu na swojego jedynego syna.
Michael miał w sobie coś, co trzymało przy nim ludzi w niewłaściwy sposób. Nawet mimo ich woli. Nie potrafili od niego odchodzić.
Tak naprawdę myślał, że właśnie na tym polegała miłość. Na kłótniach, obwinianiu się i sporadycznym całowaniu dziecka w czoło. Ale któregoś dnia Mike nie dostał rano całusa w czoło, w jego plecaku nie było świeżo zrobionych kanapek, a mama nie krzyknęła mu na pożegnanie z kuchennego okna „miłego dnia".
Któregoś dnia po prostu zniknęła.
Tony natomiast, który znał Mike'a dłużej niż Spencer czy Lauren, pamiętał, jak jego przyjaciel zachowywał się tamtego dnia. Mówił, że na pewno gdzieś wyszła wczesnym rankiem albo zwyczajnie nie wróciła jeszcze z nocnej zmiany w szpitalu.
Ale Tony wiedział jaka była prawda.
Żaden człowiek nie znika z życia innej osoby bez powodu. Nikt nie znika z dnia na dzień, bez wyjaśnień, bez jakiejś iskry, która napędziłaby chęć ucieczki. Za tym zawsze, ale to zawsze, kryje się jakaś przyczyna.
Ale Tony nie miał serca powiedzieć przyjacielowi tego, co podejrzewał. Zaczęło go to coraz mocniej wyniszczać, bo kolejnego dnia Mike przyszedł do szkoły trochę smutniejszy. Trzeciego, czwartego, piątego dnia... coraz mocniej zamykał się w sobie.
Nie wiedział czemu... Czemu jej nagle zabrakło?
I choć Walker nie miał odwagi mu powiedzieć prawdy, robił wszystko by Mike zrozumiał, że to nie jego wina. Że czasem tak bywa. Nie zostawiła jego - zostawiła Derecka, jego ojca.
Ale nie jego.
Bo przecież jego rodzice n i e potrafili ze sobą żyć!! To był powód! N i e Mike!
Zadał Tony'emu wtedy pytanie: dlaczego do cholery (to był pierwszy raz w życiu, kiedy użył takiego mocnego słowa) nie nauczyli się ze sobą żyć, tylko mnie zostawiła?
Anthony nie potrafił mu odpowiedzieć na to pytanie. Bo może zostawiła Derecka, ale tym samym porzuciła swojego syna. Właśnie tego Michael nie potrafił sobie wyjaśnić przez wiele lat - w porządku, jego rodzice się kłócili, to mógł być powód dlaczego zostawiła jego ojca.
Ale Mike? Co zrobił jej biedny, mały Mike? Co w nim było tak niewartego kochania, że go opuściła? Gdzie w nim leżał problem?
Co. Z. Nim. Było. Nie. Tak?
Bo w końcu coś musiało być nie tak! Bo przecież gdyby był godny kochania, to by go nigdy nie porzuciła...
Rok w rok matka dzwoniła do niego okazjonalnie. Zwykle nie odbierał telefonów, ale później gryzły go wyrzuty sumienia - w końcu była jego mamą - więc oddzwaniał.
Niewiele o niej wiedział, co robi, gdzie mieszka, czy ma nową rodzinę. Chyba nawet nie chciał tego wiedzieć... Bał się okrutnej prawdy, że ma nową córkę czy syna, którego kocha tak mocno, jak Mike'a widocznie nigdy nie kochała. Bał się myśli, że on nie zasługiwał na miłość, ale być może nowa rodzina jego matki - absolutnie tak.
Nigdy nie dopytywał. Zawsze dużo mówił, ale matka była jedyną osobą, przy której milczał ile mógł. Odpowiadał zdawkowo, maksymalnie dwoma słowami i za każdym razem zastanawiał się, czemu ona nigdy nie wypowiedziała do niego tych dwóch słów. Kocham cię.
Choć może to zrobiła. Mike nie pamiętał, bo wyparł każdą dobrą chwilę z mamą w momencie, gdy uświadomił sobie, że ich porzuciła. Przestała dla niego istnieć.
Więc z rodziny Robins stworzono Derecka i Mike'a. Mike'a i Derecka. Syna i ojca.
Tata był jego jedyną rodziną. I tak było im dobrze. Spokojnie, bez kłótni i chaosu. Z miłością, co prawda cichą, bo Dereck nigdy nie był wylewny - ale objawiała się w wielu małych czynach w stosunku do syna i to się liczyło.
Lauren natomiast często myślała, że właśnie przez to zdarzenie się taki stał. Nieufny do kobiet, które traktował w pewnym momencie tak, jak on został potraktowany. Jeszcze jak kończył liceum poznawał dziewczynę, spędzali kilka miłych chwil razem, a później? Później znikał. Tak po prostu. Nigdy się w nich nie zakochiwał, wychodził z łóżka, z domu, z mieszkania dziewczyny. Bez powodu. W jeden wieczór dawał nadzieję, ale potem po prostu znikał. I tak było z każdą odkąd skończył szesnaście lat. Zero miłości, tylko tak, jakby chciał się mścić, bo najważniejsza kobieta w jego życiu go zostawiła.
Zostawiła Michaela zanim nauczyła go kochać.
A Dereck nie był dobrym nauczycielem. W końcu nawet, jeśli uważał, że kochał Meredith - był zdania, że nie zrobił tego wystarczająco dobrze. Inaczej by została, prawda?
A Mike? Mike był niewystarczający na dłuższą chwilę. Kochał chwilowo, z określonym terminem i świadomością, że za moment przestanie kochać dziewczynę z którą akurat tego wieczoru się przespał. Był przekonany, że później pokocha kolejną, kolejną i kolejną...
Aż do momentu, kiedy poznał Anastasię Chloe Darling.
Miał dwadzieścia lat, a jego życie zaczęło powoli przypominać jeden z romantycznych filmów. Spotkał niesamowitą dziewczynę, przepadł dla niej od razu, a ona go odmieniła. Brzmi abstrakcyjnie, prawda? Ale tak było. Skupił się tylko na niej i mimo że było ciężko, to wypracowali u siebie nawzajem zaufanie. Dostrzegł, że nie była jak inne, że była na swój sposób wyjątkowa.
Jako jedyna nauczyła go kochać całym sobą. Nauczyła go, że da się. Że to możliwe. Nie na chwilę, nie na jedną noc, dopóki słońce nie zastąpi księżyca na niebie.
Przy niej jedynej zrozumiał, że zasługuje na miłość. Pierwszy raz od urodzenia zaczął zdawać sobie sprawę, że jest wystarczający, by ktoś go pokochał.
I nigdy nie chciał jej zostawić bez słowa. Nie chciał od niej odejść, porzucić, pozostawić samej. Nie chciał!
Nigdy by jej tego nie zrobił, bo taki już wtedy był. Odmieniony i kochający tą piękną szatynkę, która była jego jedyną gwiazdą na pustym, kalifornijskim niebie. Jedyną, którą kochał długo, bezterminowo, bez końca...
Nauczyła go miłości. A on? On nigdy by jej nie zostawił.
⋆ ⋆ ⋆𓃰⋆ ⋆ ⋆
Lizzy właśnie wpatrywała się w swoje odbicie w lustrze. Starannie obrysowała kształtne usta różową konturówką, by następnie wypełnić je mieniącym się błyszczykiem. Powoli szykowała się do wyjścia wieczorem, ponieważ było niedzielne popołudnie, dwudziestego drugiego września. A co za tym idzie - dwudzieste piąte urodziny Michaela Robinsa.
Z tego, co przekazał jej Mike, przyjęcie miało odbyć się na kręgielni w bardzo zawężonym gronie. Tylko przyjaciele z którymi obleję ćwierć życia, powiedział dzień wcześniej. Co ciekawe, prezent wymyśliła jeszcze w sierpniu, niemal od razu, gdy zdradził jej datę urodzin.
Wiedziała, że Mike razem ze Stassy nie zapraszają na ślub nikogo od strony dziewczyny, z Francji. Więc postanowiła, że wykorzysta prezent kiedy tylko będzie miał ochotę.
Co prawda mówili, że w razie czego pobiorą się kolejny raz nieco później i z większą ilością gości, ale Lizie coś w tym nie pasowało. W porządku, to nie był jej ślub, ale nie rozumiała jakim cudem przez głowę Stassy nie przemknęła myśl, by zaprosić własnego tatę czy dziadka. Przecież je wychowali.
I mimo że tłumaczyła to pracą ojca w klinice czy zdrowiem dziadka i zazwyczaj złym stanie po długich lotach... To po prostu było dla niej niezrozumiałe, jak mogła od dwóch lat szykować się do ślubu, nie wspominając słowa najbliższej rodzinie.
Może gdyby Liza tam nie przyleciała, też by się niczego nie dowiedziała?
Ale nie zaprzątała sobie tym głowy. Byli dorośli, chcieli stworzyć coś stabilnego i wychodziło im w miarę. Pomijając parę kłótni i krzywdzących zdań... Ale wiedziała, że Mike znał Jamesa Darlinga tylko z opowieści... A przecież zasługiwał by poznać go osobiście, prawda?
Blondynka kontynuowała makijaż, tuszując rzęsy i doklejając pojedyncze kępki w zewnętrznym kąciku oka. Wyglądała świetnie, nic nowego, ale naprawdę pięknie się prezentowała. Długo zastanawiała się nad ubiorem, by było zarówno wygodnie, jak i estetycznie. Ostatecznie padło na jasnoniebieskie jeansy z wysokim stanem i szerszymi nogawkami oraz przylegającą, białą bluzkę z długim rękawem. Miała odkryte plecy z niewielkim wiązaniem na cienkie sznureczki. Dołożyła do tego komplet złotych pierścionków, naszyjnik i małą torebkę. Wyglądała olśniewająco jak na kogoś, kto był tak obrzydliwy w środku. I wariactwem było to, jak potrafiła to wspaniale ukryć.
— Liza! — usłyszała krzyk Sophie, która zapewne czekała już gotowa — Przyjechała Lauren!
Nie rozmawiała ze Spencerem tydzień. Zero jakiegokolwiek słowa od niego, a ona? Była zbyt dumna by zaczynać rozmowę z takim człowiekiem. Kłopotliwym. Dużo o nim myślała i o tym, ile problemów ją spotyka, aż w końcu doszła do wniosku, że pora to zakończyć. Czymkolwiek to było. Mimo że jakiś czas wcześniej go wybrała.
Dodatkowo, Mike pojechał ze Stassy na kręgielnie dużo wcześniej, by załatwić wszystkie formalności. Do Ethana czy Lori nie miała nawet numeru, a Marigold uprzedziła, że przyjedzie z jakimś chłopakiem. Więc Lizie i Sophie została tylko Lauren, która zajechała punktualnie co do minuty pod dom Diany. Choć był to już ich wspólny. Diany, Lizy i Sophie... i czasami Stassy.
Zgarnęła pospiesznie telefon i czarną kopertę, w której znajdował się prezent dla Mike'a. Gdy miała przekroczyć próg, coś ją powstrzymało. Po prostu stała w drzwiach bez jakiegokolwiek drgnięcia. Automatycznie spojrzała na szufladę w szafce koło łóżka, tak jak robiła to codziennie, gdy wychodziła. Niezastąpiony punkt dnia — przed wyjściem walczyła sama ze swoją głową, by dać radę. By się nie poddawać.
Jednak na myśl o alkoholu, jedzeniu i słodkich napojach zrobiło jej się niedobrze. Jedyne, czego wtedy chciała, to wymiotowanie. Jednak musiała się powstrzymać - nie miała siły naprawiać makijażu, a tym bardziej klęczeć nad toaletą - zwłaszcza, że nic nie zjadła tamtego dnia.
Więc ruszyła do szafki. Tamtego dnia się poddała.
Wysunęła szufladę, złapała za szklany słoiczek i wyrzuciła na otwartą dłoń dwie tabletki. Chwilę patrzyła na białe pastylki, jakby jeszcze się zastanawiała... jakby jeszcze walczyła, mimo że już ze sobą przegrała.
— Lizaaa! — Sophie przeciągała samogłoski, a jej głos był coraz głośniejszy, jakby wchodziła po schodach — Lauren się niecierpliwi.
W oka mgnieniu z powrotem odstawiła słoiczek do szuflady, ostatecznie połykając leki.
Nie chciała pokonywać się sama. Chciała, żeby tabletki pokonały to, co siedziało w jej głowie. Elizabeth Darling upadła tamtego dnia kolejny raz. A przecież było już tak dobrze, prawda? Było cholernie dobrze...
— Jesteś gotowa? — w drzwiach stanęła Wood, spoglądając uważnie na Lizę — Chodź, ślicznotko, już lepiej nie da się wyglądać — prychnęła pod nosem, łapiąc blondynkę za dłoń i wyciągając ją niemal siłą z pokoju.
W ostatniej chwili złapała w rękę skórzaną kurtkę. Chciała mu ją w końcu oddać i mieć od niego spokój.
— Ale nie szarp mną tak — zaśmiała się Liza, choć w środku miała do siebie żal, że się poddała względem własnej słabości — Poradzę sobie sama.
— Ty się będziesz tłumaczyć przed Lauren za spóźnienie, ja nie pisnę nawet słówka — wytknęła palcem, choć śmiały jej się oczy.
— Podobno jesteśmy przyjaciółkami — przewróciła oczami, czemu dodatkowo towarzyszył uśmiech.
— Jeśli się nie pospieszysz, wymienię cię na Lauren — zaśmiała się. Boże, Liza nie pamiętała, kiedy Sophie była w tak dobrym humorze — Wielki Michael Robins ma dzisiaj urodziny! Nie możemy się spóźnić na urodziny tej porażki mody, Liza szybciej!
— Jestem pewna, że życie Mike'a nie zrobi fikołka przez piętnaście minut spóźnienia — odparła, choc w odpowiedzi dostała srogie spojrzenie szatynki — Idę, już idę!
Pokonała ostatni stopień, szybko krocząc w stronę drzwi. Diana była u jakiejś znajomej, więc nie żegnała ich tak, jak zazwyczaj, krzycząc z drugiego końca domu. Wcześniej tylko wspomniała Lizie, by nie wychodziła na pusty żołądek i koniecznie pozdrowiła Mike'a. Mówiła, że da mu prezent innym razem. Dobre sobie, tyle razy mówiła, że go nie znosi, że nie może z nim wytrzymać... I mimo że rzucała w niego kieliszkami, dało się wyczuć, że to tylko pozory.
Wyszły na ganek, a na wprost stało auto Lauren. Zniecierpliwiona platynowłosa nabrała koloru na policzkach. Mike miał rację z tym, że robi się czerwona, gdy się denerwuje. Jak balon.
— No dobry wieczór! — pisnęła Sophie, wsiadając na tylne siedzenie. Nawet nie zauważyła piorunującego wzroku Lauren, wymierzonego najpierw w Wood, później w Darling. Jak gdyby nigdy nic siedziały i uśmiechały się sugestywnie.
— Nie wiem o co chodzi w tych waszych uśmieszkach — zaczęła podejrzliwie — Ale macie sekundę, żeby się tłumaczyć, czemu musiałam tyle na was czekać.
— Liza się pindrzyła na bóstwo! — Sophie odpowiedziała niemal automatycznie.
— Naprawdę, Sophie? Naprawdę mi to robisz? — westchnęła, mrużąc oczy — Zdradliwa pinda.
Sophie się zaśmiała. Miała piękny śmiech, bo w przeciwieństwie do Lizy - był zawsze szczery.
— Wybaczę ci tylko dlatego, że naprawdę wyglądasz jak bogini — Lauren spojrzała na Lizę, odpalając silnik. Powstrzymywała uśmiech, zaciskając usta w wąską linię — I też trochę, ale tylko trochę dlatego, że cię uwielbiam, blondyna. Pięknie wyglądacie — odparła, posyłając w lusterku oczko do siedzącej z tyłu Sophie.
— Mówisz to ty — prychnęła Wood — Zabiłabym za te twoje czarne kozaki, już nie wspominając o kurtce! — wymieniała podekscytowana Sophie, malując palcem symbole na zaparowanej szybie.
— No widzisz, tak się składa — mruknęła, przerywając na chwilę, by rozejrzeć się na drodze i skręcić w odpowiednią ulicę — Że buty ci chętnie pożyczę, bo już czuję jakie są niewygodne — uśmiechnęła się, włączając kierunkowskaz — A kurtka to ciężki temat.
Sophie głośno westchnęła.
— No trudno, którejś nocy ukradnę tą Lizy — skrzywiła się — A w sumie to Spencera. Chociaż nieważne, na jedno wychodzi.
Liza niemal zadławiła się własnym językiem.
— A proszę bardzo, Sophie — wyciągnęła chętnie dłoń za zagłówek, wręczając koleżance kurtkę — Przy okazji możesz ją oddać Spencerowi. Ja nie mam nawet ochoty na niego patrzeć, tylko mi ułatwisz sprawę.
— Aż tak ci się nie podoba? — prychnęła Lauren, spoglądając kątem oka na blondynkę na miejscu obok — Słyszałam, że jakaś laska na imprezie ostatnio się o nią prawie z tobą poszarpała.
Och, tak. Ruda Dorothy, jeśli dobrze pamiętała. Miała dziewczyna tupet.
— Szkoda słów — mruknęła Liza — Ta kurtka po prostu mi zagraca miejsce.
— Och, naprawdę? — odpowiedziała z kpiną — A może to wina leży w pewnym chłopaku? Kurtka wydaje się dosyć niewinna...
Liza fuknęła pod nosem, zsuwając się z fotela i zaplatając ramiona na piersi.
— Bo mnie denerwuje.
— Wiedziałam, że chodzi o niego — prychnęła Lauren z pewnym uśmiechem.
— Bo jest taki... taki... — szukała właściwego słowa — Boże, no denerwuje mnie! Nie wiem jak możesz się z nim przyjaźnić — spojrzała na Jones.
— A ja wiem — wtrąciła się Sophie — Też bym chciała, żeby ktoś taki jak on mnie denerwował. Kurde, nawet bym mu za to dziękowała.
— Lubisz go.
Głos Lauren był taki pewny siebie. Mówiła to zupełnie tak, jakby była o tym zupełnie przekonana, ale Lizie coś zaczęło ciążyć na klatce piersiowej. Lori mówiła to samo, tylko że była pijana. Wtedy usłyszała te słowa jeszcze raz, ale od Lauren i zaczęła zastanawiać się, czy denerwowanie się nawzajem to synonim lubienia się. Nie, chyba nie.
— Zmieńmy temat, bo... — zaczęła bezsilnie Liza.
— W porządku, możemy porozmawiać o czymś innym. Chociaż i tak nie zmienię zdania, że go polubiłaś — uśmiechnęła się do Lizy. Czemu ona taka była? Czemu traktowała Lizę jak przyjaciółkę, mimo że ta nigdy nie dała jej powodów? Czemu ludziom tak bardzo zależało na Darling, mimo że Elizabeth doskonale wiedziała, że na nich zwyczajnie nie zasługuje... Nie zasługiwała na nikogo. Naprawdę nikogo.
Chwilę jechały w ciszy, przemierzając uliczki centrum Los Angeles. Za każdym razem, jak wyjeżdżała z dzielnicy Bradford wjeżdzając do bardziej ścisłego miasta, nie mogła napatrzeć się na klimat Miasta Aniołów. Kolorowe światła, neony na każdym kroku, wysokie budynki mające za sobą wzgórza i różowo-pomarańczowe zachody słońca oraz ciągła muzyka w tle, jakby była w teledysku do ulubionej piosenki... To wszystko wyglądało tak nierealnie. Zbyt pięknie.
— Lauren? — odezwała się w końcu Sophie, przerywając ciszę.
— Hm? — mruknęła, marszcząc brwi i wjeżdżając w rozświetloną, boczną uliczkę od głównej drogi — W ogóle to jesteśmy prawie na miejscu.
— O, okej. Mam pytanie, bo miałam spytać Stassy, ale tak jakoś wyszło, że ma ostatnio ciężki czas i wiesz, jest moją najlepszą przyjaciółką. ale w zasadzie...
— Sophie — uśmiechnęła się delikatnie Lauren — Do rzeczy. Nie musisz mi się tłumaczyć.
— Może Mike mówił ci, kto będzie świadkami na ich ślubie?
Liza nie wsłuchiwała się w rozmowę, ale to zdanie dotarło do jej uszu. Ono krzyczało, wrzeszczało i rozdzierało głowę Darling. Za głośno, za blisko, za bardzo zaczęło boleć.
Przypomniała sobie automatycznie sytuację, jak siostry Darling były o wiele młodsze. Stassy miała może sześć lat, Liza zaledwie cztery. Wydawało jej się, że oglądały wtedy jakąś bajkę, może uroczy film... I doskonale pamiętała słowa Stassy. Mimo że wyparła wiele ze swojego dzieciństwa, te słowa zapadły jej w pamięć doskonale.
*— Musimy sobie coś przysiąc — zaczęła drobna szatynka, spoglądając na młodszą siostrę. Miała takie ogromne oczy! Jak ryba! — Jak będziemy kiedyś duże i będziemy miały chłopaków, których kochamy... Chociaż nie, chłopcy są przecież obrzydliwi! — poprawiła się Stassy, krzywiąc usta — Ale dobrze, nie wszyscy tacy chyba są, prawda?
— Nie wszyscy chłopcy, Stassy — wtrącił się ich tata, James, który właśnie wszedł do pokoju. Skulił się, siadając razem z nimi w różowym namiocie z cienkiego materiału, oświetlonego małymi lampeczkami i błyszczącymi w ciemności gwiazdkami. Posadził na swoich kolanach drobną blondynkę, która szczerze się zaśmiała na łaskotki.
— Tato, ty też byłeś kiedyś obrzydliwym chłopcem? — James Darling głośno prychnął na słowa młodszej córki.
— Tak, skarbie. Też taki pewnie byłem.
Anastasia się naburmuszyła.
— W moim przedszkolu wszyscy są okropni! Ciągną mnie bez przerwy za warkocze, wiesz, tato?! Też tak robiłeś dziewczynkom?
— Kochanie, nie pamiętam, ale pewnie tak. Byłem obrzydliwym chłopcem, jak to nazwałaś — zaśmiał się — Ale z tego się wyrasta.
— Naprawdę? — spytała, podekscytowana, na co pokiwał przekonująco głową — To wspaniale! Bo ja mam plan.
— Jaki plan? — odezwała się Lizzy, spoglądając z zachwytem na starszą siostrę. Była taka piękna, taka dzielna, taka nieustraszona. Liza chciała być już wtedy jak ona.
— Więc jeśli spotkamy kiedyś miłych chłopców, Dizzy — zaczęła, pokazując palcem na telewizor i scenę z bajki, gdzie księżniczka bierze ślub z księciem — Jak będziemy duże, musimy razem zrobić ślub! Będziemy przy sobie w tym dniu, prawda? Jedna będzie wyglądać jak księżniczka w takiej ogromnej, białej sukni, a druga będzie stała obok i płakała. Bo popłaczemy się ze wzruszenia, co nie? Musimy, bo bez tego nie ma ślubu! Siostry zawsze płaczą. Ciebie, tato, też zaprosimy.
— Och, jak mi miło, że moje córki zaproszą mnie na własne śluby! Jestem taki szczęśliwy, tak bardzo wam dziękuję! — ekscytował się teatralnie, na co córki głośno zachichotały.
— Dizzy, ja jestem starsza, więc pewnie pierwsza będę miała ślub. Będziesz przy mnie, prawda? Obiecujesz?
— Tak! — blondynka ucieszyła się na słowa siostry. Chryste, ja ona była w nią wpatrzona...
— Zdradzę wam, że jest takie ładne słowo... — zaczął szeptem James, nieco tajemniczo — Druhna. Możecie być swoimi druhnami. To znaczy, że będziecie koło siebie na ślubie, tak jak planujecie.
Były takie małe. Tak wielu rzeczy nie były wtedy świadomie... tak wielu rzeczy nie przewidziały.
— Będziemy swoimi druhnami, słyszysz Dizzy?! Druhnami!
Elizabeth zaśmiała się jak kwiaty na wietrze, szczęście skowronka i trzepot skrzydeł anioła.
— Bardzo chciałabym być twoją druhną, Tass.
— Będziesz najlepszą druhną na świecie, Dizzy. Jestem tego pewna.*
Liza się ocknęła. Pewnie trwało to kilka sekund, gdy w głowie przeleciało jej wspomnienie tamtego wieczora. Ani Sophie, ani Lauren nie zauważyły tego, co działo się z Lizą, ale to dobrze. To bardzo dobrze.
— Mike na pewno weźmie Spencera — zaczęła Jones. Dźwięk jego nazwiska bolał Lizę — Odkąd pamiętam są jak bracia. Alex nie przepada za Stassy, ale wiecie jak to jest — uśmiechnęła się — jeśli na czymś zależy Mike'owi, Alex idzie za nim w ciemno.
— Tak myślałam, że Spencer — odparła Sophie — A kto u Stassy? Słyszałaś coś może?
Lauren westchnęła głęboko. Ona coś wiedziała.
— Szczerze, nie mam pojęcia — odpowiedziała — Nie wiem, komu Stassy jeszcze ufa. Nie jestem pewna, czy ona w ogóle kiedykolwiek komuś ufała do tego stopnia.
Serce Sophie na chwilę zamarło. W końcu była jej najlepszą przyjaciółką, niemożliwe, żeby nie wzięła jej chociażby pod uwagę...
— Pewnie wybierze ciebie, Soph — wtrąciła Liza, odchrząkując — Nikt lepiej się nie nadaje do takiej ważnej roli — Darling widziała ten smutek, który pojawił się w jej oczach — Nie martw się, Wood, Stassy by ci tego nie odebrała.
Podała jej dłoń z boku siedzenia tak, żeby dziewczyn z tyłu mogła ją złapać. Liza mocno ścisnęła palce szatynki, jakby chciała ją wesprzeć. Za dużo dla niej znaczyła, by patrzyła na Elizabeth tymi zielonymi, ale tak okropnie smutnymi oczami. Powinna się uśmiechać. Ona na to zasługiwała.
— Teraz ubieramy na twarz uśmiechy, kobietki, bo dojechałyśmy — stwierdziła, gasząc silnik na parkingu, z którego prowadziła prosta droga do oświetlonego budynku. Na frontowej ścianie widniał wielki neon kuli i dwóch kręgli — Zero smutku, rozumiemy się? To ma być dobry wieczór dla każdego z nas.
Przytaknęły i zgodnie wysiadły z auta, kierując się do kręgielni. Liza mimochodem spojrzała na Sophie, która nie miała ani na sobie, ani w dłoni skórzanej kurtki spencera. Widocznie zostawiła ją w aucie, a to nie rozwiązywało problemu Lizy, bo znowu będzie na niego skazana. Niemal przy samym wejściu, na miejscu parkingowym, stało czerwone Camaro Mike'a, dobrze rozpoznawalne przez Lizę.
Rozejrzała się po całym betonowym placu i na szczęście nigdzie nie zauważyła czarnego Challengera spencera. Miała cichą nadzieję, że go nie spotka tego wieczoru, a nawet jeśli, to tylko przez moment, by oddać mu kurtkę i mieć spokój. Nie patrzeć na niego, nie rozmawiać, najlepiej nie oddychać nawet tym samym powietrzem.Jednak była pewna, że Alex nie przegapiłby urodzin swojego najlepszego przyjaciela. I to stwarzało problem.
Co więcej, nie dawała po sobie poznać, że coś jest nie tak. Najlepiej było, gdy nikt nie znał prawdy o jej uczuciach. To było najbezpieczniejsze. A wtedy najbardziej bała się spotkania z siostrą, która już zapewne czekała ze swoim narzeczonym w środku na znajomych. Obawiała się spotkania z własną siostrą, o ironio! Z tą w którą kilkanaście lat wcześniej była wpatrzona jak w obrazek...
Nawet nie zauważyła, że zwolniła przez ten czas kroku i obracając pierścionek z perełką na palcu przez stres, została w tyle. Lauren i Sophie dotarły już do drzwi i czekały cierpliwie, aż Liza dotrze do miejsca. Przemknęła przez szklane drzwi, z których na zewnątrz wychodziła kolorowa poświata, a z każdym krokiem dalej coraz intensywniej obracała sobie obrączkę na palcu, zamiennie z wyłamywaniem kostek u rąk.
Szła pierwsza, nie wiedząc nawet dokąd się kierować. Na szczęście Lauren zauważyła zakłopotanie Lizy i poprowadziła dwie dziewczyny po schodach na niższe piętro, gdzie w piwnicy budynku znajdowała się kręgielnia. Liza kilka razy potknęła się o własne nogi, stawiając krok w dół. Sophie szła za nią, ale umykało to jej oczom. Może to i lepiej.
Gdy platynowłosa stanęła na półpiętrze, z którego doskonale już było widać ogromne pomieszczenie, sama nie dowierzała. Bowiem cała kręgielnia była zapełniona ludźmi, a przy jednym okrągłym stoliku wynajętym na urodziny – siedziały osoby, których najchętniej by już w życiu nie oglądała.
— Oby to były pieprzone żarty — parsknęła z tupetem pod nosem, nie oglądając się nawet za siebie, na podążające za nią dziewczyny. Liza zauważyła, jak energicznie pokonuje pozostałe stopnie schodów, by później mocno uderzać obcasem o parkiet. Muzyka leciała delikatnie w tle, jakiś kawałek Drake'a, a Lauren szła niemalże w rytm piosenki.W oczach Lizy wydawała się taka pewna siebie... taka, jakby jej własny cień był nią przerażony.
— Moje dziewczyny przyjechały! — pisnął, nieco za wysokim głosem, Michael. Liza musiała przyznać, że wyglądał naprawdę dobrze. Zwyczajnie, ale wciąż dobrze. Miał na sobie koszulkę z jakimś zespołem, nie za szerokie czarne jeansy i w końcu zdjął z głowy tą bejsbolówkę, w której chodził niemal bezustannie. Włosy podwijały mu się u końcówek, a delikatny zarost, który zawsze gościł na jego twarzy, zniknął. Michael wyglądał od razu młodziej – jakby kończył osiemnaście lat, a nie dwadzieścia pięć.
— Pięknie wyglądacie! — przecisnął się między stolikami, krocząc do dziewczyn przy schodach. Podszedł do Lauren, która stała najbliżej i szepnął ostrzegająco — Bez bicia się, Laurie. Błagam, też mi się to nie podoba, ale darujmy sobie jeden wieczór.
— Powstrzymam się tylko ze względu na Marigold — warknęła, jednak na tyle cicho, by znajomi z oddali nie usłyszeli. Uśmiechnęła się sztucznie, jakby właśnie rozmawiała z Mike'm o najzabawniejszych sprawach na świecie — Mnie powstrzymasz, ale Spencer...
— Jeszcze nie przyjechał. Miał jakieś sprawy, ale mam nadzieję, że do czasu kiedy zjawi, oni się już zwiną — dodał, a wzrok Lauren ponownie powędrował na stolik przy ostatnim torze.
Zauważyła Ethana, obejmującego Lori ramieniem, obok niej siedziała też Stassy, która nie była nawet powodem jej złości. Ona była niczym w porównaniu z chłopakiem, który zajmował miejsce obok Marigold. Bo był to Hunter.
Lauren nikogo tak nie nienawidziła jak właśnie jego. Jego i jego otoczenia. Miała do niego żal o wszystko, co cokolwiek zrobił jej i każdej osobie, na której jej zależało. A co gorsze, Spencer, lori, Ethan czy nawet Mike byli jeszcze gorzej nastawieni do Huntera.
To śmieszne, jak mało dzieli urodziny od wieczora rozlewu krwi, prawda? Bardzo śmieszne.
— Lizzy! Cześć, mój skarbie — oderwał wzrok od Lauren i wreszcie przywitał się z Lizą. Tak jak zawsze – mocno przytulając, podnosząc do góry i niemal ściskając ją do tego stopnia, że organy wewnętrzne robiły fikołka. Chociaż był wylewny w uczucia. Chociaż tyle dobrego. — Wyglądasz w tym, jak pieprzona bogini! — pisnął z wrażenia, skanując wzrokiem ubranie Darling — Matko, Sophie ty też piękna! To dla mnie jesteście takie wystrojone, co?
Cały Michael.
— Zaprowadzisz nas do towarzystwa — Lauren odchrząknęła, mocno akcentując ostatnie słowo — Czy udusisz zanim dotrzemy do stolika? Bo jeśli tak, to jestem pierwsza w kolejce, byle tam nie siedzieć.
— Chociaż, kurwa, udawaj, że się uśmiechasz. Chociaż tyle dzisiaj dla mnie zrób.
Głos Robinsa był jak krzyk dla Lauren. Ten ton nigdy nie prowadził do niczego dobrego, a zwłaszcza, gdy Jones widziała w pomieszczeniu przynajmniej jedną potencjalną ofiarę na celowniku.
— Jeżeli on mi dzisiaj podpadnie... — uprzedziła go Lauren.
— To sam go powieszę za jaja przy żyrandolu, obiecuję — dodał milszym głosem, uśmiechając się i wydobywając w policzkach te urocze dołeczki. Prześmiesznie to wyglądało – raz warczał na przyjaciółkę, by później uśmiechać się do niej od ucha do ucha — Chodźcie, słoneczka. Musimy opić moje urodziny!
Ruszyły za nim, a Liza – oczywiście – bawiła się swoim pierścionkiem na palcu, by w jakikolwiek sposób dać upust stresowi. Widziała Stassy kątem oka – ale ona na nią nie spojrzała.
Sophie złapała się ramienia Lizy, och gdyby tylko wiedziała, że blondynka trzymała się gorzej od niej, i szły tak, pod rękę. Gdy cała czwórka dotarła do stolika na końcu, Lori poderwała się jak poparzona z miejsca i omijając Lauren czy kogokolwiek, rzuciła się na szyję Lizie. Mocno ją przytuliła, ściągając jej głowę nieco w dół – była dużo wyższa od Lori i wyglądało to prześmiesznie, jak się tak uczepiła jej ciała.
— Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak mi wstyd za ostatni raz — szepnęła jej do ucha, a głos był widocznie zmartwiony — Nie pamiętam za wiele, ale pewnie się strasznie ośmieszyłam...
— Szkoda, bo miałam nadzieję, że powiesz mi, gdzie zniknęły palemki z drinków, które wypiłaś — uśmiechnęła się — Przyjmę wersję, że je po prostu zjadłaś.
— Liza! — prychnęła z tym swoim akcentem — Jesteś fajniejsza, niż zapamiętałam. I teraz, gdy mi się nie rozmazuje obraz, to stwierdzam, że jesteś jeszcze piękniejsza. Taka laleczka.
Puściła do niej oczko, odrywając od jej szczupłego ciała. Spojrzała na Sophie i zmarszczyła zabawnie brwi.
— Ale ciebie chyba nie znam — zaczęła, uważnie jej się przyglądając — Czyli wszystkie takie ładne jesteście w tej Francji?
Sophie od razu się szeroko uśmiechnęła. Polubiła ją od pierwszego słowa, taka chyba była po prostu Lori. Taka, której nie dało się nie lubić. Która urzekała od samego początku. Dokładnie tak, jak Mike.
Liza spojrzała dopiero wtedy na swoją siostrę. Siedziała między Ethanem a zapewne miejscem Mike'a, grzebiąc coś w telefonie. Poświata odbijająca się od jej twarzy tylko utwierdziła Lizę w przekonaniu, że z dnia na dzień coraz mocniej przypomina ich mamę. I mimo wszystko musiała przyznać, że obie były niesamowicie urodziwe. Choć środek miały identycznie zepsuty i zwyczajnie zły... to nadrabiały stracone punkty wyglądem.
Przynajmniej Liza tak zapamiętała matkę. Może przez tyle lat zdążyła się zmienić, tego nie wiedziała. I chyba nawet nie chciała się nigdy dowiedzieć.
— Cześć, ślicznotko — zauważyła ją Goldie, uśmiechając się szeroko w jej stronę. Odpowiedziała, a jednocześnie spojrzała na Lauren. Tak blisko, jednak tak daleko. Patrzyła na Gold z czymś w oczach, czego nie dało się konkretnie nazwać. Może było to coś pokroju, smutku, choć iskrzyło się tam też obrzydzenie. I współczucie. Zupełnie tak, jakby było jej przykro z powodu panny Spencer. — Liza, to Hunter — wskazała na niego, uśmiechając się znów szeroko. Kłamała. To nie było szczere — Jest moim...
— Chłopakiem — dodał ciemnowłosy, po raz pierwszy spoglądając na Darling.
Miał okropnie zimny głos, niczym zdarty od krzyku. Podobny do Spencera, jednak bez jakiegokolwiek ciepła, bez zachrypnięcia, bez tej zwyczajności w niezwyczajności. Od razu, gdy hunter się odezwał, ciało Lizy poczuło dreszcz — Miło mi wreszcie poznać.
Wreszcie?
Podaj jej dłoń i Elizabeth mogłaby przysiąc, że nigdy nie ściskała tam lodowatych i szorstkich dłoni. Były niczym odzwierciedlenie całej jego osoby. Krótko obcięte, ciemne włosy, szeroka i ostra szczęka, dziwny błysk w oku i ten wyraz twarzy, który najzwyczajniej w świecie przerażał. To samo powtórzył z Sophie. Ten sam szorstki dotyk, to samo spojrzenie, ten sam wyraz twarzy.
Liza nic nie odpowiedziała na jego słowa. Po prostu zajęła miejsce między Lori a Lauren, by czuć się bezpiecznie. Bo po tym, jak go zobaczyła, coś nie dawało jej spokoju zupełnie tak, jakby zwiastował problemy. I to nie takie, jakie Spencer. A gorsze. O wiele gorsze.
Co więcej, Darling nie potrafiła zliczyć, ile razy spoglądała na Stassy w ciągu minuty. Ale na szczęście, nie tylko ją dręczyła obecność siostry – wzrok Lauren, Lori czy Marigold był identyczny. Wszystkie miały do niej o coś żal. Wszystkie najchętniej rozpętałyby tam wojnę. A jedynym wyjątkiem była Sophie. Sophie Wood, która była w nią wpatrzona tak, jak mała Liza w swoją starszą siostrę. Tyle że w przeciwieństwie do szatynki, Elizabeth w końcu przejrzała na oczy.
— Więc co kto pije? — zapytał Mike, gdy wszyscy mniej więcej się rozgościli na skórzanej kanapie w kształcie niedomkniętego okręgu.
— Tobie powinno wystarczyć po ostatniej sytuacji, Atlantydo — mruknęła pod nosem Lauren, nawet nie zaszczycając przyjaciela spojrzeniem.
— Lauren, moja urocza przyjaciółko — zwrócił się do niej, wymuszając uśmieszek — Przydałaby ci się cała kolejka, bo ktoś tu chyba wstał lewą nogą — zasugerował, a jego spojrzenie krzyczało zachowuj się, obiecałaś, że się powstrzymasz, zrób to dla mnie, zrób to dla Goldie.
Lauren zrozumiała jego ciche prośby. Stwierdziła, że jeśli ma być tam cały wieczór z zerowym wynikiem morderstw, nie da rady na trzeźwo.
— Ja was odwiozę, bez problemu — zaproponował Ethan, uśmiechając się do Lizy i Sophie Był takim dobrym przyjacielem.
Skończyło się na tym, że Lauren dostała dla siebie całą kolejkę shotów, a cała reszta, która tego dnia nie prowadziła samochodu wypijała różnorodne drinki. Mike zaczął się w pewnym momencie niepokoić o swojego najlepszego przyjaciela. W porządku, mówił, że się spóźni, bo ma coś ważnego do załatwienia, ale niedługo byłaby godzina, odkąd wszyscy się zebrali. Alex rzadko kiedy spóźniał się aż tyle.
Ale Ethan go uspokajał i tłumaczył, że dobrze znają Spencera i do tej pory nigdy nie przegapił jego urodzin, więc na pewno się zjawi. Zostało tylko czekać.
Wszyscy naprawdę dobrze się bawili. W pewnym momencie po części zapomnieli o urazach i żalach, które sobie wytykali. Sophie rozmawiała sporo z Marigold i Hunterem, Liza wdawała się w rozmowy bardziej ze stroną Lauren, Lori i Ethana. Mike natomiast rozmawiał z każdym, zawsze miał coś do powiedzenia czy zarzucenia jakimś żartem. Stassy jedynie milczała przez większość czasu. Ale nikogo to przecież nie dziwiło.
— Blondi, ale my wciąż nie wiemy, co wy tak długo robiliście w tej łazience! — wytknął jej rozbawiony Ethan, upijając red bulla i nagle przypominając sobie o imprezie sprzed tygodnia — Znaczy, wiesz Liza, bez nacisku, ale...
— Ethan, w porządku. Uwielbiam cię, więc powiem ci prawdę — zaczęła, układając płasko dłonie na stoliku. Wykonała palcem gest, by zbliżył się i nadstawił ucho — Liczyliśmy spadające krople wody z kranu, fajnie nie? — uśmiechnęła się zadowolona, przechylając głowę w bok.
Ethan przez moment wyglądał na zadowolonego, że w końcu dowie się czegoś nowego, ale mina zrzedła mu w dosłownie kilka sekund.
— Czemu wszystkie baby są takie wredne? Co zrobiłem nie tak w życiu?! — wypominał sobie, choć od razu został szturchnięty w ramię przez Lori.
— Uważaj sobie, mój chłopaku — niektóre słowa, które wypowiadała, brzmiały komicznie z jej akcentem — Nie obrażaj mojej Lizzy, bo zaraz możesz być moim byłym. W oka mgnieniu.
Ethan chyba się jej niekiedy trochę bał, ale nic dziwnego. Dziewczyny z latynoskimi korzeniami nie są łatwe do udźwignięcia. Zwłaszcza tak rzadkie egzemplarze, jak Lori.
— Mike! — krzyknęła Lauren, przechylając zawartość kieliszka — Kiedy otworzysz prezenty, kochaniutki?
— Wiecie, że ja... — zaczął, jednak przerwało mu pewne zjawisko. Bowiem przez tłum bawiących się i kłócących o wygraną w kręgle ludzi, przeciskał się wysoki brunet. Miał na nosie okulary, a na ramionach spraną, brązową kurtkę — Przyszedłeś! Boże, Tony!
Podekscytowany Mike przeskoczył przez oparcie kanapy i od razu przywitał się z przyjacielem. Znali się od małego, a z pewnego powodu rzadko się widywali.
— Jak dawno cię nie widziałem! Chryste, skąd wiedziałeś o urodzinach? Przecież nie odebrałeś ode mnie telefonu, a chciałem cię zaprosić. Tony, zajebiście się cieszę!
Tony nie rozejrzał się dookoła. Zawsze, gdy z kimś rozmawiał sprawiał wrażenie, że słucha tej osoby całym sobą. Że w tej chwili tylko to się liczy, a Tony jest uważny co do każdego słowa. Ale może jakby się obrócił, zobaczyłby tam pewną ciemnowłosą dziewczynę.
— Powiedzmy, że zostałem tu zaciągnięty siłą — uśmiechnął się. Tony rzadko się uśmiechał! Wtedy nie był szary i błękitny, jak zachmurzone niebo, a złocisty, błyszczący, najjaśniejszy na świecie.
Mike zamrugał kilka razy. Od razu uśmiechnął się na pierwszą myśl, która wpadła mu do głowy.
— Alex cię przywiózł, co? — zapytał, na co Tony pokiwał jedynie głową. Wciąż się delikatnie uśmiechał — Już myślałem, że nie przyjedzie.
— Dobrze wiesz — zaczęła Lauren, już nieco bełkocząc — Że gdy nikt nie przychodził na twoje urodziny, Alex był zawsze. Jak miałoby go zabraknąć?
— Jest jeszcze w samochodzie i do kogoś dzwonił, zaraz powinien przyjść — dodał Tony i w końcu się rozejrzał. W oczy od razu wpadły mu bujne, ciemne fale włosów, uśmiech Julii Roberts i chłopak, który obok niej siedział. I niestety, ale go znał.
Gold na niego spoglądała, odkąd się zjawił. Chyba go znała, chociaż nie była do końca pewna... Coś jej się przypominało, ale była bardziej przekonana, że to jakiś sen, aniżeli prawda.
Wstała, uśmiechając się szeroko. Jak Julia Roberts w Notting Hill.
— Marigold — podała mu rękę, którą on delikatnie uścisnął. Poczuła, jakby znała ten dotyk.
— Anthony — odparł, odwracając niemal natychmiastowo głowę. Nie pamiętała go, za dużo wypiła, nie pamiętała go, za dużo wypiła... nie pamiętała go!
Tego, jak rozmawiali o śmierci, jak dzieliła się wspomnieniami z dzieciństwa, jak tańczyli do jego ulubionej piosenki, jak wręczył jej białego tulipana... Urwał jej się film. A Tony tak bardzo pragnął, by ona pamiętała ten film. Ten film, który miał w sobie coś z Notting Hill. Ten film, w którym on był Williamem Thackerem, a ona Anną Scott.
Poczuł, że musi wypić. Dużo. Od razu.
Zajął miejsce obok Lauren, sięgając po kieliszek i przechylając go co do ostatniej kropli.
— Tony, nie wiem od kiedy masz taki szybki spust, ale korzystaj, przyjacielu — zdziwiony Michael poklepał go po plecach — Pij, pij, miej coś od życia.
— Pan Zakochanie we własnej osobie — zaczęła Liza, co od razu przykuło do niej spojrzenie Tony'ego. Była przekonana, że to ten chłopak, którego poznała na wykładach u Fitzgeralda.
Pomrugał, jakby niedowierzając.
— Pani Niemal — odparł, uśmiechając się szeroko. On się przecież mało uśmiechał!
— Chwila... — wtrącił się Ethan — wy się znacie?
— Na to wychodzi — odpowiedziała Liza — Mamy razem wykłady z literatury angielskiej.
— O kurwa — pisnął, łapiąc się za kark — Tego się chyba nie spodziewałem.
Lauren oparła się łokciem o blat, a na dłoni ułożyła ciężką głowę.
— Ethan, nie krzycz, bo cię wypatroszę — uśmiechnęła się do niego — I Mike... ja czekam na twoje prezenty.
— Specjalnie zrobię ci na złość i ich ani nie przyjmę, ani nie otworzę, pasuje? — miał prześmieszny głos. Tak jakby rechotał — Poczekamy na Spencera.
— Wychodzę stąd — stwierdziła, zbierając się nieporadnie z kanapy.
— Gdzie idziesz? — dopytał Mike, bo było wariactwem puszczać ją gdziekolwiek samą w takim stanie.
— Zwymiotować własny prezent na trawę — odparła, drepcząc i plątając sobie nogi co chwilę.
Liza patrzyła na nią ze współczuciem. Była dla niej w jakiś sposób ważna, a empatia Darling nigdy w niczym nie pomagała. Więc poszła za nią, podtrzymując jej wątłe ciało.
— Lizzy, moja piękna przyjaciółka Lizzy — markotała pod nosem — Będziemy sobie razem wymiotować? Może potrzymamy się za ręce, będzie wiesz... milej.
— Tak, Lauren, tak, tak — odparła, prowadząc ją po schodach — Nie wolałabyś, no wiesz, iść do łazienki? Łatwiejsza droga.
— Chyba lubię wyprawy, Liza. Tak, chyba tak. Chyba lubię sobie czasem odejść jak najdalej od ludzi, którzy przynoszą kłopoty. Nie, żebym była jakaś niemiła... — dodała szeptem — Ale nie przepadam za Hunterem.
Darling przewróciła oczami. Uwielbiała ją, ale w momentach, jak takie, nie wiedziała jak się zachować. Niby była częścią ich wszystkich, niby jej nie pomijali, niby była w ich paczce... Ale z drugiej strony wiedziała, że nigdy nie będzie kompletnym elementem tej grupy, że zawsze będzie choć trochę pomijana. Bo przecież nie wiedziała nic o ich przeszłości. A chyba właśnie w niej leżał klucz, prawda?
Lauren wypchnęła nieporadnie drzwi, stawiając kilka kroków po betonowym parkingu, aż trafiła na pas zieleni. Lizie szkoda było kwiatów i rabatek, które tam kwitły, ale musiały jakoś znieść prezent od Lauren.
Trzymała jej włosy, gdy ta zgięła się wpół i wymiotowała. Liza od rana chciała to zrobić, chryste, od tygodnia nie było momentu, kiedy nie myślałaby o wymiotowaniu. A gdy Lauren wtedy była w takim stanie, ledwo co się powstrzymywała.
Zajęło jej chwilę, zanim doprowadziła się do porządku. Wyrzuciła z siebie wszystko, co tylko mogła, szkodząc jedynie kwiatom. Usiadła na krawężniku, podciągając kolana bliżej klatki piersiowej i opierając na nich bok twarzy. Liza rozejrzała się po ruchliwej ulicy obok i parkingu, na którym dostrzegła czarnego Dodge'a Alexa. Cicho westchnęła i dołączyła do jasnowłosej, siadając obok..
— Wiesz, Liza... — zaczęła, mając przymknięte powieki. Mówiła tak delikatnie, jak delikatne były kwiaty wiśni — Hunter nie byłby złym człowiekiem, gdyby nie zrobił mi wiele złego w przeszłości. Mnie i każdemu, kto siedział przy tym stole. Spencerowi w szczególności.
Zmarszczyła odrobinę brwi, ale słuchała dalej. Skoro Jones sama chciała to z siebie wyrzucić, musiała dać jej uwagę. Musiała czuć, że ktoś jej słucha.
— Kiedyś był z nami wszystkimi blisko, był jednym z najlepszych przyjaciół Alexa, zaraz po Mike'u. Ale później... — przerwała na moment — później coś się w nim zmieniło. Na o wiele gorsze. I ja tak sobie patrzyłam, tak sobie patrzyłam na to, jak on tonie, wiesz? Szedł na dno, Lizzy. I nikt nie chciał go nawet ratować, wiesz czemu?
— Czemu? — dopytała, odchrząkując, bo jej głos stawał się dziwnie słaby.
— Bo on kiedyś nie chciał ratować osoby, która była w takim samym stanie, jak on później. Karma go dopadła — dodała — A ja zwyczajnie nie mogę na niego patrzeć, bo z tyłu głowy wciąż mam tą osobę, której nie pomógł. Mam do niego po prostu ogromny żal, Liza. Ogromny żal.
Wypowiadając te słowa, owinęła się bardziej skórzaną kurtką. Jakby była samotna i próbowała dać sobie to, czego nie dostała od innych.
— Rozumiem, Lauren.
Lauren chwilę się zastanowiła. Otworzyła oczy i spojrzała wprost na Lizę, oświetloną latarnią.
— Czemu ty jesteś taka dobra, Darling?
Dobra? Liza nie uważała się za faktycznie dobrą osobę...
Była zwyczajna. Starała się być taką, jaką nikt nigdy dla niej nie był. Starała się rozumieć, bo sama nigdy nie była zrozumiana, ba! Nikt nawet nie próbował. Zawsze oceniana. Więc wiedząc, jaki to ból, wolała dawać siebie całą innym, którzy jej potrzebowali. Jej i jej zrozumienia.
Ale taka była Liza. Niezbyt wyjątkowa, prawda?
Po prostu zbędna.
Częściej, niż rzadziej. Wielka szkoda, naprawdę wielka szkoda...
—- Po prostu cię rozumiem. Tylko tyle, Jones — zapewniała ją, wzruszając ramionami, jakby to była najbardziej oczywista sprawa na świecie — Ale nie wiem, czemu akurat wybrałaś mnie, żeby to z siebie wyrzucić.
Nawet nie myślała długo nad odpowiedzią.
— Bo mam wrażenie, że jesteś jedyną dziewczyną na tym popieprzonym świecie, która mnie nie oceni za to, co powiem, co zrobię, jak się zachowam. Ty po prostu rozumiesz. Nie oceniasz, a rozumiesz.
Serce zabolało Lizę jeszcze mocniej. Czuła, jak wszystko ją przytłacza, jakby siedziała w małym pokoju, a ściany stawały się coraz bliższe. Jakby spadała i nie wiedziała, jak pomóc sobie, a tym bardziej platynowłosej.
Mimo że była oparciem ludzi, w jakiś sposób ją to przerastało. To, że każdy mógł na niej polegać, mimo że dobrze jej nie znali; że zawsze znajdywali w niej pokój, porządek, ład; że uspokajała chaos, który dział się w innych ludziach. Tyle że nikt nie zdawał sobie sprawy, że pomagała innym, bo nie potrafiła pomóc sobie sama.
Była domem. Domem, który tonął.
— Lauren, ja... — próbowała, jednak nawet nie wiedziała co ma powiedzieć.
— Nie musisz nic mówić. Po prostu dziękuję, wiesz? Dziękuję, że jesteś pierwszą osobą od dwóch lat, której mogłam powiedzieć, co czuję. I dziękuję, że mnie nie oceniłaś.
Chwilę tak siedziały w ciszy, choć miało się wrażenie, że powietrze dookoła nich krzyczy. To był chyba ten wieczór, kiedy obie zrozumiały, że już są przyjaciółkami. Nie musiały znać swojego ulubionego koloru czy daty urodzin. Po prostu sobie zaufały. Tak zwyczajnie, najzwyczajniej jak to tylko możliwe.
— Chyba tam wrócę — podniosła się energicznie i o wiele za szybko, bo straciła nieco równowagę.
— Pójdę z tobą — odparła Liza, łapiąc ją za rękę. Ta jednak od razu delikatnie wysunęła swoje ramię spomiędzy uścisku Darling.
— Muszę dać sobie radę sama. To nawet nie jest takie trudne, wiesz? — Liza doskonale wiedziała — Robię to od zawsze. Można się przyzwyczaić.
Ale Liza chciała jej pomóc. Chciała, żeby wiedziała, że nie musi sama sobie radzić.
I nie wiedzieć czemu, ale słowa Lauren w nią uderzyły. Może dlatego, że były też o Lizie. Może dlatego, że zabolało ją, jak taka osoba jak Jones może przez całe życie iść sama. Może rozumiała ją bardziej, niż cały pozostały świat.
Szły powoli w stronę wejścia, trochę nieporadnie i niezbyt zgrabnie, ale nie było to mocno istotne. Ważne, że Lauren robiła to sama, a Liza była obok, w razie gdyby nie wystarczyła sobie samej.
Weszły do środka i schodzenie po stopniach w dół okazało się trudniejsze, niż wspinanie na piętro. Liza tylko patrzyła na Lauren i modliła się na duszy, by nic sobie nie zrobiła po drodze.
— Liza?
— Tak? Co się dzieje?
— Widziałaś Spencera na parkingu? Samochód był, ale on...
Chyba przestała lubić o nim słuchać.
— Nie, Lauren. Nie widziałam, może ma coś jeszcze do załatwienia — prychnęła. On zawsze miał coś do załatwienia. Zawsze coś, co było ponad znajomych.
— Szkoda, bo miał przecież z tobą pogadać.
Co?
Liza przystanęła na jednym ze schodków, obserwując platynowłosą. Czegoś w tym nie rozumiała.
— O czym ty mówisz, Lauren? — dopytała, mrużąc oczy. Nawet nie spostrzegła się, kiedy znowu bawiła się pierścionkiem na palcu, by się odstresować. Chryste, co on z nią robił...
— O Boże — zakryła dłonią usta — Chyba nie powinnam...
— Lauren Jones, w tym momencie masz mi powiedzieć. Jeśli nie, to wyciągnę to z ciebie innym sposobem.
Mówiła, że już jej nie obchodzi. Że jej nie interesuje, że nie lubi o nim słuchać, że zwyczajnie ma dość jego i problemów, która ciągnie za sobą. Sama nie rozumiała, czemu od razu, gdy usłyszała słowa o rzekomej rozmowie,
— Już nie pamiętam — odparła krótko, stąpając koślawie po schodach — Wiesz co? Zapomnij, blondi. Coś mi się ubzdurało — machnęła ręką, jakby miała się tym nie przejmować.
I może by się nie przejmowała. Ale chodziło o Spencera.
— Chodź, Darling — kontynuowała — Mike ma przecież urodziny! Chodź, chodź, raz dwa.
Pociągnęła ją za dłoń między stołami z kanapami, docierając do ostatniego.
I kto ukazał się oczom Lizy? Wysoki brunet, który zaciskał szczękę do bólu i patrzył tymi swoimi srebrnymi oczami na Marigold. Czuło się w powietrzu, że wisi tam coś ciężkiego. Chęć mordu, przykładowo.
— Dziewczynki wróciły! Lauren, jak tam twój prezent? Trawnikowi się podobało? — dopytywał Mike, uśmiechając się szeroko. Na pokaz. Tak jakby chciał załagodzić sytuację i zelżyć atmosferze, między siostrą a bratem.
Wzrok przeniósł się na dwie jasnowłose, które zajęły z powrotem swoje miejsca. Liza czuła na sobie spojrzenie pewnego chłopaka, ale ona nie raczyła chociażby obrócić głowy w jego stronę. Zupełnie tak, jakby nie istniał. Jakby go nie widziała. Jakby nie chciała go widzieć.
— Wiecie, co? — zaczął Ethan, klaszcząc w ręce — To chyba czas na prezenty. Rodzinka w komplecie, Mike do roboty! Raz, dwa! Nie możemy się doczekać, czy spodobają ci się prezenty, prawda? — nikt nie odpowiedział — Widzisz? Wszyscy wyczekują!
Tak, Ethan i Mike mieli dar ratowania sytuacji, których żaden normalny człowiek by nie tknął palcem. Ale tyle dobrego, że się rozumieli.
Lori, zauważając Lizę, przysunęła się do niej, by usłyszała jej szept. Widać było, jak atmosfera zrobiła się gęstsza odkąd zjawił się Spencer.
— Tamten jełop na szczęście wyszedł — zaczęła najciszej, jak to możliwe — Ale na nieszczęście, wpadł na Spencera na schodach.
To wyjaśniło wszystko. To, że Hunter zniknął; to, że Marigold miała zwieszony wzrok na swoje kolana i nie potrafiła spojrzeć na brata; to, że Spencer miał żal (ale jednocześnie jakąś miłość) w oczach, gdy patrzył na własną siostrę.
To dlatego, że przyszła na urodziny z kimś, kogo kochała. Z kimś, kto skrzywdził ich wszystkich i przyczynił się do cierpienia. Z kimś, kogo Spencer nienawidził całym sobą.
Ale ironia chciała, by siedział przy stole również Tony. Miał tyle wspólnego z Hunterem.
— Dobra, więc biorę pierwszy, jaki nasunie mi się pod dłoń — powiadomił, spoglądając na dwie koperty i jedną torebkę prezentową.
— W takim tempie nie otworzysz ich do przyszłych urodzin, Michael — mruknęła Lori, odrywając wzrok do Lizy.
Mike przewrócił oczami i wyciągnął z prezentu kolorowe bibułki, przykrywające zawartość. W środku torebki znajdował się stary aparat drukujący zdjęcia natychmiast po wykonaniu. Stassy uśmiechnęła się pod nosem, pierwszy raz tego wieczora odkładając telefon z ręki.
— To od ciebie? — zapytał wzruszony Mike, oglądając aparat z każdej strony. Był ogromnym fanem fotografii i mimo że nigdy nie kształcił się w tym kierunku, uwielbiał uchwycać sekundy na kliszach — Boże, jak ja cię kocham, Anastasia — mocno ją przytulił, przyciskając do boku. Objęła go w pasie, a ten ucałował czubek jej głowy.
Kochał ją. Tak mocno, że to aż przerażało.
Co prawda miał już jeden podobny aparat, który wygrał w automacie w wesołym miasteczku na koniec lata, ale jakością miał się nijak do tego, który otrzymał od swojej miłości. Choć tamten polaroid nie był zły — zrobił Lizie i Spencerowi pamiętliwe zdjęcie.
— Otwieraj kolejny, nie mamy całej nocy! — ponaglała go Sophie, wskazując na czarną kopertę. Ta była od Lizy, ale Sophie częściowo się do niej przyczniła.
— Ten jest od ciebie? — zapytał, spoglądając na Soph, która wzruszyła tylko ramionami.
Rozdarł czarny papier, a jego oczom ukazał się mniejszy kartonik z napisem Międzynarodowy Port Lotniczy w Los Angeles. Zmarszczył brwi, nie wiedząc o co chodzi.
— Chcecie się mnie pozbyć? — zapytał, na co wszyscy się uśmiechnęli. Nawet kącik ust Spencera drgnął lekko do góry.
— Pewnie bilet w jedną stronę do Atlantydy — prychnęła Lauren, na co poczuła tylko trzepnięcie w ramię od Darling.
— Otwieraj — poleciła mu Liza.
Jej głos sprawił, że Alex dziwnie się poczuł. Usłyszał ją pierwszy raz od tygodnia. Bardzo dziwne uczucie...
— No dobrze, już dobrze — otworzył sztywny kartonik, a w jego środku znajdowała się niewielka kartka — Lot Bezterminowy. Los Angeles; Paryż. Do wykorzystania w ciągu dwunastu miesięcy — przeczytał na głos. I zrobił to jeszcze raz. I ponownie. Nie dowierzał.
Od razu spojrzał na Lizę, która puściła do niego oczko. Serce zaczęło mu mocniej bić, bo mógł spełnić swoje marzenie – zobaczyć kawałek świata, na co nie mógł sobie pozwolić przez sytuację finansową, a jednocześnie wreszcie mieć okazję poznać ludzi, którzy wychowywali jego miłość życia. Skoro nie byli zaproszeni na ślub... miał możliwość poznać Jamesa Darlinga w inny sposób.
— Dziękuję — tylko jedno, ciche i łamiące się słowo wypuściło usta Robinsa. To wystarczało, bo był naprawdę wdzięczny. Tak wdzięczny, że go to przerastało — Poznam waszą rodzinę, kochanie — spojrzał na Tass, która była nieco przybita — Nie cieszysz się?
— Oczywiście, że się cieszę, Mike. Oczywiście, że tak.
Spojrzała w końcu, pierwszy raz tego wieczora na Lizę. Ku zaskoczeniu, uśmiechnęła się do niej delikatnie, niemal niewidoczne... Ale jej oczy były łagodniejsze. Ona po prostu była łagodniejsza w stosunku do swojej siostry.
— Więc w czym problem? Teraz będziemy mogli polecieć do Paryża, poznam twojego tatę, dziadka...
— Tu cudowny pomysł — dodała, uśmiechając się jak najmożliwiej prawdziwie. Nie wychodziło jej to.
Mike się naprawdę bardzo wzruszył, bo miał zaszklone oczy. Kilka razy powtarzał Lizie, że czuje się dziwnie ze świadomością, że nigdy nie widział na żywo swojego przyszłego teścia... A ona to jego małe marzenie przybliżyła.
— Jeszcze jedna koperta — zauważyła Lori.
— Od nas wszystkich — dodała Marigold.
Uniósł czerwoną kopertę. Obawiał się, że to pieniądze. Nigdy w życiu nie przyjąłby od bliskich jakichkolwiek pieniędzy. Po prostu nie.
— To nie są... — zaczął ochryple, niepewnie trzymając w dłoni czerwony pakunek.
— To nie pieniądze, Mike — zapewnił go Spencer.
Jego głos sprawił, że Liza dziwnie się poczuła. Usłyszała go pierwszy raz od tygodnia. Bardzo dziwne uczucie...
— Ale na pew...
— Otwórz to, Mike — odparł Alex, czekając aż przyjaciel pozna zawartość koperty.
Tak też zrobił. Ostrożnie otworzył trójkątne zamknięcie i zaniemówił, gdy tylko dostrzegł plakietkę, pokrytą przeźroczystym plastikiem. była intensywnie czerwona z białymi i czarnymi napisami.
— Co tam dostałeś, Mickey? — zagadnęła Gold, mimo że dobrze wiedziała co jest w środku.
Robins zamrugał kilka razy i znieruchomiał. Dobry czas po prostu siedział bez ruchu, wpatrując się w kopertę, trzymaną w rękach. Nie dowierzał, kolejny raz tego wieczora. Powoli zaczął wysuwać sztywny plastik, otwierając szerzej oczy.
Gwałtownie podniósł głowę na osoby, które razem z nim tam były. Wszyscy na niego patrzyli i uśmiechali się szeroko, uważnie przyglądając jego reakcji. Wtedy zrozumiał, że to jego rodzina. Że to jego najprawdziwsza rodzina. Kompletna, niewybrakowana, która zawsze była obok.
Anastasia, Tony, Ethan, Lori, Liza, Lauren, Marigold, Sophie i Spencer. Jedyne osoby, które się liczyły w tym pieprzonym świecie.
— Nie wiem... nawet ja... nie wiem co pow... — jąkał się i od razu cichł, błądząc wzrokiem między przyjaciółmi, a kopertą w rękach.
— Mike, wszyscy wiedzą jak o tym marzyłeś — zaczął Ethan, przerywając chłopakowi jąkanie — Masz w warsztacie plakaty Formuły 1 na każdej ścianie.
— Trułeś nam dupę przez tyle czasu, że już nie mieliśmy siły o tym słuchać — dogryzła z uśmiechem Lauren.
— Ale to jest drogi prezent... bardzo drogi... — kontynuował zakłopotany, aż poczuł, jak łzy napływają mu do oczu.
— Na pięćdziesiątkę dostaniesz bolida, teraz musisz zadowolić się tylko jazdami z Hamiltonem — dodała zadziornie Marigold, nie przestając się uśmiechać.
Mike spojrzał jeszcze raz na plastikową plakietkę. Grand Prix Formula 1, 70. sezon mistrzostw. 2019. Już nie powstrzymywał łez. Daj im upust, płacząc i uśmiechając się jednocześnie.
Od razu się zerwał i popatrzył na Spencera. Tak bez wyjaśnień, od razu na niego. I zrobił to, co zawsze, bo wiedział, że to on stoi w największym stopniu za tym prezentem.
Łzy w oczach Robinsa zawsze były największymi podziękowaniami dla Alexa. Również tamtym razem.
— Mike, nie chcę cię poganiać — zaczęła Sophie — Ale ocieraj łzy, jesteś już strasznie stary — zaśmiała się — Dupa do góry, idźmy w końcu grać w kręgle!
— Ma racje, Mike — przytaknął Ethan, łapiąc go za nadgarstek i podciągając do góry — Idziemy grać.
Mieli wynajęty jeden z torów na wyłączność, ale przez tyle czasu nawet nie pomyśleli, by w końcu się za to zabrać. Bogu dzięki, że Huntera już wtedy z nimi nie było – nie musiał nawet nic mówić, przeszkadzała jedynie jego obecność. Ale było po problemie, więc chwilę później Ethan i Sophie stanęli przy ekranie, na którym podzielili paczkę na pół, tworząc dwie drużyny.
W jednej znajdował się Tony, Ethan, Spencer, Mike i Stassy, ponieważ dziewczyny miały przewagę jednej osoby. A Stassy czuła się bezpieczniej z Mike'm – tylko on i Sophie nie mieli do niej zarzutów.
Druga grupa natomiast składała się z Lori, Lauren, Sophii, Marigold i Lizy. Zaakceptowali wybory przyciskiem i wtedy rozkład dwóch drużyn i punktacja pojawiły się na ekranie nad torem, na który był doskonały widok z kanap, które zajmowali.
Gra mijała im bardzo przyjemnie. Spencer miał zaczynać jako pierwszy ze swojej grupy i chwilę zajęło Ethanowi, by w ogóle wziął w dłoń kulę, jednak jakimś cudem go przekonał. Nikt się nie zdziwił, gdy zbił wszystkie kręgle, mimo że wcześniej uprzedzał, że w ogóle nie umie grać.
Co śmieszne, Liza nie spojrzała na niego tego wieczora ani razu. Nie wiedziała, czy ma obitą twarz, krwawiące ręce czy sine oko. To ją naprawdę nie interesowało i robiła wszystko, by wytrwać z tym do końca urodzin. By ani razu na niego nie spojrzeć, bo tak było najłatwiej.
Tylko problem leżał w tym, że sama nie wiedziała, czemu to robi. Bo powód, że to stan chłopaka czy to, jak na nią działa był niewystarczający.
Po prostu widział ją w stanie, w jakim nikt wcześniej. Słabą. Potrzebującą pomocy z krwotokiem z nosa. Bezbronną, bez maski na twarzy i uśmiechu.
To ją denerwowało. Nie to jaki był, a to, jaka ona się stawała, gdy był obok.
A on się zaczynał obwiniać, bo wiedział, że nie powinien pokazywać się Lizie w takim stanie. Gdziekolwiek nie poszedł, widywała go z jakimiś ranami. Tymi na ciele, ale też tymi w środku. I to go denerwowało. Że go przejrzała.
Ale w przeciwieństwie do blondynki, patrzył na nią za każdym razem, jak była jej kolej na rzut. Nieporadnie wkładała palce w otwory, a przeszkadzały jej długie paznokcie, co wywoływalo śmiech u Lori. Gdy już sobie radziła z kulą, trafiała idealnie w rynnę, nie zbijając żadnych kręgli.
Udało jej się raz zbić więcej niż chociażby trzy, bo gdy była już zniechęcona, kula potoczyła się po idealnym środku, zbijając wszystkie kręgle na raz. Sama nie mogła dowierzyć, a gdy się odwróciła zauważyła radosną Lori i Mike'a, którzy cieszyli się z jej sukcesu na który pracowała kilka rund. Wpadła na Robinsa, któremu zarzuciła ramiona na kark, a ten ją podniósł i zakręcił w kółko z dumy.
Alex patrzył na nią, siedząc na kanapie. Była szczęśliwa, tak mu się zdawało. Ale wciąż go denerwowała, tak cholernie denerwowała.
Darling ostatnim rzutem, który jej zaskakująco wyszedł uratowała honor swojej drużyny i tym samym wygrały różnicą dziesięciu punktów. Reszta późnego wieczoru miło im upływała, bez żadnego żalu czy przykrości. Zapomnieli (albo wyparli) wszystkie problemy, które pojawiły się tamtego wieczoru. Alex nie wyglądał już na złego, Marigold nie spoglądała już speszona na swoje kolana, a świetnie się bawiła i robili to wszyscy – bo na to zasługiwał tego dnia Mike.
Rozjechali się do swoich domów koło północy, będąc ostatnimi osobami, jakie opuszczały kręgielnię. Ethan zabrał ze sobą oczywiście Lori i tak jak obiecał – Lizę i Sophie. Stassy wróciła z Mike'm do domu ich wujostwa, bo każdy wyczuwał, że siostry Darling nie mogą przebywać ze sobą zbyt długo w jednym domu. Alex zabrał mocno wstawioną Lauren, Tony'ego i Marigold.
Spencer widział, że z Tony'm jest coś nie w porządku. Okej, nigdy nie wyglądał na zbyt szczęśliwego, ale tego wieczora to był inny rodzaj smutku. Taki, którego jeszcze nigdy u niego nie widział. Bo nigdy nie polubił pewnej dziewczyny tak bardzo i nigdy nie rozczarował się aż do tego stopnia. Ale Walker nic nie powiedział Spencerowi – tak było spokojniej.
Marigold siedziała na miejscu pasażera z przodu, Lauren przechyliła głowę na ramię Tony'ego i próbowała uśmierzyć chęć wymiotów, przymykając powieki. Jednak coś jej się przypomniało.
— Spencer? — zagadnęła, spoglądając na odbicie jego oczu w lusterku wstecznym. Uniósł podbródek, czekając na dalsze słowa — Czemu z nią nie porozmawiałeś?
Alexander zacisnął wargi, a mięsień w szczęce zadrżał.
— Nie było o czym — odparł lekko, włączając kierunkowskaz i skręcając w uliczkę.
Lauren uśmiechnęła się blado.
— Przecież widziałam, że patrzyłeś na nią cały wieczór.
Marigold spojrzała zza ramienia na Lauren, otwierając szerzej oczy i robiąc sugestywną minę, by nie zaczynała tego tematu.
—Zdawało ci się, barbie — odparł szorstko, opierając się o zagłówek i unosząc podbródek nieco wyżej.
Zdawało jej się. Być może, zdawało jej się wiele rzeczy w życiu, ale co do ludzi się nie myliła.
— Lubisz ją.
— Nie lubię.
— Oj, lubisz.
Westchnął głęboko, stając na światłach i obracając sobie srebrny sygnet wokół palca.
— Denerwuje mnie. Tyle.
Lauren szeroko się uśmiechnęła. Wiedziała, że było dla nich za późno.
Już się nie odezwała i dalszą drogę przemilczała. Alex wystukiwał o kierownicę, bez żadnego słowa, rytm piosenki I feel it coming. Marigold spoglądała na niego kątem oka, jak niewzruszony jechał przez uliczki Los Angeles. Przypominał jej wtedy tą wersję brata, którą znała dziesięć lat wcześniej. Tego, którego zawsze chciała pamiętać i nie zważać na to, co ich spotkało.
Poczuł wibracje telefonu w kieszeni, ale akurat nie mógł oderwać wzroku od drogi. Wyjął go, przekazując Marigold, by przeczytała o co chodzi. Ta chwyciła komórkę, wpisując kod, który stanowił datę jej urodzin i zerknęła w powiadomienia.
Wzrok padł na SMS-y i chwilę wpatrywała się w wyświetlacz, nie wiedząc co powiedzieć. Chyba zabrakło jej wtedy słów, tchu i odwagi. Nie miała pojęcia co się dzieje, żadnego pojęcia.
— Przeczytasz na głos? — zapytał, skręcając na wjazd na autostradę.
Chciała, boże naprawdę chciała. Ale nie mogła wydusić z siebie słowa, palce zaciskały się na telefonie, a ona wpatrywała się w trzy wiadomości.
Nieznany: Słyszałem że teraz gustujesz w blondynkach. Ciekawa zmiana.
Nieznany: Nowy skarb?
Nieznany: Uważaj na nią, Alexander. Wydaje się cenna.
Było dla nich za późno, gdy cały wszechświat myślał, że jest za wcześnie. Płonący dom powoli tonął.
⋆ ⋆ ⋆𓃰⋆ ⋆ ⋆
dziękuję, że przeczytaliście ;)
#MiastoAniołówALV na twitterze!
miasto aniołów,
A.L.V
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top