rozdział 9.2: najciemniej pod latarnią

jest długi, ale ważny

***

Mike pamiętał tamtą piosenkę Mac Millera doskonale. Kojarzyła mu się ze wszystkim, co dobre. Z miłością, z tym co czuł do tej dziewczyny i z Anastasią, w całej swojej osobie. Była piękna. Więc piosenka też kojarzyła się mu z pięknem. Z całym jego światem o jasnobrązowych włosach i ciemnych oczach. Jego mały świat.

Ale świat zaczął walić mu się na głowę. Nie wiedział, co będzie, gdy wróci z imprezy, co będzie kolejnego dnia czy godzinę przed ślubem. Nie wiedział, co się działo. Nie wiedział, co ona czuła - jedyne, czego był pewien to tego, co czuł do niej. Bo to nigdy się nie zmieniało. I nigdy nie zmieni.

Jednak wtedy, siedząc przy wyspie kuchennej i opierając ciężką głowę na dłoni, obracając w drugiej szklankę z piwem, w głowie nie dudniła mu piosenka Mac Millera. Słyszał coś, co mówiła wielokrotnie Stassy. Pod rząd, niemal codziennie, tak rutynowo.

Nie wiem, Mike. Nie wiem, nie mam pojęcia, porozmawiajmy o tym jutro. Mike, nie wiem. Nie wiem, czego chcę. Mike, jest mi ciężko, nie potrafisz tego zrozumieć? Ale ja na ciebie nie krzyczę! Nie, to ty nie rozumiesz! Wiem, czego chcę, to ty nie masz pojęcia! Jest mi ciężko od dawna, a ty nie potrafisz tego zaakceptować! Nawet nie chcesz spróbować!

Mike, Mike, ah ten Mike...

Jej słowa, które wgryzły się w mózg chłopaka jak kwas, nie odstępowały go na krok. Mieszały się z jego myślami, mieszały ze słowami, mieszały przeszłość z przyszłością. Mieszały ze słowami piosenki Tylera, The Creatora, która rozbrzmiewała w każdym kącie domu bractwa.

Kiwał ciężką głową w rytm, niezbyt dobrze go wyczuwając. Był zbyt pijany, ale choć na chwilę zapominał. O wszystkim, co go otaczało. Ale o Stassy nigdy by nie zapomniał, bez względu na wszystko.

Thank you for the love, thank you for the joy — zanosił się, mrucząc niewyraźnie słowa pod nosem —But I don't ever wanna fall in love again— niektóre wypowiadał niemrawo, język plątał mu się w każdą stronę — Thank you for the time, thank your mind. But I don't ever want to fall in love again.

Koniec wypowiadał niesłyszalnie, głos mu się załamywał, każda samogłoska była przeciągana, a on zanosił się na płacz. Ale ani jedna łza nie wypłynęła z jego bursztynowych oczu. Natomiast przymknął powieki, by załagodzić ból źrenic od jasnych, migoczących świateł. A gdy je zamknął, widział tylko ją.

— Co ty tam mruczysz, Robins? — spytała Lauren, odrywając wzrok od telefonu na przyjaciela. Wyglądał marnie, tak jakby całe życie z niego ustąpiło. Chwilę wcześniej był taki radosny, może trochę żenujący przez poziom swojego humoru, ale się uśmiechał. A wtedy? Wtedy zrobiło jej się głupio, że aż tak się na niego wściekała przez wymiociny na butach czy chociażby fanaberie o Atlantydzie.

Nie odpowiedział od razu. Zwiesił głowę, wpatrując się w bursztynowe piwo, by później spojrzeć na przyjaciółkę. Głowa bolała go coraz mocniej.

— Nie mruczę, tylko śpiewam. I się zastanawiam.

Zmrużyła oczy, lekko marszcząc brwi.

— Nad czym, Mike? — dopytała, wciąż obserwując przyjaciela. Posmutniał jeszcze bardziej.

Martwiła się o niego. Zawsze to robiła. Może nie była zwykła to okazywać - ale bez przerwy interesowała się, czy wszystko dobrze, czy coś zjadł, czy się nie odwodni, czy spał wystarczająco długo. Czy nie zabraknie mu paliwa w samochodzie w połowie drogi, czy ma z czego żyć, a gdy nie miał - była drugą osobą, która wyciągała do niego dłoń. Pierwszą był Spencer.

A wtedy martwiła się o wszystko, co mógł zaniedbać przez sytuacje ze Stassy. To bolało ją najmocniej - stał na granicy, między narzeczoną, a Lauren i Spencerem. Nie musiał wybierać - nikt mu tego nie nakazywał. Ale czuł, że któregoś dnia, jeśli wszyscy się nie pogodzą, kogoś straci. I każda strata, nieważne czy miłości życia czy najlepszych przyjaciół bolałaby go równie mocno. Nie mógł ich stracić. Nikogo.

— Ona mnie chyba przestała kochać.

Wstrzymała oddech. Skupiła całą swoją uwagę na Mike'u, który nawet się nie zająknął. Mogła myśleć, że kłamał, oszukiwał ją i siebie albo wyciągał pochopnie wnioski. Ale Robins zawsze, ale to zawsze mówił prawdę, gdy był pijany. A wtedy powaga nie pozwalała Lauren, by choć na moment przestała wierzyć przyjacielowi.

Dlatego zrobiła kilka kroków, odrywając się od blatów, by usiąść na krześle barowym tuż przy Robinsie, przy wyspie kuchennej. Zaplotła dłonie, układając na nich podbródek i spoglądała, jak piwo obija się o ścianki kufla, gdy Mike kręcił nim obroty.

— Dlaczego tak myślisz? — dopytała, najostrożniej jak tylko potrafiła.

Uniósł głowę, napotykając wzrokiem śpiącą Lori po drugiej stronie blatu. Miał nadzieję, że niewiele usłyszy z tej rozmowy. Przyjaźniła się z Marigold, a nikt nienawidził Stassy tak mocno, jak Gold. Więc mimo że często pokazywała Mike'owi, że jest nieznośny, na pewno rozpętałaby wojnę ze starszą Darling w imię dobra Robinsa. Bo był jej przyjacielem, a ona jego przyjaciółką, nawet jeśli bardzo chcieli się tego wyrzec.

— Nie wiem. O to chodzi, że nie wiem, Lauren. I ona też nie wie, rozumiesz? — głos zaczął brzmieć, jakby miał się zaraz rozpłakać —  nikt nie wie, czego chce, co się dzieje, jak to ratować. Nikt nie wie, czemu to się psuje. Nikt! — wyrzucił dłonie w powietrze, kręcąc głową, jakby sam próbował sobie wmówić coś innego.

Jasnowłosa sama nie wiedziała, co ma robić. Owszem, nie lubiła Stassy, ale nie było tak zawsze. To pojawiło się z czasem. Ale gdy jej przyjaciel niemal płakał, strasznie pijany i wciąż zaniepokojony, musiała coś wymyślić. Przynajmniej się postarać.

— Mike, wiesz, że nie jestem najlepsza w takie rozmowy, prawda? — zaczęła.

— Wiem — odpowiedział — Ale nikomu innemu o tym nie powiem.

Lauren była bardzo podobna do Alexa. Można było nawet posunąć się o stwierdzenie, że była jego damskim odpowiednikiem. Podobny charakter, podobne emocje, podobne nastawienie do świata. Może tacy byli po prostu, a może stali się tacy przez to, że przyjaźnili się od dziecka - jednak co miał powiedzieć Mike, który znał ich od tego samego momentu? Nie był skryty, nieufny, nie był typem, który nie dopuszczał do siebie ludzi. Więc dlaczego oni tacy byli?

Jednak nie to było ważne. Ważne było to, że Robins chciał rozmawiać o tym tylko z Lauren, co było zrozumiałe. Spencer - wolał załatwiać problemy niż o nich słuchać; z Lizą również by nie porozmawiał - mimo że zaufał jej niemal od dnia poznania i była cudowną dziewczyną, wciąż była siostrą Stassy. Może nie pałały do siebie miłością, ale bez względu na wszystko nadal były rodziną.

Lori czy Ethan też nie byliby dobrym wyborem - Lori często szybciej mówiła, niż się nad czymś zastanawiała - mogła przypadkowo wypaplać sekrety Mike'a w każdym momencie, a Ethan, jak to Ethan - był zbyt uśmiechnięty i zabawny, by obarczać go przykrymi myślami pijanego mózgu Mike'a.

— Dobra — westchnęła, zaczesując włosy za uszy — Wywal z siebie wszystko, Mickey. Co tylko chcesz.

— Nie wiem nawet od czego zacząć, Barbie — uśmiechnął się blado, mrużąc oczy.

— Jak wolisz. Może być od początku, tak żeby zrobiło ci się lżej na sercu. Mamy całą noc — zapewniła, unosząc kącik ust.

Głośno westchnął, normując oddech.

— Kiedyś było dobrze, pamiętasz? Na pewno pamiętasz, masz dobrą pamięć — uśmiechnęła się na jego słowa — Przyleciała do Diany na drugi koniec świata, dzień po napisaniu matur. Słyszałem o niej dużo, ale nikt nie wiedział czego się spodziewać. Pamiętam, że Diana wtedy cię poprosiła, żebyś pokazała jej miasto i przedstawiła znajomym — uśmiechnął się na wspomnienie Anastasii — Przyjechałyście na imprezę, zupełnie taką jak dzisiaj. Wtedy jeszcze ją lubiłaś.

— Mike, wiesz, że to nie tak — zaprotestowała, próbując uratować swoje stanowisko. Ale Mike znal prawdę.

— W porządku, Laurie, nie musisz udawać. Nie pokazuj na siłę, że jest twoją przyjaciółką, tylko ze względu na mnie — dodał, a jego głos był przepełniony ciepłem — W każdym razie, przyjechałyście na imprezę. Był dwa tysiące czternasty rok, jeśli dobrze pamiętam...  — zastanowił się.

— Tak, dobrze. Dwa tysiące czternasty — potwierdziła, uważnie go słuchając — Pięć lat temu.

— Więc miała osiemnaście lat. Ja dwadzieścia — zaśmiał się szczerze — Ale byłem gówniarzem. Czarującym i przystojnym, ale wciąż gówniarzem.

— Do puenty, skromny gówniarzu — uśmiechnęła się delikatnie.

Lauren lubiła słuchać o Anastasii. Może nie o tym, jakie mieli z Mike'm problemy ani o tym, jaka była. Bardziej lubiła sposób, w jaki Robins o niej opowiadał - z taką nastoletnią fascynacją, jakby poznał ją dzień wcześniej. Pamiętał każdy szczegół, pamiętał jaka piosenka grała w tle, co piła, w co była ubrana, gdzie stała na imprezie... On to wszystko pamiętał.

— Już tamtego wieczora coś poczułem. Spotykaliśmy się, na początku co jakiś czas, później niemal codziennie. Pamiętam, że Spencer strasznie tego nie pochwalał, ale wiadomo jaki jest. Może tego nie pochwalał, ale to zaakceptował i się nie wtrącał — dbał o niego, on od zawsze o niego dbał, Spencer zawsze chciał dobrze — A gdy Tass dała nam szansę, czułem się jakbym złapał Pana Boga za nogi — uśmiechnął się. W tamtym czasie był naprawdę szczęśliwy. Tak po ludzku, zwyczajnie szczęśliwy jak na zakochanego dwudziestolatka.

— I całkiem nieźle wam to wyszło — dodała, wtrącając się do historii Mike'a.

— Właśnie. Było dobrze, kurwa, było zajebiście. Idealnie. Bezbłędnie — wymieniał z nostalgią — Było zupełnie inaczej niż między moimi rodzicami, przecież ich znasz — przytaknęła — Nie było dnia, kiedy się nie kłócili o najmniejsze pierdoły. Po prostu nie potrafili ze sobą żyć i pewnie dlatego się rozwiedli — wypuścił powietrze ze świstem — Ale nie o to chodzi. Sęk w tym, że było idealnie, dopóki nie zaczęło robić się poważnie. Oświadczyłem jej się przecież po trzech latach, chociaż wiesz co? Nigdy ci tego nie powiedziałem, ale chciałem to zrobić pierwszego dnia, jak ją poznałem. Jeszcze zanim wiedziałam jak ma na imię. Zwyczajnie już wtedy to wiedziałem. A po tych zaręczynach coś zaczelo sie sypac i runęło w momencie, gdy dostaliśmy datę ślubu.

— Poczekaj — uniosła palec do góry — Przecież oboje tego chcecie... Gdyby było inaczej, to nie zgodzilibyście się na taki szybki termin, Mike, więc dlaczego się kłócicie o...

— Chyba nie potrafimy ze sobą żyć.

Zupełnie jak Meredith i Dereck, rodzice Mike'a. Nie potrafili ze sobą żyć.

— Nawet nie wzięliśmy ślubu, a już chcemy rozwodu — prychnął żałośnie — Nawet nie wiem co zrobiłem źle.

— Chwila — zastanowiła się Jones — "Chcecie"? Razem? To wasz wspólny pomysł, żeby się rozstać, czy tylko myśl Stassy? — zapytała, marszcząc brwi — Mike, to, że ona może dawać ci takie znaki nie oznacza, że ty musisz myśleć identycznie i przystawać na jej plany. Możesz uważać inaczej i się z nią nie zgadzać, rozumiesz?

— Wiem, wiem to, Lauren, to nie tak. Kocham ją, najmocniej na świecie, nikogo w życiu nie kochałem tak bardzo, jak jej, mimo że ma swoje wady, to ja ich nie widzę — Wtedy w głowie Jones zapaliła się czerwona lampeczka — Jest cudowna, wiesz? Idealna, tak po prostu, nadzwyczajna w swojej zwykłości. To chyba we mnie jest problem, bo nie mam jej nic do zaoferowania.

Westchnęła głęboko, chwilę milcząc. Upiła łyk redbulla, układając dłonie płasko na blacie.

— Może właśnie w tym rzecz? Może chodzi o to, że jest idealna. Przymykasz oko na jej wady, uważając za taką bez skazy, a prawda jest inna? Będę z toną szczera, Mike. Stassy wady, ale ty ich nie zauważasz, bo skupiasz uwagę na swoich niedociągnięciach. Nie zwracasz uwagi na dobre aspekty, tylko to, że możesz jej nie wystarczać.

Słowa powoli docierały do jego odrobinę wolniej pracującego mózgu. Próbował przyswajać i analizować to, co mówiła jego przyjaciółka - może właśnie tak było. Psuło się, bo gdy zrobiło się poważniej, Mike z nieporadności zaczął myśleć, że nie będzie wystarczająco dobry dla kogoś takiego, jak Stassy.

Wlepiał źrenice w jej twarz, na chwilę odrywając spojrzenie, gdy Lori zaczęła mamroczeć coś pod nosem przez sen. Znów spojrzał na Lauren, gdy ta kontynuowała wywód.

— Mówisz, że nie umiecie ze sobą żyć, ale jednocześnie jestem pewna, że nie umiecie żyć bez siebie — te słowa zakuły Robinsa bardziej, niż sądził — Mike, posłuchaj mnie teraz bardzo uważnie. Znam cię odkąd nauczyłam się chodzić. Jako najlepsza przyjaciółka...

— Siostra — poprawił ją, kręcąc głową na boki — jesteś kimś więcej niż przyjaciółką. Jesteś siostrą, której nigdy nie miałem... przecież wiesz.

— Więc jako siostra z wyboru... — uśmiechnęła się lekko — dajcie sobie czas. Wiem, że ją kochasz, Mike, ii mam ogromną nadzieję, że ona kocha cię chociaż w połowie tak mocno, jak ty ją. Ale nie spieszcie się. Za kilka tygodni ma się odbyć ślub, ale jeśli wy nie chcecie go tak szybko i nie jesteście pewni na czym stoicie, nikt nie bedzie zły jesli go przełożycie. Porozmawiaj z nią, powiedz co ci nie pasuje, niech ona też wyrzuci z siebie wszystko, co jej nie leży. Porozmawiajcie jak ludzie, Michael.

— Ale co powiedzą ludzie? Co powiedzą, jak przełożymy termin albo w ogóle, cholera, odwołany ślub? Co wtedy, Lauren?

— Pierdolić to, co powiedzą inni ludzie. Tyle lat nie zwracasz uwagi na innych i jesteś sobą, a teraz nagle zaczynasz martwić się zdaniem innych? — zaśmiała się, pukając delikatnie palcem w czoło przyjaciela — To wy macie spędzić ze sobą całe życie, nie inni ludzie. Nikt nie ma prawa być o to zły, rozumiesz? To wasze życie, wasz związek, wasz ślub. Jeśli ktokolwiek będzie się burzył, obiecuję ci, że skończą gorzej niż przeciwnicy Spencera na ringu — uśmiechnęła się przekonująco, unosząc brwi do góry.

— Kurwa, no dobra, czym ja się przejmuję? — pytał sam siebie — Ułoży się tak? Tak, przecież musi być dobrze. Cholera, Barbie, musimy częściej szczerze rozmawiać! — dodał podekscytowany, jak gdyby nigdy nic. Wstał nieporadnie (i zdecydowanie za szybko) ze stołka barowego i mocno ją ścisnął, przyciskając jej głowę do klatki piersiowej.

— O nie, Michael — protestowała gniewnie — O nie, nie, nie. Żadnych szczerych rozmów ani czułych przytulasów. O nie, wynocha mi z tym! Kilometr odstępu, jeśli masz zamiar torturować mnie tym częściej.

— Masz racje. Jesteś do dupy w szczerych rozmowach — dodał ze śmiechem, chwilę później przystawiając dłoń do ust, gdy odbiło mu się piwo.

— Zrobiłam ci kilkuminutowy wywód o twoich problemach i analizę psychologiczną związku na każdej możliwej płaszczyźnie i jeszcze masz czelność mówić, że jestem w tym beznadziejna?! — zapytała z wyrzutami, choć nie wyglądała na złą — Michael, nie dość że zwymiotowałeś na moje buty, to jeszcze mnie obrażasz. Naprawdę nie wrócisz do domu żywy.

— Mówiłem ci już, że policzki robią ci się czerwone, jak się złościsz? — zapytał, mrużąc oczy — Na pewno ci mówiłem. Wyglądasz jak pieprzony klaun, żabciu.

Lauren miała w oczach, przykrytych długimi rzęsami, wymalowaną chęć mordu. Była bliska strzelenia mu z liścia w policzek, jednak dziwnym cudem się powstrzymała, wolała śmiać się w środku z komentarzy Mike'a.

— A tak w ogóle — kontynuował szatyn, kręcąc kółka kuflem po blacie — Skoro ja ci się wygadałem...

— Nie.

— Nawet nie wiesz o co chcę zapytać!

— Nie, Michael. Po prostu nie.

— Ale ty też musisz czasem ze mną szczerze rozmawiać o swoich problemach — kontynuował, próbując przekonać ją, by coś z siebie dała w tej rozmowie.

Prychnęła (pewnie nauczyła się tego przy Spencerze) i rozejrzała dookoła. Pulsujące kolorowe światła wychodzące z salonu, gdzie impreza trwała w najlepsze, bolały ją w oczy, a jej uwagę przykuły trzy konkretne osoby.

— Dobra, wiesz co — obróciła się z powrotem w stronę Mike'a — zadam ci pytanie i masz odpowiedzieć zupełnie szczerze.

— Bogu dzięki — parsknął, unosząc dłonie do nieba — mów.

— Nie boisz się?

Zmarszczył brwi, momentalnie spoglądając na nią w niewyjaśniony, idiotyczny sposób.

— Nie boję się, ale czego...? — dopytał sceptycznie — Czego mam się bać? O co?

— O nią. — odpowiedziała, powracając wzrokiem do przejścia do salonu, gdzie w oddali szedł Spencer, Ethan i Liza, między nimi.

— O Lizzy? Nie rozumiem, Lauren, mów jaśniej. Jednak mimo wszystko trochę wypiłem, wiesz... Nie wiem, czy aż tak zgłupiałem czy mówisz od rzeczy. Czego ty się boisz, co? Co jej się ma niby stać?

— Po prostu — zaczęła, choć nie wiedziała nawet jak ubrać myśli w słowa — Och, boże, zwyczajnie się martwię, że ktoś ją skrzywdzi. Może niespecjalnie, ale boję się, że...

— Hola, hola — uniósł wskazujący palec ku górze — chwila, chwilunia... Tym kimś jest Alex? Myślisz, że on ją skrzywdzi?

Nie odpowiedziała od razu, tylko spoglądała, jak we troje przeciskają się przez tańczące osoby. Liza uśmiechała się szeroko, Ethan przewiesił ramię nad jej barkiem, a Spencer, jak to Spencer - nie dawał po sobie zbyt wiele poznać, jednak unosił kącik ust ku górze.

— Nie wiem, czy Spencer zrobiłby to osobiście — zaczęła ostrożnie — Ale boję się, że przez to, jaki mają kontakt, ona na tym ucierpi, rozumiesz? Już są dość blisko, a mogę się założyć, że z każdym dniem będą jeszcze bliżej siebie. On zacznie ją dopuszczać do siebie, coraz mocniej ufać i zwyczajnie martwię się, że to ją przytłoczy...

— To, że jej zaufa czy to, czego może się dowiedzieć? — zapytał mocnym głosem, choć oboje znali odpowiedź — Dobrze go znamy, Lauren. Nie wydaje mi się, by jej zaufał szybciej, niż innym ludziom na tym pieprzonym świecie. To zajmuje dużo czasu.

— A co jeśli zaufa jej szybko? Otworzy się, a ona nie wytrzyma? Alex jest ciężkim człowiekiem, a ona może po prostu...

— Jeśli faktycznie poczuje, że jej ufa, to będzie najlepsze co mogło się zdarzyć, Lauren. Bo to będzie oznaczało, że poznał dziewczynę, której właśnie teraz, gdy świat się wali, potrzebuje. Znasz Lize, Lauren. Jest odpowiednią osobą, w trochę nieodpowiednim momencie, ale nie mamy na to wpływu. Nikt nie każe im być blisko, nawet nie muszą sie lubić. Ale tak czy siak, to nie nasza sprawa. Są naszymi przyjaciółmi, ale to nic nie zmienia. Nie rozmyślaj za dużo, błagam. Nie szukajmy problemu tam, gdzie go nie ma.

Taka była prawda. Zaczęła rozmyślać, analizować i w trosce również obstawiać złe scenariusze.

— Są dorośli, Jones. Nie ułożysz im życia w obawie, że coś pójdzie nie tak. Gdybym mógł sam bym chciał, by nie popełniali błędów moich i Stassy, ale co im to da? Jeśli mają cierpieć, to będą cierpieć, jeśli mają się trzymać razem, to się będą trzymać, a jeśli to ma się skończyć, to się skończy.

— Boję się, że ten rok to będzie dla nich za mało czasu — dopowiedziała, obserwując stojącego przy ścianie Spencera i śmiejącą się Lize. Z daleka wyglądali tak beztrosko — Boję się, że nie skończy się na przyjaźni, Zaufają sobie, ale gdy będą chcieli związku, nie wystarczy im czasu. Ona wyjedzie i znów będzie z nim kiepsko.

Michael głośno westchnął. Przypomniał sobie, jak jego przyjaciel ciężko przechodzi etap budowania zaufania, ale równie ciężko etap rozstawania. Może nigdy nie pokazywał jak go to boli, to oczywiste jest to, że cierpiał w środku. Nawet ktoś taki jak Alex, ktoś taki jak tysiące innych Alexów.

— Nie są głupi — odpowiedział, również skupiając wzrok na dwójce stojącej w salonie — Nie będą pakować się w związek ze świadomością, jak to się musi skończyć. Poza tym — prychnął — zauważyłaś, żeby byli na drodze do czegoś więcej, niż dobrzy znajomi? — zapytał, nawet nie oczekując jej odpowiedzi — No właśnie. Ja też nie. Nie ma się czym martwić.

Może miał rację - może to, co zauważała Lauren było niedomówieniem? Wmawiała sobie coś, co wcale nie musiało być takie samo w rzeczywistości...

Jednak jedno było pewne. Pamiętała te słowa bardzo szczegółowo.

Każdy chociaż raz w życiu musi zranić czyjeś uczucia, by uratować samego siebie. Byli pewni, że jeśli by do tego doszło, ludzie tacy, jak Liza i Alex zrobiliby to w najpiękniejszy, możliwy sposób.

I tego Lauren najbardziej się obawiała. Wciąż na nich patrzyła i zauważyła coś, co widziała również Diana, gdy jej siostrzenica wróciła kilka tygodni wcześniej z warsztatu samochodowego.

Elizabeth Darling straciła coś bezpowrotnie, a każdy kolejny dzień pogłębiał stratę. Wobec tego nie było żadnych wątpliwości.

***

Marigold naprawdę polubiła tego chłopaka.

Był nieco cichy i bardziej nieśmiały, niż ci, których poznała dotychczas, ale miło spędzało jej się z nim czas. Nie wiedziała, czy to wina alkoholu w jej krwi czy zwyczajnie sposobu bycia bruneta, ale nie chciała prędko opuszczać tamtego miejsca. W zasadzie było naprawdę przyjemnie.

Nie mogła sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek rozmawiała z kimś o takich głębokich sprawach - nikt, z własnej woli, nie zacząłby tematu śmierci na imprezie studenckiej. Jednak było to na swój sposób urokliwe - ciemna noc, zero gwiazd nad głowami i uginająca się książka, na której siedziała Goldie.

Wciąż nie znała jego imienia, ale czy było to w ogóle potrzebne? Znała część jego światopoglądu, spojrzenie na życie i śmierć i wtedy wydawało jej się to o wiele ważniejsze, niż imię.

Siedzieli w przyjemnej ciszy. Pewnie rozmyślali nad tym, o czym chwilę wcześniej przestali rozmawiać. I tak było dobrze, tak cicho, ale na swój niepowtarzalny sposób nadzwyczajnie.

Jednak wtedy coś się zmieniło. Wpadła na bardzo głupi (w jej myśleniu) pomysł. Niezgrabnie wstała ze stopnia schodów, podciągając się za pomocą barierki. Niebieska farba osiadła na jej dłoniach, a ona schodząc trzy kroki niżej otrzepała ręce, odchodząc w bok na równy trawnik.

Obserwował ją, ale nie marszczył brwi, nie mrużył oczu, nie oddycha głęboko. Nic, co mogłoby ją w jakiś sposöb ocenić. Patrzył, co robiła i czekał, co nastąpi za moment,

— Jaka jest twoja ulubiona piosenka?

Zapytała, jak gdyby nigdy nic. Nieporadnie wyjęła telefon z kieszeni, a nagły blask wyświetlacza zranił jej spojrzenie. Zaczęła szukać czegoś w komórce, zmuszona klikać ikony kilka razy - średnio wychodziło jej celowanie za pierwszym razem.

Zastanawiał się przez moment, po co jej ta informacja, ale czy to było ważne? Spytała, a on odpowiedziałby jej bez zastanowienia. Jednak właśnie... czy on w ogóle miał ulubioną piosenkę? Tylko jego?

— Nie mam ulubionej piosenki — odpowiedział szczerze, przyglądając się brunetce na trawniku.

— No to mamy przesrane.

— Czemu mielibyśmy mieć przesrane? — dopytał.

— Bo nikt normalny na tym świecie nie tańczy w ciszy.

Czuł, jak serce mu trochę przyśpieszyło bicia.

— Przesrane to moje przesrane życie — westchnęła ciężko, zdejmując buty i kładąc się nagle na ziemi. Była naprawdę pijana i nie zdawało się, by sytuacja się polepszała.

— Możesz mi powiedzieć, co ty właściwie robisz?

Wzruszyła ramionami, wpatrując się prosto w niebo.

— Leżę sobie — odparła zdawkowo, mrucząc coś pod nosem.

— W porządku, ale po co? Nie rozumiem cię — tak bardzo pragnął ją zrozumieć.

— Jeśli położysz się obok mnie, to zrozumiesz. Tak to działa — odkrzyknęła, by dobrze ją usłyszał między odgłosami pochodzącymi znad basenu nieopodal.

Długo się nie zastanawiał. Od razu wstał, pozostawiając kawę i książkę na schodach, papierosy wrzucił do kieszeni. Zanim się obejrzał, leżał koło ciemnowłosej na zimnym trawniku, wpatrzony w niebo bez żadnej gwiazdy.

— Jak byłam mała — zaczęła, układając dłonie na brzuchu — Mój brat co noc wyrywał mnie z łóżka, żebym leżała z nim, tak jak teraz, na trawniku. Wychodziliśmy do ogrodu tylnymi drzwiami, by rodzice nie usłyszeli i potrafiliśmy tak przeleżeć razem pół nocy.

Skądś kojarzył podobną historię.

— Po co to robiliście? — zapytał, unosząc kącik ust do góry.

— Czekaliśmy, aż pojawią się gwiazdy. I mieliśmy przesrane, bo przez tyle lat, dzień w dzień, nie zauważyliśmy ani jednej gwiazdy na tym pieprzonym, kalifornijskim niebie.

— To naprawdę przesrana sprawa. Lubisz to słowo, nie?

— Przesrane? — dopytała z uśmiechem — Och, kuźwa, kocham. Wiele wyraża.

— A jeśli mogę spytać... — próbował ostrożnie — Kiedy przestaliście to robić? Wychodzić co noc i czekać z nadzieją na gwiazdy? Kiedy ostatni raz wyszliście do ogrodu leżeć?

— Dzień po jego piętnastych urodzinach. Ja miałam dziesięć lat. Wtedy dobiegło końca.

— Rozumiem — odparł, nie chcąc naciskać jeszcze bardziej. Poczuł się przy niej dobrze — Odpowiadając na twoje pytanie, chyba Wicked Game od Chrisa Isaaka.

— To twoja ulubiona piosenka? — była podekscytowana — Nie sądziłam, że ktokolwiek jeszcze lubi starsze utwory, chociaż patrząc na ciebie... — spojrzała w bok na leżącego chłopaka, spraną kurtkę, druciane okulary, przypominając sobie również o egzemplarzu książki Bukowskiego — W porządku, można się było tego spodziewać.

— Tak, wiesz... Tak po prostu mi się podoba  — uśmiechnął się lekko, przypominając wersy zwrotek.

The world was on fire and no one could save me but you,

Strange what desire will make foolish people do.

I never dreamed that I'd love somebody like you,

And I never dreamed that I'd lose somebody like you.

No, I don't wanna fall in love...

This world is only gonna break your heart.

***

— Nie wiem, czy odbija mi się wino z urodzin czy raczej dzisiejsze drinki — jęknęła Lori, gdy uczucie palącego przełyku wyrwało ją ze snu.

Głowa jej ciążyła i dopiero, gdy Liza wraz ze Spencerem i Ethanem weszli do kuchni, poczuła się bezpiecznie. Została tam sama jak palec, bo chwilę wcześniej Lauren zaprowadziła Mike'a do łazienki - nie chciała, by ponownie wymiotował na jej muszkieterki.

Blondynka odgarnęła jej gęste włosy z twarzy, które wchodziły do ust, zagarniając je za ucho. Lori uchyliła ciężkie powieki, spoglądając na koleżankę.

— Liza, to ty? — zapytała przejęta — Tak bardzo za tobą tęskniłam. Nawet mi się śniłaś, wiesz? To był piękny sen, bo ty jesteś piękna. Masz piękne oczy, piękne włosy, piękny uśmiech. Jesteś taka piękna... — westchnęła, widząc przekrzywiony obraz blondynki.

— Jest z tobą kiepsko, słonko, naprawdę kiepsko — uśmiechnęła się do dziewczyny, spoglądając na Ethana stojącego przy drzwiach na ogród.

— Zbieramy się, skarbie — zwrócił się do swojej dziewczyny, podchodząc do jej boku.

— Powaliło cię? Nigdzie nie idę, świetnie się czuję i jest jeszcze wcześnie! — uniosła gwałtownie głowę, prostując ciało — Nigdzie nie idę, Ethan. — dopowiedziała dobitnie, by zrozumiał.

— Lori, na razie proszę — zaczął dość łagodnie — potem wyciągnę cię stąd siłą.

— Nie wyjdę z imprezy, na której pierwszy raz od dawna widzę Alexa — odpowiedziała twardo. Ehtan wiedział, że się odpala - temat Spencera podburzał wszystko — W ogóle gdzie on jest? Spencer czemu cię nie widzę? — pytała zaniepokojona.

— Musisz otworzyć oczy — odparł, wypuszczając powietrze. Liza na niego spojrzała, jak łagodny był w stosunku do Lori - brwi zmarszczył z politowaniem, a szczęka nie zaciskała mu się tak mocno, jak zazwyczaj. Przy Lori był delikatniejszy, zupełnie tak, jakby obchodził się z czymś okropnie kruchym. Choć jednocześnie wygadanym i rządzącym.

— O, świetnie — uchyliła powieki, zauważając chłopaka po przeciwnej stronie wyspy kuchennej, opartego o płasko ułożone przedramiona na blacie — Musimy porozmawiać — zarządziła ostro, choć nawet wtedy brzmiała śmiesznie. Była jak słońce, a gniew wyglądał u niej wyjątkowo uroczo — Jestem na ciebie bardzo zła.

Naprawdę wyglądała jak latynoska wróżka, przeklinająca pod nosem jak dziecko.

— Co ty nie powiesz — odparł od niechcenia Spencer, hamując uśmiech cisnący się na usta.

Spencer hamował uśmiech. To nie zdarzało się często.

— Dzwoniłam do ciebie co dziesięć minut przez pieprzony tydzień, dzień w dzień — zaczęła wyrzucać zbulwersowana — Dobijałam się do twojego mieszkania przez kolejny tydzień, razem z Ethanem...

— Mnie w to nie mieszaj, skarbie — wytknął — Ja nie jestem na niego zły — puścił oczko do Spencera, gdy ten uniósł dumnie podbródek ku górze i czekał na dalsze zarzuty ze strony Lori.

— Stałam pod tymi drzwiami, czekając aż królewicz łaskawie mi otworzy, ale nie! Nie raczyłeś ruszyć dupy i przekręcić kluczyka, tylko udawałeś jakby cię tam nie było! Nie obchodzi mnie, czy miałeś siłę czy nie, ale zdajesz sobie sprawę jakie to było nieodpowiedzialne?! Ty cholerny kretynie!

Liza spojrzała na Spencera, później Ethana i poczuła dziwne przeświadczenie, że takie monologi zdarzają się często, a Lori - nawet pijana - nie wychodzi z roli troskliwej matki ani na moment.

— Oni tak zawsze? — dopytała szeptem nad ramieniem Ethana.

— Jeszcze nie zaczęła wyzywać go w trzech innych językach — odparł, jak gdyby nigdy nic — Dajmy jej chwilę.

— Dobrze wiedzieć — prychnęła, ponownie skupiając się na zdenerwowanej.

Dosłownie sekundę później Lori ruszyła z miejsca, okrążając kuchnię i stając bliżej wysokiego bruneta. Wymachiwała palcem, a z każdym kolejnym zdaniem jakby trzeźwiała.

Ethan wiedział, do czego to prowadzi. W końcu przeżył wszystko to, co teraz wykrzykiwała, razem z nią - gdy Spencer nie odbierał telefonu, gdy nie otwierał drzwi, gdy zbywał każdego, kto dopytywał. Ethan był koło Lori bez przerwy - wiedział, jak cierpiała i jak bardzo martwiła się o Alexa - i również wiedział, jak długo trzymała to w sobie. Jednak nie uważał, że impreza studencka to dobra chwila na wyjaśnianie takich spraw.

— Lori, możesz z nim o tym porozmawiać kiedy indziej? Nie sądzę, żeby teraz... — próbował, ale zdawało się, że ta w ogóle go nie słyszała, tylko kontynuowała swój monolog, wbijając co chwilę paznokieć palca wskazującego w klatkę Spencera.

— Wiesz co? Naprawdę sądziłam przez tyle lat, że jesteś mądry, albo przynajmniej starasz się myśleć, ale okazuje się, że nie znasz nawet takiej czynności! Nie dość, że nie myślisz, to dodatkowo jestem pewna, że nie masz mózgu, którym mógłbyś do tego doprowadzić!

— Lori — próbował się wtrącić Spencer z uśmiechem, jednak nie dał rady pokonać wkurzonej dziewczyny.

— Może masz ładne oczka i śliczną buźkę, ale to na mnie nie działa, wiesz?! Jesteś idiotą, Spencer, bo gdy ja myślałam, czy cokolwiek jesz, albo cholera — krzyknęła — czy w ogóle żyjesz, ty świetnie się bawiłeś w pierdolonego ninja, który udaje, że go nie ma w domu! Mogłam się spodziewać tego po Mike'u, nawet Goldie, po tobie Ethan też — wskazała palcem na swojego chłopaka — Ale po tobie?! W porządku, nigdy nie byłeś zbyt ułożony, ale aż do tego stopnia!? Wystarczyło odebrać chociaż raz telefon, odpowiedzieć ŻYJĘ i po sprawie! To naprawdę tak wiele?

Spencer ledwo wytrzymywał, na zmianę powstrzymując chęć śmiechu i duszenia potrzeby przewrócenia oczami. Stał tam, trzydzieści centymetrów od niższej dziewczyny, patrząc na nią z góry, gdy ta - awanturowała się, zachowując jak rozzłoszczone dziecko.

Ethan z Lizą patrzyli co jakiś czas na siebie, jakby rozmawiając wzrokiem, czy przerywać ten wybuch emocji, czy jeszcze chwilę zaczekać. W pierwszej chwili, gdy zaczął się ten cyrk myśleli, że potrwa kilka sekund, Lori powie, że jest zła, ale nie będzie denerwować się długo - jednak z każdą minutą dłużej zakładali, że gdy dziewczyna się rozkręci, prędzej wybuchnie niż zaprzestanie mówić.

I tak to wyglądało przez kolejne pięć minut. Spencer stał naprzeciwko Lori bez słowa, ze splecionymi na piersi ramionami, gdy ta wytykała mu każdy błąd, który popełnił, a ich wydźwięk był na tyle poważny w jej głowie, że zasługiwał na kilkukrotną karę śmierci.

— Już? Skończyłaś mowę umoralniającą? Koniec?

Liza przymknęła powieki na słowa Spencera, bo miała przeczucie, że to tylko pogorszy sytuację. Lori spojrzała na niego złowrogo, milknąc w połowie zdania. Usiadła zbulwersowana na stołku barowym, wydymając usta i ani razu nie spoglądając ponownie na Alexa.

— Po prostu się martwiłam i wolałabym, żebyś w przyszłości zastanowił się kilka razy, zanim zrobisz coś takiego — odparła nadęta, wpatrując się w blat — Albo żeby takie sytuacje w ogóle nie miały miejsca, rozumiesz?

Spoglądał na nią i bez słowa, lekko kiwnął głową. Oczy wciąż miał łagodne, nie było w nich ani grama złości. Rzadko ktokolwiek się o niego martwił - a bardziej rzadko kiedy ktokolwiek obnosił się z tym głośno. Wszyscy dookoła się o niego troszczyli, ale tylko Lori miała tyle odwagi, by wykrzyczeć mu to w twarz. Wiedziała, że nie będzie zły. Miał słabość do słońca, które pomagało mu, gdy w jego życiu lał deszcz.

— Skoro już rzuciłaś w niego to, o czym wszyscy mu chcieli powiedzieć, może być normalnie? — zapytał Ethan, zmęczony całą sytuacją — Zajebiście pięknie dziękuję. A myślałem, że to ty — spojrzał na Lize ze śmiechem w głosie — jesteś szurnięta.

Blondynka się uśmiechnęła, obdarzając spojrzeniem każdego ze znajomych. Rozejrzała się dookoła, poszukując dwójki zaginionych przyjaciół, lecz nie mogła ich namierzyć wzrokiem.

Słyszała, jak robi się zamieszanie w pomieszczeniach obok, ale także dziwny szum wokół basenu na zewnątrz.

— Skoro kłótnie mamy za sobą — zaczęła, skupiając wzrok w kilku miejscach, poszukując jasnowłosej i dwumetrowego chłopaka — Ktoś mi powie, gdzie jest Lauren i Mike? Nie widziałam ich odkąd stąd wyszliśmy.

— Szczerze nie mam pojęcia — odparł Ethan, dołączając do Lizy, szukając wzrokiem dwójki znajomych.

— Słyszałam, jak Lauren na niego krzyczała — wtrąciła Lori, mrużąć oczy jakby chciała sobie przypomnieć, co się działo, gdy przez chwilę nie kontaktowała — Kazała mu, żeby poszedł i zwymiotował, bo szkoda jej ponownie butów — uśmiechnęła się — Dawno nie słyszałam tyle kreatywnych słów określających tego jełopa, wiecie?

— A ja widziałem, jak wychodzili na zewnątrz — dodał milczący do tej pory Spencer — Dzwoniłem, ale nie odebrali — spojrzał się sugestywnie na Lori — Pewnie nie słyszeli.

— Albo bawią się w Księcia Alexa — wymamrotała, robiąc dziwną minę —Tylko mówię — uniosła ręce w obronnym geście.

— Pójdziemy się rozejrzeć koło basenu, wy sprawdźcie w środku — postanowił Spencer, spoglądając na Ethana, by poszedł razem z nim.

— Idę z wami! — krzyknęła za nimi Lori, próbując niezgrabnie wstać z taboretu, jeszcze zanim postawili dwa kroki w stronę drzwi.

Spencer wypuścił głęboko powietrze, patrząc na Ethana, by powiedział coś swojej kobiecie.

— Lori, skarbie mojego życia — zaczął delikatnie, wymuszając sztuczny uśmiech — W głowie ci się przewraca, do cholery? Nigdzie się nie wybierasz, zostajesz tutaj — chwycił ją za ramiona, sprowadzając ponownie do pozycji siedzącej — Liza, popatrzysz na nią, żeby nie robiła głupot?

I tak nie miała nic lepszego do roboty.

— Tak jest szefie — odparła, unosząc kącik ust. Obserwowała, jak Spencer uchyla drzwi i za nimi znika, a ciepłe powietrze rozwiewa mu przydługie włosy. Ewidentnie musiał iść do fryzjera.

— Hej, mała — Ethan zatrzymał się jeszcze na moment, schylając się odrobinę do niższej o zaledwie kilka centymetrów Lizy — widzisz tamtego chłopaka? — wskazał palcem na młodego mężczyznę przy stole bilardowym w salonie — Blondyn, jasne spodnie...

— Ten bez koszulki, z wyrzeźbionym brzuchem i kijem od bilarda w ręce? — zadała oczywiste pytanie, na co przytaknął — Nazywaj rzeczy po imieniu, Ethan — zaśmiał się delikatnie — No ale dobra, widzę go i co w związku z tym?

— Ma na imię Patrick, on organizuje tą imprezę. Jest moim dobrym przyjacielem. Jeśli ich nie znajdziecie i nie będziecie chciały tu siedzieć, podejdź do niego i powiedz, że znasz mnie albo Spencera. Lub nie wiem, cholera, jesteś przyjaciółką czy nawet dziewczyną Spencera, to nie gra dużej roli — prychnęła pod nosem na jego słowa — Nie wpuszcza nikogo na piętro, ale jak powiesz, że to dla mnie czy Alexa, to powinien dać ci po znajomości klucz.

— Wszędzie macie kontakty, co? — zagadnęła z uśmiechem. Dosłownie, gdzie nie poszli, tam wszyscy ich znali i witali z ciepłem.

— Lori ma chwilę sił, ale zaraz padnie, a ten blat nie wygląda na wygodny — zaśmiał się — Zaraz tam do was przyjdziemy, jak tylko znajdziemy dwójkę tych dzieciaków.

Kiwnęła głową, jednak uświadomiła sobie, że właśnie polecił jej, by zagadała obcego człowieka o klucz do jego pokoju, powołując się na znajomości. Obcego człowieka. Była pewna siebie, ale miała swoje granice i zwyczajnie nie lubiła wchodzić w interakcje z jakimś nieznajomym.

— Ethan, ale... — próbowała go zatrzymać, ale ten zniknął za drzwiami, w ślad za Spencerem — Jak zawsze zrobią ze mnie idiotkę — prychnęła, obracając się w stronę Lori.

— Przyzwyczaj się, Lizzy — dodała latynoska — muszą podbudować swoje ego idiotów, wrabiając innych w bagno.

No tak, mogła się tego spodziewać.

— Znasz jakiegoś Patricka? — dopytała ciemnowłosą, skupiając wzrok na wspomnianym chłopaku.

— Kojarzę tylko z korytarza w liceum — odparła, próbując znaleźć w mętliku, który panował w jej pijanej głowie, odpowiedź na pytanie Lizy — Pewnie Ethan coś wspominał, ale nie słuchałam.

— Więc wyszło nam zajebiście — rzuciła, spoglądając na koleżankę.

Zajęło jej to naprawdę chwilę, nawet się nie zastanawiała. Ruszyła między tańczące osoby, docierając w końcu do stołu bilardowego, gdzie Patrick rozgrywał partyjkę z, jak Liza zakładała, kolegami z drużyny.

Wszyscy byli wysocy i okropnie umięśnieni - nie tak jak Spencer. On był szczupły, ale wysoki i dobrze zbudowany, a ci grający w salonie - wyglądali jak typowe osiłki. Nie zdziwiłaby się, gdyby zaczęli gwizdać i rzucać w jej stronę sprośne komentarze - można było przypuszczać, że to właśnie taki typ człowieka. 

— Patrick, tak? — podeszła do niego, głośno wypowiadając imię, by przebić się przez gwar, muzykę i śmiechy.

Obrócił się w jej stronę, roześmiany trzymając piwo w dłoni. Spojrzał od stóp do głowy na blondynkę, skupiając wzrok na skórzanej kurtce.

— Tak jest — potwierdził, odstawiając piwo na rant stołu bilardowego — Patrick Meyer, miło mi poznać...

— Liza — uścisnęła jego dużą dłoń, spoglądając w oczy. Były zielone.

— Miło mi poznać, Liza — dodał — Wcześniej cię tu nie widziałem — rzucił mimochodem, opierając się tyłem o stół.

— Kręciłam się z chłopakiem — och, doprawdy, Elizabeth? — Spencer mówił, że jesteś jego dobrym znajomym.

Tylko gdy nazwisko Alexa dotarło do uszu Patricka, ten natychmiast rozszerzył powieki, jakby nie dowierzając słowom blondynki.

— Spencer tu jest? Ten Spencer? — dopytywał, upewniając się czy dobrze usłyszał — Nie gadaj. Nie było go na żadnej imprezie z rok... cholera, może nawet i dwa.

— No widzisz — uśmiechnęła się, myśląc jak najszybciej wykręcić się z tej rozmowy.

— Gratuluję, że udało ci się go wyciągnąć z domu — kontynuował — Widocznie jesteś odpowiednią dziewczyną przy odpowiednim chłopaku. Od dawna jesteście razem?

Właśnie, Liza, od dawna jesteś ze Spencerem?

— Jakiś czas — odpowiedziała, czując wibrowanie telefonu. Spojrzała na wyświetlacz, gdzie pojawiła się wiadomość od connard: mamy problem, blondyna. Rozejrzała się dookoła i kontynuowała, robiąc to co było jej zadaniem — Słuchaj, mam prośbę.

— Dla dziewczyny Spencera wszystko — uśmiechnął się. Naprawdę nie spodziewała się, że, będzie tak miły - zupełnie na takiego nie wyglądał. Przypuszczałą, że szybciej złapie ją za tyłek, niż przedstawi swoje imię.

Zajęło to dosłownie sekundę. Uważnie jej słuchał, gdy ta starała się prosić o klucz, a ten od razu - nawet nie musząc wysłuchiwać jej wypowiedzi do końca - wyjął ze spodni klucz z brelokiem, na którym widniało logo uniwersytetu i jak gdyby nigdy nic, bez żadnych pytań i z pełnym zaufaniem wręczył jej metalowy przedmiot.

Ta podziękowała z szerokim uśmiechem, przyjmując do wiadomości, że ma pozdrowić Spencera i przekazać, by kiedyś wyskoczył na piwo z Patrickiem.

Wróciła do kuchni, gdzie Lori ledwo trzymała się na nogach - Lizy nie było chwilę, ale tak jak mówił Ethan, miała zjazd. Dodatkowo zauważyła, że opróżniła kilka kolejnych drinków pod jej nieobecność. Chwyciła ją za rękę i o wspólnych siłach zaciągnęła w stronę schodów, będąc oparciem dla Lori. Ta mruczała coś pod nosem, co nie było zbytnio zrozumiałe dla Darling, a gdy przystanęły na półpiętrze, zwróciła na siebie jej uwagę.

— Lubisz go — bardziej oznajmiła, niż zapytała.

Blondynka zmarszczyła brwi, zastanawiając się o kogo jej chodzi. Lori jednak nie kontynuowała, próbując o własnych siłach wdrapać się na piętro.

— Boże, ty go naprawdę lubisz. Bardzo lubisz — dodała, gdy znalazła się na ostatnim schodku.

— O kim ty w ogóle mówisz? — zapytała z tyłu, asekurując koleżankę.

Lori znowu nie odpowiedziała. Usiadła na pufie koło komody, opierając tył głowy o ścianę. Przymknęła powieki i czekała, aż Liza odkryje, który pokój należy do Patricka.

No tak, miała klucz, ale nie wiedziała do których drzwi pasował. Znowu dostała wiadomość:

connard: jesteście już w pokoju?

Szybko mu odpisała:

blondyna: prawie. macie Lauren i Robinsa?

connard: ta. już idziemy

Rozejrzała się po korytarzu, gdzie po jednej stronie mieściły się cztery pokoje, a po drugiej stronie - kolejne cztery. Osiem par drzwi, a tylko do jednych pasował klucz. Okazało się to łatwiejsze niż myślała, bo plakietki przy pokojach miały na sobie wypisane nazwisko właściciela. Takim sposobem jeden pokój przykuł specjalną uwagę Lizy, ten z napisem Kapitan Meyer. Wyglądało na to, że nie tyle był miłym osiłkiem, co kapitanem Buldogów Uniwersytetu Bradford. No niesamowite.

Przekręciła kluczyk, otworzyła drzwi, a jej oczom ukazał się naprawdę czysty i zadbany pokój, niemal pedantycznie schludny. Utrzymany w kolorach butelkowej zieleni i beżu wydawał się odrealniony od domu bractwa i nigdy by nie pomyślała, że to sypialnia jakiegoś studenta. Tak samo wyglądała łazienka, bezpośrednio przyłączona do pokoju - ciemne drewno, zieleń i beż.

Zgarnęła Lori z pufy, na której lekko przysypiała i cudem podreptały razem do sypialni. Liza od razu ułożyła koleżankę na łóżku, by mogła zasnąć i nabrać sił przed walką z kacem.

Nie przejmowała się tym - była pewna, że gdy wrócą chłopaki, pozwolą jej chwilę pospać, a w razie czego Spencer czy Ethan bez problemu wezmą ją na ręce i zaniosą do samochodu. Jej sen był najmniejszym problemem - o wiele ważniejsze było to, co Alex jej napisał.

Był problem, jaki? Nie wiedziała, ale skoro sprawił, że nawet Spencer do niej napisał, musiało być poważnie.

Przekonała się o tym niecałe pięć minut później, gdy do pokoju wtargnęła Lauren w gniewem na twarzy, wzdychający pod nosem Ethan, roześmiany Mike i na końcu Spencer. Z zakrwawioną dłonią.

Siedziała na parapecie, na wprost drzwi, a jedyne na czym skupiła uwagę to ten nieszczęsny chłopak, który zamknął za sobą pokój, nieporadnie celując kluczykiem w obolałej dłoni.

Serce przyspieszyło jej bicia i automatycznie zrobiło jej się słabiej. W głowie kręciło mocniej niż wcześniej, jednak przypatrywała się bez żadnego słowa. Cała czwórka weszła do środka i dopiero wtedy świat ruszył do przodu.

— Nie było cię kwadrans — zaczęła blondynka, cedząc delikatnie słowa przez usta — A już wracasz w kawałkach.

Mówiła to przy wszystkich, ale nikt nie miał odwagi się wtrącać. Wiedzieli, że nie obchodziło ją to, czy znaleźli Mike'a i Lauren czy nie. Obchodził ją ten cholerny brunet, które miał krew na dłoni.

Gdy usłyszał jej głos, coś zakuło go w serce. Kolejny raz.

Kolejny raz widzi go w takim stanie, kolejny raz mówi do niego takim tonem, kolejny raz wie, że jest nim zawiedziona. To wszystko działo się w miesiąc, a już tyle razy doprowadził do takich sytuacji.

Przekręcając kluczyk pokoju do końca, oparł bezsilnie czoło o drzwi. Może nie miał odwagi się do niej odwrócić, a może nie potrafił odłożyć dumy na bok, by spojrzeć jej w oczy.

Nie było go kilkanaście minut, a już sprowadził na siebie problemy. Miał dziwne przeczucie, że tym razem nie obejdzie się bez niedomówień - wiedział, że będzie zmuszony jej opowiedzieć. Nawet jeśli by nie naciskała - był jej to w jakimś stopniu winien.

Panowała dziwna cisza po jej słowach. Atmosfera była ciężka, a bezgłos przerywały tylko oddechy i ten jeden, cięższy od pozostałych - zmęczony wysiłkiem, czego dowodem była coraz bardziej sina i czerwona dłoń.

Liza prychnęła pod nosem, obserwując czy wysoki chłopak zrobi jakikolwiek ruch. Czy zdobędzie się na cokolwiek. Jednak miała przeczucie, że mu zwyczajnie wstyd. Więc ona, jako pierwsza, postanowiła spokojnie wstać z parapetu, ruszając do łazienki za ścianą. Wiedziała, że Alex usłyszał jej kroki. Dlatego znikając za drzwiami, zostawiła je uchylone.

Spencer się nie ruszył. Atmosfera w sekundę zelżała, a wszyscy spoglądali na siebie sugestywnie. Panował szmer, ktoś usiadł na łóżku koło Lori, ktoś inny na fotelu naprzeciwko. A Lauren podeszła do Spencera, stojącego wciąż przy drzwiach i zrobiła to, co zrobiłaby każda przyjaciółka.

— No idź do niej.

Zachował się zupełnie tak, jakby się ocknął - jakby dostał znak, że to będzie dobre. Może o tym myślał, może tylko czekał na dobry moment. Ale gdy Lauren powiedziała jasno i wyraźnie, mimo że była potwornie zmęczona, to wiedział. Zwyczajnie wiedział.

I poszedł do niej, przymykając za sobą drzwi.

***

Marigold nie leżała na trawie od niemal dziesięciu lat.

Miło to wspominała. To, jak Alex przychodził do niej co wieczór i nawet jeśli nie miała siły, wyciągał ją z łóżka i zanosił na rękach na zewnątrz. Ciężko było go zrozumieć - ale chyba najlepszym wytłumaczeniem było to, że nie lubił robić tego sam.

Czekać, pełen nadziei na coś, co wiedział, że się nie wydarzy.

Tęskniła za tym. Za tym, jaki Spencer był kiedyś, jak rosa osadzała się na jej włosach, jak wpatrywała się w księżyc. Tak po prostu tęskniła za czasami, gdy było dobrze, zwyczajnie dobrze.

Ten moment zwykle miał powrót, gdy była wstawiona - przypominała sobie wiele rzeczy sprzed lat, które na siłę wyparła z głowy. A wtedy one powracały, ze zdwojoną siłą, z którą Marigold nie miała szans wygrać.

— Więc Chris Isaak, tak? — dopytała, wciąż leżąc na trawniku z chłopakiem, którego imienia nie znała.

— Wicked Game — przytaknął, przywołując jeszcze raz tytuł piosenki. To było ciężkie - muzyka, którą dzielił się z innymi była po prostu osobista. W większy czy mniejszy sposób, ale była częścią Tony'ego.

— Bosko się składa — odpowiedziała, energicznie wstając z ziemi. Zaczęła wystukiwać na telefonie coś palcami, a chwilę później rozległ się cichy dźwięk wspomnianej przez chłopaka piosenki — Wstawaj.

— Słucham? — zmarszczył brwi, patrząc na nią z dołu.

— No wstawaj — zarządziła, łapiąc jego dłoń i podciągając ciało do góry — Będziemy tańczyć.

Prychnął, choć może to był śmiech. Łatwo było to pomylić, bo niewiele osób wiedziało, jak śmiał się Tony Walker.

— Ja nie tańczę — protestował, starając niezgrabnie wstać.

Chyba wtedy zaczął.

— To zaczniesz. Świat się kręci dookoła, nie możemy tak stać w bezruchu.

Czy miał inne wyjście? Absolutnie nie, bo ciemnowłosa była zbyt przekonująca i uparta.

— Nie jestem w tym dobry — zaznaczył, zanim złapała jego dłoń. Poczuł coś dziwnego.

— Nie chodzi o to, by być dobrym, tylko by mieć dobrą piosenkę — odpowiedziała, łapiąc jego jedną rękę, układając na swojej talii, a w drugiej przeplatając palce.

Chris Isaak śpiewał w tle, gdy ich klatki piersiowe się ze sobą zderzyły. Chłopak lekko się spiął, jednak próbował dać z siebie wszystko. Niepewnie spoglądał w dół na dziewczynę, która prowadziła go do piosenki. Delikatnie kołysali się w rytm utworu, bez żadnego słowa spędzając ze sobą kilka minut. W ciszy, w spokoju, gdy świat się kręcił dookoła. A oni? Przecież nie mogli stać w miejscu.

— Okropnie tańczysz. Ale nic nie szkodzi — wypaplała pod koniec piosenki, odrywając się od chłopaka. Nie zwróciła nawet uwagi, kiedy łza spłynęła jej po policzku.

Spojrzeli sobie w oczy i tak po prostu uśmiechnęli do siebie. Byli szczęśliwi, choć trwało to chwilę, to naprawdę byli.

Tamtej nocy, pod kalifornijskim niebem bez gwiazd, Anthony Walker zatańczył swój pierwszy taniec w życiu. I miał dziwną ochotę robić to częściej. Nieważne jak, nieważne do jakiej piosenki. Ważne, że chciał tańczyć tylko z nią.

Oglądał wiele filmów i mimo że jedyne, czego w życiu był pewien, to śmierć, to wiedział co aktorzy robią po takich momentach. Rozejrzał się dookoła, dostrzegając w rabacie kwiatów białe tulipany. Podszedł kilka kroków do grządki, zerwał jedną sztukę i z uśmiechem (tym razem szczerym) wręczył go dziewczynie.

Niedługo po tym oznajmiła, że musi się zbierać, bo ktoś na nią czeka.

Gdy odeszła, a on obserwował ją aż do momentu, gdy zniknęła z pola widzenia, zrozumiał jedno.

Czasem trzeba skrzywdzić czyjeś uczucia, by uratować samego siebie.

***

—  Tak ciężko wytrzymać ci dzień bez bicia się? Jeden dzień, Spencer.

To były pierwsze słowa, jakie usłyszał, gdy wszedł do środka. Przymknął za sobą drzwi, wchodząc głębiej do łazienki. Od razu zauważył blondynkę opartą tyłem o rant wanny, podpartą dłońmi, ze skrzyżowanymi, długimi nogami. Z tego wszystkiego, co się działo, sukienka podciągnęła się wyżej, stając jeszcze krótsza. Dekolt i nagie ramiona zasłaniała czarna kurtka, a miękko opadające fale włosów dodawały srogiemu wyrazowi twarzy cieplejszy wygląd.

Zrobił kilka kroków do przodu, stając naprzeciwko. Oparł się tyłem o blat umywalki ze zwieszoną głową. Uniósł ją dopiero moment później, od razu napotykając na swojej drodze niebieskie tęczówki Lizy.

— Opowiadałeś mi o boksie, widziałam jak trenujesz, a nawet rozmawiałam z Ricky'm —  kontynuowała, patrząc mu prosto w oczy. Pierwszy raz nie czuła się speszona ciężarem jego spojrzenia — Ale nie przypuszczałam, że nie potrafisz odróżnić ringu od imprezy.

Nie powiedział ani słowa. Dzielnie wytrzymywał jej spojrzenie, nie odwracając wzroku ani na moment. Nie wiedzieli, ile to trwało. Sekundę, godzinę, może miesiąc. Ale gdy Liza pierwsza oderwała wzrok od szarych tęczówek chłopaka, głośno westchnęła i oderwała się od wanny. Ruszyła do chłopaka, związując włosy z tyłu głowy i przegrzebując zawartość szuflad pod umywalką. Gdy znalazła apteczkę która miała nadzieję, że była pełna, przystanęła obok Alexa.

— Co ty ze mną robisz, Spencer —  westchnęła, otwierając apteczkę, z której wypadła cała zawartość do zlewu. Potrzebowała czegoś do odkażenia, kilka gaz i zapewne bandaży - tak, byle tylko wystarczyło do momentu, gdy chłopak wróci do domu - to, co będzie działo się z jego ręką potem nie za bardzo ją obchodziło.

— Po co to robisz? — zapytał, odzywając się pierwszy raz odkąd wszedł do pokoju.

Po co to robiła? Nie miała pojęcia. Nie wiedziała, dlaczego gdy tylko go zobaczyła, nic innego się nie liczyło oprócz niego. Nie wiedziała, czemu bardziej przejęła się jego ręką, niż pijanym Mike'm. Nie wiedziała, czemu weszła do łazienki i czemu niemal automatycznie zostawiła za sobą uchylone drzwi, czekając aż chłopak pójdzie za nią. Naprawdę nie wiedziała i pierwszy raz od dawna w ogóle nie rozumiała swoich czynów.

— Bo niewiele osób potrafi  wyprowadzić mnie z równowagi — zaczęła, unosząc kącik ust ku górze. Alex miał wrażenie, jakby uchodziła z niej złość — A ty zajmujesz naprawdę wysokie miejsce na podium. Szkoda, gdyby taki talent zmarnował się przez zakażenie.

— Niemożliwe, że jestem aż tak ważny dla Elizabeth Darling — powiedział żartobliwie, skupiając uwagę na zajętej odpakowywaniem opatrunków dziewczynie —  Nie bądź zła, blondyna.

— Podaj mi jeden powód — odparła niewyraźnie, rozrywając opakowanie gaz zębem.

—  Sama powiedziałaś, że jestem dla ciebie ważny — odpowiedział, dumnie się uśmiechając. Nie miał wyczucia, ale próbował ją rozśmieszyć. Ciężko jej było pohamować śmiech, więc jedyne na co sobie pozwoliła to uniesiony kącik ust i przewrócenie oczami — Będziesz mi coś zszywać?

— Usta, jak nie przestaniesz gadać — syknęła, unosząc lewą dłoń chłopaka do góry. Uważnie jej się przyjrzała, choć nawet nie wiedziała co robi. Nie skończyła medycyny, a szkołę muzyczną i dziennikarstwo.

Odkaziła mu rany na kostkach, osuszając je delikatnie gazą. Mimo złości, którą zastępowało coraz większe rozbawienie, obchodziła się z nim jak z dzieckiem - niemal nie czuł dotyku jej dłoni na swojej ręce. Ułożyła grubszą warstwę gazy na knyknciach, owijając ją klejącym plastrem, a następnie całość bandażem.

— Zdradzić ci sekret? — próbował kolejny raz, na co dziewczyna tylko przewróciła oczami — Nie wydaje mi się, żeby pielęgniarki były takie ładne.

Przycisnęła paznokieć mocniej do jego skóry, przebijając się przez opatrunek. Słyszała, jak syknął, a chwilę później na zewnętrznej warstwie utworzyła się maleńka plama z krwi.

— Nie podlizuj się, wciąż jestem zła — upomniała go, choć niewiele to miało wspólnego z prawdą. Puściła ostrożnie jego dłoń z uścisku, zauważając na drugiej ręce srebrny sygnet, mieniący się w punktowych światełkach nad lustrem — Nie dostaniesz plastra z Batmanem, przykro mi.

Spojrzał na swoją dłoń, jej wewnętrzną i zewnętrzną stronę i musiał śmiało przyznać, że zrobiła to dokładniej i staranniej, niż on zazwyczaj. Była w tym naprawdę dobra.

— Więc powiesz mi grzecznie o co poszło czy mam się do ciebie nie odzywać przez miesiąc? — zaczęła, dając mu szansę. Kręciło jej się w głowie, mocniej niż wtedy, gdy weszła do pokoju z Lori. Co chwilę ciemniało jej przed oczami, by za chwilę znów było w porządku i tak w kółko.

Zastanowił się chwilę, rozglądając po sporej łazience.

— Powiedzmy, że zrobiłem to w słusznej sprawie.

— W słusznej sprawie? I dlatego twoja ręka tak wygląda?

— Nie chcesz wiedzieć, w jakim stanie jest ten drugi.

Uśmiechnął się do niej, spoglądając w gór na zmęczoną twarz Lizzy. Chciał zdziałać coś tym uśmiechem, bo mimo że rzadko się uśmiechał, gdy już to robił - działało. Ale nie tamtym razem.

— Możemy już stąd iść? — odchrząknęła, chcąc wracać do domu i nie przejmować się tym, co się wydarzyło.

— Jesteś pewna? Strasznie zbladłaś, Liza — odpowiedział, spoglądając na jej twarz — Jest dobrze?

— Tak — odparła pewnie, czując jak na chwilę robi jej się słabo. Trwało to moment, gdy nie widziała absolutnie nic, oprócz ciemności. Po sekundzie było już w normie.

Patrzył na nią jak na wariatkę. Przechylił głowę w bok, patrząc z ukosa na blondynkę.

— Och, doprawdy? Leci ci krew z nosa, Darling.

Zupełnie nie poczuła strużki krwi, cieknącej nad wargą. Przyłożyła dłoń do twarzy, a gdy spojrzała na palce, były pokryte czerwonym płynem. Zanim się obejrzała, Spencer obrócił ją w taki sposób, że z łatwością mógł unieść jej ciało do góry i posadzić na blacie umywalki, sam stając między jej nogami. Chwycił pobliski ręcznik, zamoczył go w zimnej wodzie okręcając kurki kranu i przykładając do zatok, natomiast drugi - suchy - przytrzymał jej przy nosie, by krew swobodnie spływała w materiał.

Bez przerwy siedziała okrakiem na blacie przy umywalce, a on przytrzymywał jej biały ręcznik przy twarzy, który z każdą chwilą zamieniał się w czerwoną szmatkę. Kręciło jej się w głowie, ale nic dziwnego. Nie każdy dostaje krwotoku z nosa na imprezie studenckiej.

— Wiesz co, blondyna? — zagadnął, unosząc kącik ust cwaniacko do góry. Spojrzała na niego i z dziwnego powodu było jej wstyd. — Siedzisz tu, bo chciałaś za wszelką cenę opatrzyć mi dłonie...

— Nie musiałabym, gdybyś nie rzucał się na każdego z łapami — odprychnęła, ale momentalnie poczuła się gorzej, gdy obraz jej poczerniał, a krew z nosa spłynęła mocniej — Ale rozumiem — dodała — to było w słusznej sprawie. Przynajmniej tak będę to sobie tłumaczyć.

Uśmiechnęła się delikatnie, spoglądając ponad ręcznik na stojącego nad nią chłopaka. Zza drzwi łazienki dochodził stłumiony dźwięk piosenki The Weeknd.

— Jedno miałam do zrobienia — spojrzała na otwartą apteczkę i leżące koło niej bandaże i plastry — A i tak na końcu to ty mnie musisz ratować — Prychnął na jej słowa. Niesamowite było, jak ta dwójka, siedząc w półmroku łazienki potrafiła się z tego śmiać. Z gniewu przeszło w śmiech. Tak po prostu. Świat się walił, a oni się śmiali — Ale obiecuję — dodała po chwili, przejmując ręcznik z dłoni chłopaka i spoglądając w lustro za plecami — Że to ostatni raz, kiedy mnie ratujesz, Spencer.

Ale obiecuję, że to ostatni raz, kiedy mnie ratujesz, Spencer.

Westchnął mimochodem, w odpowiedzi opierając się ramionami o umywalkę. Spojrzał na odbicie Lizy w lustrze, później na siebie. Jakoś tak pasowali koło siebie. Obróciła się z powrotem w stronę bruneta, który opierał się ramionami o blat, przenosząc cały ciężar na silne ręce. Był na swój sposób piękny i tak zwyczajnie, tak po prostu, wpasowywał się w kanon urody. Wtedy jednak był inny. Wilgotne włosy leżały w nieładzie, opadając lekko na czoło i skronie, a szare oczy wydawały się odzwierciedleniem jego osoby. Mimochodem, jakby od niechcenia (chociaż jednak trochę chciała) spojrzała w jedno oko. Na usta. I na drugie oko.

Chłopak to zauważył i wiedział, jak psychologicznie działała zasada trójkąta. Prowadziła do pocałunku.

Jednak on jej nie pocałował, bo wiedział, że byłby w większych problemach, niż zakładał od początku. Mimo że była piękna. Najpiękniejsza. Mądra, zabawna i bystra. Też trochę cwana. I mimo że było późno, zachował trzeźwy umysł.

Wyjeżdża za niecały rok. I czar prysł.

Uśmiechnął się pod nosem, przejął ponownie ręcznik z dłoni Lizy, lekko kręcąc głową na boki. Było za późno.

— Oby nie ostatni, blondyna.

***

#MiastoAniołówALV na twitterze!

*

miasto aniołów,

A.L.V

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top