67|67

Dream

Przystanąłem na chwilę. Czuję, że nie dam rady już biec... Na pewno nie z nieprzytomnym Geno, ale nie mogę go zostawić... Nie tak jak... Killer'a... N-Nie... on mnie o to prosił... Nie mogę się zadręczać! 

— Co się... R-Reaper?! — Geno odskoczył ode mnie, ale prawie natychmiast upadł na ziemię sycząc z bólu. 

— P-Przepraszam! Najwyraźniej nie zauważyłem jednej z ran... — uklęknąłem przy nim i zacząłem leczyć jego nogę.

— Gdzie jest Goth? I Reaper? — ... p-powinienem mu mówić..? 

— Z-Zaraz wszystko wyjaśnię, ale najpierw muszę cię wyleczyć... — szkielet wyglądał na zestresowanego. Podniósł rękę, a jego dusza pojawiła się przed nami. Była zniszczona... Pewnie dlatego tak ciężko się go leczy... Dusza nie może pomóc w tej regeneracji... 

— Wszystko z tobą dobrze... — zdziwiłem się lekko, ale po chwili zauważyłem z czego się tak uśmiecha. Obok jego duszy krąży druga! 

— Jesteś... w c-ciąży? — teraz to już zupełnie nie mogę mu powiedzieć co się stało!

— Tak trudno w to uwierzyć? — prychnął i podniósł się z moją pomocą.

— Dasz radę iść..? — skinął głową i pomimo bólu na jego twarzy stał dzielnie.

— Więc gdzie jest moja rodzina? — co ja mam powiedzieć? Co ja mam powiedzieć?!

— S-Są bezpieczni... — .......

— Gdzie? — 

— Yyy... N-Nie wiem gdzie dokładnie, a-ale są bezpieczni! — westchnął.

— Reaper był ranny, więc nie powinien się przemęczać... A Goth pewnie był przerażony — żałuję mojego kłamstwa... — Gdzie jesteśmy? — sam się rozejrzałem.

— N-Nie wiem... — nie znam się na lasach...

— Słyszałem, że jesteś policjantem. Powinieneś mieć trochę więcej pewności siebie. Jąkasz się prawie w każdym zdaniu — 

— P-Przepraszam... — odwróciłem wzrok.

— Ehh... Nieważne... Z tego co widzę jesteśmy na południe od rezydencji. Jeśli będziemy dalej iść prosto dojdziemy do dawnej bazy Nightmare'a — 

— Skąd wiesz..? — to naprawdę fascynujące, że jest taki mądry...

— Wystarczy uważać na biologi i geografii, glino — i zaczął iść. Nie jestem pewien, ale on chyba się ze mnie nabijał..

— Pomóc ci..? Kulejesz... — dorównałem mu kroku.

— Poradzę sobie... Jak będzie gorzej dam znać okej? — skinąłem głową. 

Boję się o resztę... Ink został tam zupełnie sam... I Killer... Proszę... nie... Błagam. Niech nic im wszystkim nie będzie...

Cross

Otworzyłem oczy. Czuję się tak okropnie... Spojrzałem na moją ranę. Był na niej bandaż. Aż dziwne, że Nightmare umie tak dobrze je wiązać... 

Co się właściwie ze mną wcześniej działo..? Dlaczego tak się zachowywałem..? Zaraz... Ja... ja skrzywdziłem Ink'a... Gdzie on teraz jest?! 

Wstałem, ale zaraz potem upadłem, przez sznur przywiązany do mojej kostki... To prawdopodobnie dla bezpieczeństwa... Zdradziłem swoich przyjaciół... Przyprowadziłem wrogów prosto do naszego domu... Powinienem zdechnąć... Ale... 

Dotknąłem miejsca gdzie znajduje się moja dusza. 

— Muszę cię obronić... — wyszeptałem. 

Rozejrzałem się. Nie wiem gdzie jestem... Pierwszy raz widzę te miejsce. Powinienem kogoś zawołać..? Może lepiej po prostu zaczekam... Tak będzie lepiej. 

— Obudziłeś się... — spojrzałem na otwarte drzwi. Stał w nich Nightmare. Nie mogłem wyczytać nic z jego twarzy... 

— Przepraszam... — wyszeptałem — Wiem, że to się na nic zda, ale... naprawdę... przepraszam szefie... — podniosłem się i usiadłem na łóżku. 

— Powiedz to reszcie, którzy nawet nie wiedzą co się dzieję. Albo po prostu już zginęli. Jak Ink — c-co..?

Moje serce zamarło. Przecież Ink'a wziął Dream o ile dobrze pamiętam... To niemożliwe, by zginął. 

— Dlaczego tak reagujesz? Sam go zabiłeś nie pamiętasz? — poczułem jak moje oczy robią się mokre. Odwróciłem wzrok — Czyli, jednak ci na nim zależy — westchnął szef — Nawet nie wiesz jak tego nienawidzę... — podszedł do mnie i usiadł obok.

— Ink żyje prawda..? — wytarłem łzy. 

— Mam nadzieję, że nie — trochę mnie to uspokoiło... ale nadal nie w pełni — Zdradziłeś nas. Według zasad powinienem cie zabić — .... — I to zrobię... Jeśli tak będzie chciała reszta... — 

— Rozumiem... Ale nie dam się zabić szefie... — spojrzałem mu w oko.

— Czy nie mówiłem ci, byś mówił mi po imieniu? — uśmiechnął się lekko, ale jego wzrok nadal pozostawał pusty. 

— Nie zasługuję, by mówić ci po imieniu szefie... — poprawiłem sobie linę na kostce.

— Ale kiedy to robisz odczuwam jakąkolwiek radość... — ... — Więc mów mi Nightmare... — 

— Nightmare..? — 

— Tak..? — spojrzeliśmy sobie w oczy. 

— J-Ja jestem... w ciąży... — w końcu to z siebie wyrzuciłem...

***

Kocham piątek!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top