XX Coś, czego nie powiem byle komu

Grudzień powoli dobiegał końca, czemu Eichi zupełnie nie dowierzał. Kolejny rok minął, po raz kolejny klątwa go nie pokonała. Co nie znaczyło, że ją lubił, oj nie. I właśnie dlatego zamierzał dopiąć swego i znaleźć sposób na jej zdjęcie.

— No nie, znowu siedzisz w tych książkach? — westchnął Benedicto.

Eichi podniósł głowę znad księgi, którą właśnie przeglądał, siedząc pod drzewem.

— Prowadzę poszukiwania — odpowiedział. — Zobaczysz, znajdę coś, co przyniesie mi szczęście!

— A co już znalazłeś? — Benedicto przysiadł się obok niego.

— Niewiele... Ale zobaczysz, że dam radę! Jak się zrobi nieco cieplej, znajdę czterolistną koniczynę, zasadzę ją i... może wyhoduję więcej?

— A nie ma czegoś łatwiejszego?

— Mogę się przeprowadzić do Siódemki. Albo Ósemki.

Eichi musiał przyznać, że nie podobała mu się wizja zostania Łowczynią Artemidy, ale zważywszy na to, że nie miał w sobie nic z kobiety, na szczęście było to niemożliwe.

— Ósemki? Od kiedy ósemki są szczęśliwe?

— Od kiedy jesteś z Azji.

— Czyli szukasz symboli azjatyckich?

— No nie wiem... To chyba nie pomoże. Kiedyś mieszkałem pod numerem ósmym, ale dom się spalił.

— Och... — mruknął Benedicto. — To poważny pech, skoro nawet symbole szczęścia niszczy.

— No właśnie! — przytaknął Eichi. — Więc potrzebuję... czegoś więcej. Nie wiem, czego — przyznał. — Widełki, maneki-neko, swastyka?

— Może lepiej się nie zapędzaj...

— Ta... chociaż może pomodlenie się do siedmiu bóstw szczęścia to nie taki głupi pomysł.

Zamilkł. Gdy to powiedział, przypomniał sobie, jak, gdy był mały, w każdy Nowy Rok odwiedzał z ojcem świątynie bóstw. Było w tym coś magicznego... Tymczasem Benedicto przyglądał mu się badawczo.

— Chciałbyś czasem tam wrócić? — zapytał. — To znaczy do Japonii?

— Prawdę mówiąc, niezbyt — przyznał Eichi. — Nie pasuję tam. Dużo lepiej się czuję tutaj.

— Ach, bo wiesz, wyglądałeś, jakbyś za tym tęsknił.

— Nie... Jedynie czasem chciałbym się spotkać z tatą. Ale nie mogę tak ryzykować, a on nie bardzo może się wyrwać do Stanów. — Wzruszył ramionami. — Jak zawsze tylko porozmawiam z nim przez iryfon.

Zerknął na zegarek. Było jeszcze dość wcześnie, kwadrans po dziesiątej. Miał jeszcze niecałą godzinę, by wysłać wiadomość tak, żeby do ojca dotarła dokładnie o północy.

— W ogóle — kontynuował, przypomniawszy sobie o czymś. — Jeszcze nie mówiłem mu o tobie. Mogę cię przedstawić, jeśli chcesz.

Benedicto zdawał się ucieszony tą myślą.

— Tylko gdy mówi po angielsku, to ma dość silny akcent — ostrzegł go Eichi. — Więc albo będziesz się musiał wysilić, żeby go zrozumieć, albo będę musiał tłumaczyć.

— Zobaczę, jak będzie — stwierdził Benedicto. — Nawiasem mówiąc, wiesz, co jest ciekawe? Ciebie rozumiem bez żadnych problemów. Mówisz prawie tak, jakbyś się tu urodził.

— Chyba nie do końca... Aczkolwiek ojciec zawsze chciał, żebym się przyłożył do angielskiego. Teraz wiem już, czemu, chciał mnie przygotować. Chociaż na początku było trochę trudno... Często mieszałem języki. W końcu się przyzwyczaiłem, ale i tak... Czasem muszę się naprawdę pilnować.

— Dobrze, że umiesz angielski, bo ja nie znam ani słowa po japońsku.

Eichi uśmiechnął się i nie umiejąc powstrzymać pokusy, powiedział cicho jedno z takich słów. Benedicto zrobił minę w rodzaju: „robisz mi na złość, prawda?".

— Nabijasz się ze mnie, co? — powiedział już na głos.

— Nie — zaprzeczył Eichi. — To znaczy... Tylko malutką odrobinkę.

— Ale co to znaczyło?

— Coś, czego nie powiem byle komu.

— Brzmiało, jakbyś mnie zapraszał na narty.

— To nie było ski, tylko suki * — sprostował Eichi. Prawdę mówiąc, mówiąc to drugi raz, poczuł się nieco niezręcznie. Po angielsku szło mu łatwiej...

— Dla mnie brzmi tak samo — ocenił Benedicto. — Ski, suki, jeden pies.

Eichi nie zdołał powstrzymać cichego śmiechu. Postanowił zlitować się nad Benedictem.

— Powiedziałeś właśnie, że mnie kochasz — wyjaśnił.

— Serio? — zdziwił się Benedicto. — Teraz to już zupełnie się ze mnie nabijasz!

— Tym razem nie. To naprawdę to znaczy, a jeśli mi nie wierzysz, sprawdź w słowniku.

— Nie no, wierzę. I naprawdę to myślę. Kocham cię.

Objął Eichiego ramieniem, a ten nagle poczuł, że temperatura zrobiła się wyższa o kilka stopni. Nie do końca rozumiał czemu, w końcu ostatnimi czasy często to słyszał i naprawdę to lubił. Czy miało to coś wspólnego z tą rozmową o japońskim? Jakby wpuścił Benedicta do miejsca, gdzie jeszcze nikt nie był. To znaczy... Już wcześniej pozwolił mu na rzeczy, na które nie pozwoliłby innym. Ale jednak... Teraz było inaczej. Po angielsku wiele rzeczy mógł kochać. Ale tak? To było coś zupełnie innego.

Uśmiechnął się i wtulił w Benedicta, zupełnie zapomniawszy o książce leżącej na jego kolanach. Trwali tak przez chwilę, ale jednak Eichi nie chciał stracić poczucia czasu i idealnej okazji na użycie iryfonu. Odsunął się nieco (choć z żalem) i zrozumiawszy, że już nic więcej z książki dziś nie przeczyta, schował ją do plecaka. Wtedy zauważył Marcusa Weasela przechodzącego obok i mina natychmiast mu zrzedła. Nie uszło to uwadze Benedicta.

— Właściwie to czemu go tak nie znosisz? — zapytał syn Afrodyty.

Eichi westchnął.

— Mam wymienić alfabetycznie czy chronologicznie?

— Aż tyle tego jest?

— Właściwie to nie... Ale jest wrednym dupkiem i dogryza każdemu, kogo spotka.

— Aż trudno mi uwierzyć, że tylko o to chodzi.

— No dobra, wygrałeś — uznał Eichi. — Raz totalnie przegiął. Nie wiem, o kim mówił, nie bardzo mnie to obchodzi, ale nie jestem głuchy i wyraźnie słyszałem. „Wolałbym, żeby nie był gejem, wtedy wszyscy byliby szczęśliwsi". — To mówiąc, zrobił cudzysłowy w powietrzu. — Słowo daję, mam go powyżej uszu!

Musiał krzyknąć zbyt głośno, bo na swoje nieszczęście ściągnął na siebie uwagę Marcusa. Weasel spojrzał na niego spode łba.

— Hej, Marcus... — Eichi wyszczerzył się nerwowo. — Śliczna pogoda, prawda?

Było mroźno i gdyby nie zapasowy sweter, który sobie podłożył, tyłek dawno by mu odmarzł. Zdecydowanie prześliczna pogoda.

— Jesteś jeszcze większym kretynem, niż sądziłem, Yokoyama — oświadczył Marcus.

— Ja? A niby z jakiej racji?

— Bo nie słyszałeś wszystkiego i dorobiłeś sobie własną historyjkę. Tak, powiedziałem tak, ale wiesz, co było potem? — Zawahał się na chwilę. — „Nie zrobiłby sobie z Apollinem największej porażki życia, która wkurza wszystkich wokół". I ty się dziwisz, że się tak zachowuję? Cokolwiek nie zrobię, ludzie mają o mnie najgorsze mniemanie!

To powiedziawszy, odszedł, nie czekając na ich reakcję. Tymczasem Eichi podążył za nim wzrokiem, próbując przetworzyć to, co właśnie usłyszał.

— O-oł... — zdobył się na mruknięcie. — Mogłem odrobinkę przesadzić.

— Może troszkę — zgodził się Benedicto. — Chyba musisz nieco popracować nad tym, żeby mierzyć ludzi inną miarą.

Eichi z przykrością musiał się z nim zgodzić. Zamilkł. Już jakoś nie miał ochoty na rozmowy. Przez parę nieznośnych minut siedział w zupełnej ciszy, aż w końcu postanowił się odezwać.

— Jestem okropny...

— Nie jesteś — zaprzeczył Benedicto.

— Jak to nie? Przecież sam powiedziałeś...

— Słuchaj, masz wady, zgoda. Ale wiesz co? Każdy je ma. Ty, ja, każdy, kogo sobie tylko wymyślisz. Ale masz też mnóstwo zalet.

Eichi spojrzał na niego pytająco.

— No nie wiem... — Benedicto udał, że się zastanawia. — Jesteś mądry, zabawny, absolutnie uroczy... Mam wymieniać dalej?

— Zaraz się zarumienię... znowu. — Ale jednak nie mógł zaprzeczyć, że te słowa nawet poprawiły mu humor. — W ogóle... co masz na myśli, mówiąc, że jestem uroczy?

— Dużo rzeczy — odparł enigmatycznie Benedicto. — Chyba chodzi o fakt, że ty to ty. Wyglądasz słodko, gdy się uśmiechasz.

Teraz Eichi naprawdę się zarumienił.

— A gdy się rumienisz, to już w ogóle.

Eichiemu przeszło przez myśl pytanie, ile komplementów jeszcze musi usłyszeć, żeby już zupełnie się roztopić w środku. Miał nadzieję, że jak najwięcej, bo głosu Benedicta mógłby słuchać w nieskończoność. A każdy z ostatnich dni mógłby trwać wiecznie. O tak, taka rzeczywistość by mu odpowiadała. Zero zmartwień, zero głupich klątw, tylko czysta rozkosz.

Uświadomił sobie, że jak zawsze wgapia się w Benedicta, ale nie przejął się tym zbytnio. Teraz mógł robić to absolutnie bezwstydnie. I prawdę mówiąc, czasami nadal nie dowierzał w to, że tak się stało. Że Benedicto był jego i tylko jego.

— Nawiasem mówiąc, jak się zawieszasz, to też cię lubię — odezwał się ponownie Benedicto.

— Nie zawiesiłem się — odpowiedział Eichi. — Nie tym razem. Po prostu... po prostu... — Nie bardzo wiedział, jak ująć to w słowa i czy w ogóle chciał się tłumaczyć. Bo to, co chciał przekazać, mogło zabrzmieć... odrobinę krępująco. — Afrodyta się przy tobie postarała.

Gdy tylko to powiedział, zrozumiał, że tak głupie słowa jeszcze nigdy nie przyszły mu nawet na myśl. Miał wielką ochotę klasnąć się dłonią w czoło i tylko dzięki resztce woli tego nie zrobił. Tymczasem na twarzy Benedicta ujrzał uśmiech, nieco łobuzerski.

— A dziękuję — odpowiedział.

— Jestem beznadziejny w komplementy — westchnął Eichi. — Możesz przyznać, że to było żenujące.

— Może trochę. Ale co tam. Przy tobie nawet żenada mi niestraszna.

— Daj spokój! Będzie mi się to przypominało o trzeciej w nocy i nie będę mógł zasnąć! Albo w ogóle wymyślę jeszcze coś gorszego, jakieś spotykanie się między świętami... Wymyślę coś głupiego, powiem, że masz ciało boga... znaczy w połowie jesteś bogiem, ale dobrze wiesz, że nie o to mi chodzi, a potem się przerażę tym, jakie żądze się we mnie budzą i najpewniej to w ogóle powinienem się zamknąć, bo jeszcze bardziej się pogrążam, a ciebie przerazi fakt, że masz takiego durnego chłopaka i...

Ten nagły słowotok przerwał mu dopiero pocałunek Benedicta, tak szybki, że Eichi nawet nie zdążył zareagować.

— Zawsze tyle gadasz?

— Normalnie nie... Ale wiesz, trochę się denerwuję, choć nie wiem, dlaczego, no i... ech... Znowu to robię! Argh!

— Spokojnie. Wdech, wydech...

Eichi głośno nabrał powietrza i jeszcze głośniej je wypuścił. Niewiele to dało.

— Chyba jednak nie powinienem tyle gadać, masz rację.

Gdy zamilkł, znowu zapanowała dziwna cisza, a on nie bardzo wiedział, jak to zmienić. Uświadomił sobie nagle, że z wyjątkiem tego jednego razu zupełnie nie miał odwagi pocałować Benedicta jako pierwszy. Dlaczego, nie miał pojęcia. Tamten jeden raz wyszedł mu jakoś tak spontanicznie... Spontanicznie, no właśnie! Chyba za dużo po prostu myślał.

„Muszę mieć wszystko gdzieś" — powiedział sobie. — „Niech się dzieje wola nieba!".

I pociągnął Benedicta ku sobie. Pocałował go, zanim cała pewność siebie zdążyła z niego ulecieć. Ale nie odsunęli się od siebie zbyt daleko. Wystarczyło pokonać kilka centymetrów. Eichi doskonale widział oczy Benedicta.

— To trudniejsze, niż się spodziewałem — mruknął. — Może jednak pozostanę przy gadaniu jak najęty, żebyś to ty mnie całował — rzucił pół-żartem, pół-serio.

— Ale mnie się podoba, jak mnie całujesz — oświadczył Benedicto. — Nie masz czego się bać.

Łatwo było mu powiedzieć, gdy był synem Afrodyty, bogini miłości. To on się urodził z naturalnymi predyspozycjami do takich rzeczy! No ale dobra. Skoro chciał... Eichi pokonał dzielącą ich odległość i przywarł ustami do warg Benedicta. Tym razem, chociaż znowu poczuł nagłą ochotę, by uciec i się nie kompromitować, nie odsunął się tak szybko. A Benedicto w końcu przestał się nad nim znęcać. Odwzajemnił pocałunek, a Eichi zapragnął, by ten moment trwał wiecznie. No... może nie do końca. Wypadałoby chociaż złapać oddech.

— Gdyby ktoś mi powiedział, że to nieraz jest takie dziwne, to bym nie uwierzył — powiedział cicho. — Chociaż wiem, że mogę, to jednak jest trochę niezręcznie.

— Nie spiesz się. — Benedicto pogłaskał go po głowie. — To nie są wyścigi. A poza tym nigdzie ci nie ucieknę.

— Obiecujesz?

— Obiecuję.

Eichi postanowił więc na chwilę odpuścić sobie dalsze brnięcie w niezręczność. Zresztą, była już niemal jedenasta. Wypadałoby przygotować iryfon.

~~~~

*Japońskie słowo suki (好き) oznacza lubić, często używane w romantycznym kontekście i wymawia się dość podobnie do angielskiego ski, stąd Benedicto skojarzył je z nartami. Właściwie to Eichi prawdopodobnie powiedział suki yo (好きよ), ale druga część tego dość krótkiego zdania mogła Benedictowi umknąć.

~~~~

Jest absolutnie potężna szansa, że to opko nie skończy się tak szybko XDDD Bo stało się moim comfort fikiem, a poza tym... na discordzie jak zasugerowałam, że zrobię kolejne 50 rozdziałów, to dostałam reakcję szczęśliwego kotka. I jakbym mogła odmówić kotkowi? Anyway... Benedicto to flirciarz, a Eichi powinien trafić do horny jail (znaczy tu jeszcze tego tak nie widać, w kolejnych chapterach to dopiero będzie XDD).



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top