XLIX Chcę ci się odwdzięczyć

Benedicto nie był pewien, czego się spodziewał, ale na pewno nie tego, że mieszkanie Yokoyamów będzie wyglądać tak... normalnie. Nasłuchawszy się tyle o kulturze odmiennej od Zachodu, wydawało mu się, że klimat będzie tu zupełnie inny, jednak nie było wcale aż tak inaczej. To znaczy dobrze... były różnice. Takie jak chociażby fakt, że na wejściu kazano mu zdjąć buty.

Gdy to zrobił, rozejrzał się po małym, ciemnym przedpokoju, choć nie było tam nic szczególnie fascynującego. Wszystko wokół wskazywało na to, że na stałe mieszkała tu jedna osoba, więc natychmiast wykluczył opcję, że wielką wieścią pana Yokoyamy było związanie się z kimś na poważnie; nieco go to zasmuciło, bo to prawdopodobnie wskazywało na to, że złe przeczucia Eichiego były słuszne. A on nie chciał, by takie były.

Odetchnął, starając się uspokoić nerwy, co wcale nie okazało się łatwe. Dopiero teraz w pełni docierało do niego to wszystko... Po raz pierwszy w życiu był tak daleko od Stanów, w kraju, którego w ogóle nie znał, zarówno pod względem zwyczajów, jak i języka. Jednak nie to stresowało go najbardziej, a spotkanie twarzą w twarz z ojcem Eichiego. Po spojrzeniu pana Yokoyamy nie umiał wywnioskować, co ten sobie o nim myślał — pod tym względem był zupełnym przeciwieństwem swojego syna, z którego dało się czytać jak z otwartej księgi. Benedicto miał tylko nadzieję, że cokolwiek ojciec Eichiego o nim sądził, to że nie było to nadzwyczajnie złe — nie zmieniało to jednak faktu, że postanowił pokazać mu się z jak najlepszej strony.

Poszedł za nimi do pomieszczenia, które okazało się salonem z aneksem kuchennym przy ścianie. Tu już było jaśniej niż w przedpokoju, a zielony wystrój pomieszczenia nadawał mu przyjemnego, uspokajającego klimatu (a poza tym kanapa stojąca w rogu wyglądała na naprawdę wygodną). Eichi zaprowadził go jednak nie na kanapę, a do jasnego stołu na środku pokoju. Benedicto usiadł na krześle, jak na jego gust nieco zbyt twardym, po czym zaczął bardziej przyglądać się wnętrzu. Dopiero po chwili spojrzał na syna Ateny.

— Ładnie tutaj — skomentował, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć.

— Tak, to prawda — zgodził się z nim Eichi. — Tata uwielbia zielony kolor, więc jak może, to wszystko ma zielone. I nawet... to rzeczywiście uspokaja.

— Ale wcale nie wyglądasz na uspokojonego.

— W przeciwieństwie do ciebie.

— Naprawdę wyglądam na spokojnego? Bo w rzeczywistości trochę się denerwuję. No wiesz, to wszystko...

Eichi dobrze zrozumiał, o co mu chodziło, a przynajmniej na to wyglądało, bo pokiwał głową.

— A tak w ogóle to co teraz? — zapytał Benedicto znowu.

— Teraz czekamy na odgrzewaną wczorajszą yakisobę — odparł Eichi. — Przyznaję, dla yakisoby taty nawet warto było tu przyjechać — dodał po chwili.

Benedicto zastanawiał się, czy powinien pytać Eichiego, czym jest yakisoba, ale domyślił się, że to jakieś danie i zważywszy na fakt, że zaraz mieli je dostać, postanowił nie zawracać mu tym głowy.

— Rozumiem... — mruknął tylko.

— Mam nadzieję, że jak już coś zjemy, to w końcu czegoś się dowiem — ciągnął Eichi, jakby nie dosłyszał odpowiedzi Benedicta. — Choć nie jestem tego taki pewien, bo jest już późno, jestem zmęczony, a nie wiem, czy tata będzie chciał o tym rozmawiać tuż po przyjeździe. No i nie zdziwię się, jeśli najpierw będzie chciał pogadać z tobą.

Benedicto uniósł brew w niemym pytaniu.

— Wspominał, że chciałby cię poznać. — Eichi przerwał na moment. — Mam nadzieję, że to wszystko nie skończy się jakąś tragedią.

On też miał taką nadzieję, nie powiedział tego jednak głośno, a zamiast tego zaczął się zastanawiać, jak to przebiegnie... Natychmiast wyobraził sobie tysiąc różnych scenariuszy, ale zaraz pokręcił głową, starając się je odgonić. Nie było sensu gdybać, bo nie wiedział, czego się spodziewać.

Eichi, jakby domyślając się jego obaw, położył swoją dłoń na jego dłoni w uspokajającym geście.

— Na spokojnie... — mruknął. — Może i jestem trochę spięty, ale tata wcale nie jest zły. Nie może wyjść jakoś specjalnie źle.

— Próbujesz przekonać mnie czy siebie?

— Tak szczerze to nas obu.

Benedicto i tak docenił tę próbę, zwłaszcza że nie była taka nieskuteczna, bo rzeczywiście poczuł się nieco lżej. W końcu był tu z nim. Uśmiechnął się z wdzięcznością, a Eichi odwzajemnił uśmiech.

Yakisoba okazała się makaronem z dodatkami, absolutnie prześwietnym, tak, że tylko używanie pałeczek zmusiło Benedicta do nieco wolniejszego pałaszowania go. Z tego powodu nawet nie żałował, że nie poprosił o widelec, bo gdyby go dostał, pożegnałby się z tą strawą bogów dużo wcześniej, a tak chociaż się nią całkiem dobrze najadł. Gdy danie już przestało go tak zajmować, zerknął kątem oka na Eichiego, który chyba miał podobne odczucia, bo z błogim uśmiechem na twarzy oparł się o krzesło i wyglądał, jakby teraz już mógł iść spać w spokoju. Już nawet zdawał się niemal zapomnieć o tym, co go dręczyło, choć to mogło być tylko złudne wrażenie.

Przeniósł spojrzenie z Eichiego na jego ojca i dostrzegł, że ten też na niego patrzył. Uśmiechnął się nerwowo.

— Muszę się dowiedzieć, jak się to robi — powiedział. — Już dawno nie jadłem czegoś tak dobrego.

Gdy tylko skończył mówić, miał wrażenie, że palnął głupotę, bo to było niewiele lepsze niż mówienie o pogodzie. Choć być może nadmiernie wszystko interpretował...

— Dziękuję — odpowiedział pan Yokoyama po chwili. — Co do przepisu... Powinna znaleźć się okazja.

Nie żeby to rozproszyło choć trochę niezręczność. Benedicto nie bardzo miał pojęcie, co odpowiedzieć i z opresji wybawił go dopiero Eichi, który niespodziewanie oświadczył, że chce go nieco oprowadzić. Tak więc obaj wstali i w ten sposób Benedicto zapoznał się bliżej z kanapą (rzeczywiście tak wygodną, na jaką wyglądała) i łazienką (na jej widok nieco zakręciło mu się w głowie), a także dowiedział się, za którymi drzwiami znajdował się pokój Masashiego. Eichi po chwili otworzył ostatnie drzwi i wprowadził Benedicta do swojego pokoju, o gołej drewnianej podłodze i ścianach pomalowanych na niebiesko.

Po tym pomieszczeniu najbardziej było widać, jak długa była nieobecność Eichiego, bo nie wyglądał na pokój niemal dorosłego chłopaka, a raczej dziecka — najbardziej wskazywały na to zabawki rozrzucone po półkach stojących przy niemal wszystkich ścianach. Dopiero po chwili Benedicto zauważył, że na tych półkach, za zabawkami, stało też mnóstwo książek i jeśli wszystkie z nich zostały choć raz przeczytane, to podziwiał samozaparcie Eichiego, by mimo dysleksji tyle ich pochłonąć.

Poza całym mnóstwem półek było tu jeszcze kilka zamykanych szafek oraz nie za duża szafa stojąca po prawej stronie od wejścia. Na końcu Benedicto zerknął na łóżko, którego tylko wezgłowie było przysunięte pod ścianę. Natychmiast rzucił mu się w oczy fakt, że było dosyć wąskie, tak, że nie był pewien, czy Eichi byłby w stanie się na nim swobodnie rozwalić.

On za to dostrzegł jego spojrzenie.

— Ze wszystkiego tutaj najbardziej ciekawi cię moje łóżko?

Benedicto zrozumiał, że to musiało wypaść co najmniej dwuznacznie.

— Nie, tylko zastanawiałem się, czy w ogóle jest wygodne.

— Wiesz, zwykle i tak zawijam się w kołdrę, więc nie robi mi to większej różnicy — odparł Eichi, domyśliwszy się, że Benedictowi chodziło przede wszystkim o jego szerokość. — Chyba że pytasz o materac, to wiesz, możesz sam sprawdzić.

Ale Benedicto nadal stał w miejscu. Naszły go myśli, których nie spodziewał się akurat teraz i nie był pewien, czy chciał się nimi dzielić. Eichi chyba jednak dostrzegł, co się działo w jego głowie, więc sam go pociągnął w stronę łóżka. Usiadł na nim i zachęcił Benedicta, więc ten ostatecznie uczynił to samo.

— Przyznaję, że zastanawiałem się, czy nie moglibyśmy spać razem — odezwał się znowu — ale moje łóżko jest za wąskie, a spanie razem na kanapie z salonu... cóż... Nie wiem, czy tata byłby na to mentalnie gotowy.

— Czyli ja będę spać na tej kanapie? — domyślił się Benedicto. Szczerze mówiąc, ta perspektywa całkiem mu odpowiadała, bo zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia, ale z drugiej strony było coś pociągającego w niemożliwej teraz do zrealizowania wizji spania z Eichim.

Eichi pokiwał głową.

— No, chyba że chcesz się wcisnąć tutaj.

W jego głosie pobrzmiewał jakiś dziwny ton, po którym Benedicto poznał, że ich myśli wcale nie szły tak bardzo odmiennymi torami. Przysunął się bliżej Eichiego.

— Wiesz, o czym pomyślałem? — zapytał. — Parę dni temu mówiłeś, że musimy się spotkać poza Obozem Herosów. A teraz jesteśmy tutaj, w twoim pokoju...

Nie musiał mówić nic więcej. Eichi od razu pojął, o co mu chodziło.

— Zobaczymy — odparł. — Jeśli będą warunki, to być może pomyślimy o tym.

— Zatem będę mieć nadzieję.

— A myślałem, że to ja jestem niewyżyty...

— Bo jesteś, ale ja też mam na ciebie ochotę. Ten jeden raz to nie było wystarczająco i dobrze o tym wiesz.

Eichi nie odpowiedział, tylko przysunął się jeszcze bliżej, jakby chciał go sprowokować do działania. Benedicto dobrze wiedział, że teraz i tak nie będzie z tego nic więcej, ale chciał posmakować go choć odrobinę. Posłał przelotne spojrzenie w stronę drzwi, by upewnić się, że w istocie były zamknięte, po czym pokonał dzielący ich dystans.

Wiedział, że nie dostanie nic więcej, wiedział, że nie powinien się zapędzać, ale nie potrafił się do tego przekonać. Patrząc na to, jak ochoczo Eichi odwzajemniał każdy jego jest, wywnioskował, że jemu wcale to nie przeszkadzało.

— Nie umiem się doczekać, aż będziemy mieć warunki — powiedział cicho Benedicto. — Wtedy będziesz mój.

Przez twarz Eichiego przemknął cień zaskoczenia.

— To moja kwestia.

— Teraz już nie. — Pocałował go znowu. — Ty będziesz mój, a ja sprawię, że będziesz mnie błagać o więcej.

— Ach, tak? — Eichi uniósł brew. — A co było ostatnim razem?

— Ostatnim razem i tak to ja prowadziłem ciebie, nie wiem, czy zauważyłeś.

Eichi westchnął.

— Prawdę mówiąc, zauważyłem.

Benedicto czuł, że syn Ateny chciałby powiedzieć coś jeszcze, więc nie odpowiedział.

— Może o to chodzi... — mruknął Eichi po chwili milczenia. — Może to mi nie daje spokoju...

— Nie żeby mi to przeszkadzało — wtrącił Benedicto. — Mogę cię prowadzić, ile tylko trzeba. Zresztą... Gdyby nie ty, to nigdy by do tego nie doszło. Właściwie nie zrobilibyśmy nawet pierwszego kroku, może nawet byśmy ze sobą nie byli... To wszystko dzięki tobie. To ty jako pierwszy wyznałeś mi miłość. To ty mnie pocałowałeś, to ty zawsze namawiałeś mnie, by iść dalej. To ty przekonałeś mnie, żebym ci się oddał.

Eichi uśmiechnął się blado.

— To ty dajesz mi odwagę, wiesz? — ciągnął Benedicto. — Dziękuję ci za to. Dlatego... tak bardzo chcę ci się odwdzięczyć.

— Co masz na myśli?

— Chcę cię usatysfakcjonować. Dać ci wszystko, co mam...

— Już dajesz. Chociaż zawsze zdumiewa mnie to, jak mało myślisz w tym o sobie. Ciągle tylko słyszę o zadowalaniu mnie... A ty czego chcesz?

— Szczerze? Następnym razem chcę być na górze.

Eichi nagle uciekł wzrokiem gdzieś w bok i zarumienił się lekko. Benedicta zaskoczyła nieco ta reakcja. Czyżby powiedział coś nie tak?

— Ja... nie wiem — wymamrotał Eichi. — To znaczy... Ech...

— Jak nie chcesz, to nie będę cię zmuszać, bo to mija się z celem. Ale pytałeś, czego bym chciał, więc ci powiedziałem. — Czuł jednak, że wreszcie docierał do sedna wszystkiego. To tu było coś na rzeczy. — Powiedz... Co tak właściwie cię dręczy?

Eichi nie odpowiedział. Zapatrzył się w widok z okna.

— Nie wiem... Zresztą, to chyba zła pora. Wróćmy kiedy indziej do tej rozmowy, proszę.

Benedicto uniósł brwi ze zdziwienia. To chyba rzeczywiście był poważny problem, skoro Eichi nie był gotów nawet do porozmawiania o nim. Miał ochotę na niego nacisnąć, ale szybko się opamiętał, stwierdziwszy, że to nie ma sensu. Zresztą... Eichi miał rację. Nie przyjechali tu po to, żeby rozwiązywać akurat te problemy. Mieli się dowiedzieć, co takiego do powiedzenia miał pan Yokoyama i to z pewnością w tej chwili dużo bardziej martwiło Eichiego.

Benedicto zaczął żałować trochę, że sprowadził rozmowę na ten temat.

— Przepraszam — mruknął. — Masz teraz ważniejsze sprawy na głowie, a ja ci tylko dokładam...

— Nie jestem zły — odpowiedział Eichi. — Porozmawiamy kiedyś o tym, obiecuję. Ale nie teraz. Zwłaszcza że już naprawdę mam tylko ochotę iść spać.

Benedicto zreflektował się i postanowił nie zajmować już nadmiernie dużo jego czasu. Dobrze zrobił, bo po chwili uświadomił sobie, jak bardzo sam był zmęczony, a miał jeszcze kilka spraw do załatwienia, takich jak przygotowanie sobie posłania i umycie się przed snem.

Ale gdy się położył, sen nie chciał przyjść. Kanapa może i była wygodna, ale nie był do niej przyzwyczajony, a poza tym myślał o tym wszystkim... Czego takiego dowiedzą się od ojca Eichiego?

~~~~

A oni dalej są niewyżyci xD


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top