XII Mam kogoś, komu mogę zaufać

Misja wypasania krów wcale nie okazała się tak prosta, jak chłopcy początkowo zakładali. Prawdę mówiąc, w ogóle nie o krowy chodziło! To znaczy, na początku na to wyglądało. Ich właściciel przyjął ich pomoc w wypasaniu z otwartymi ramionami i wszystko wskazywało na to, że czeka ich nudna, choć łatwa misja. Ale wszystko się skomplikowało, gdy pojawiła się dziewczyna.

Z bujnymi, rudawymi włosami opadającymi falami oraz szczupłą, wysportowaną sylwetką mogłaby uchodzić niemal za piękność, gdyby nie jej twarz, okropnie poparzona. Było jasne, że padła ofiarą wypadku, który jednak musiał mieć miejsce jakiś czas temu, gdyż rany już się zagoiły i pozostały jedynie blizny, szpecące niegdyś zapewne bardzo uroczy profil. Eichiemu coś w rodzaju instynktu podpowiedziało, że to tej dziewczyny będzie dotyczyć ich misja i miał ją już powoli zacząć wypytywać, ale Benedicto zareagował w zupełnie niespodziewany sposób.

Gdy tylko ją ujrzał, nie umiał oderwać od niej wzroku, a zanim Eichi w ogóle zdążył otworzyć usta, syn Afrodyty już zdążył obsypać przybyszkę mnóstwem komplementów, tak kwiecistych, jakich Eichi nigdy nie spodziewałby się akurat od Benedicta. I wnet zrozumiał, że oto właśnie był świadkiem nowego zauroczenia przyjaciela. I, szczerze mówiąc, nie spodobało mu się to.

Nie bardzo umiał wytłumaczyć, dlaczego. Powtarzał sobie, że ta dziewczyna jest podejrzana, a skoro Benedicto się w niej zakochał, to z jego klątwą wyniknie z tego coś złego, ale w duchu wiedział, że to wcale nie o to chodziło. Nie zamierzał jednak zgłębiać przyczyn tego stanu i zamiast tego zdecydował zająć się misją, zanim przez Benedicta wpadną w jakieś kłopoty.

W końcu, pomimo nieustannie przeszkadzającego mu Benedicta, dowiedział się od dziewczyny, o co chodziło. Otóż Annalise, bo tak miała na imię, była daleką potomkinią Aresa, a jej rodzina miała jakiś zatarg z potomkami Hekate. W wyniku nieprzyjemnego starcia z odwiecznymi wrogami jej twarz pokryła się cała oparzeniami, a ona sama szukała sposobu na zemstę. I co ciekawe, wcale nie chciała ich pomocy w tej kwestii — przyszła na pastwisko w celu poszukania czegoś, co mogłoby jej ułatwić jak najokrutniejsze odegranie się (Eichi uznał, że musiało jej chodzić o niespodzianki zostawiane przez krowy, aczkolwiek nie dopytywał).

Annalise musiała jednak zauważyć spojrzenie Benedicta, bo kilka razy wcale niedyskretnie wspomniała o tym, że marzyłby się jej powrót dawnej urody. I Benedicto oczywiście zgodził się jej pomóc. W ten sposób Eichi, wbrew swojej woli i z towarzyszką, która irytowała swoją niezachwianą wiarą we własną perfekcję, przemierzył pół stanu Teksas w nadziei, że uda się znaleźć jakiś sposób, by jej pomóc. Miał wielką ochotę odłączyć się od tej misji, ale obawiał się o Benedicta, który w tym stanie mógł zrobić coś bardzo głupiego, więc został, by pilnować jego poczynań.

Aż wreszcie, po bardzo wielu trudach, udało im się znaleźć Apollina i nakłonić go do pomocy. Bóg lekarzy, by nie było zbyt łatwo, wysłał ich na poszukiwanie składników leczniczej mieszanki, ale wreszcie i te odnaleźli. I to w końcu podziałało. Apollo bez większego trudu przywrócił Annalise jej dawną twarz i nawet Eichi musiał niechętnie przyznać, że rzeczywiście była dość ładna.

Bóg wręczył dziewczynie lusterko, w którym przejrzała się uważnie. Zrozumiawszy, że wygląda jak dawniej, uśmiechnęła się szeroko.

— Dziękuję! — zawołała.

Ale ten okrzyk nie był wcale skierowany do Benedicta czy choćby do Eichiego. Nie, Annalise dziękowała Apollinowi. A zaraz po tym rzuciła mu się na szyję i ucałowała prosto w usta. Eichi nie mógł powiedzieć, by bóg wydawał się niezadowolony z obrotu wydarzeń. Apollo z szerokim uśmiechem na twarzy pożegnał się z Eichim i Benedictem, a Annalise poszła za bogiem w stronę zachodzącego słońca.

I chociaż ci dwoje byli szczęśliwi, to Benedicto bynajmniej nie podzielał ich stanu ducha. Przez chwilę patrzył za nimi z niedowierzaniem, a potem jęknął głośno: „Dlaczego?!" i się rozpłakał. A Eichi, zupełnie spanikowawszy, postanowił go pocieszyć przytulasem. W efekcie Benedicto zasmarkał mu całą bluzę, a Eichi dobitnie sobie uświadomił, jak beznadziejnie poszło mu to pocieszanie.

„Muszę obejrzeć więcej romansów" — stwierdził w myślach. — „Zwłaszcza tych smutnych, z zerwaniami. Może wtedy się dowiem, co się robi w sytuacji, kiedy twój najlepszy przyjaciel ma przeklęte (i to dosłownie) problemy sercowe".

Po kilku godzinach Benedictowi w końcu przeszło. Eichi przez chwilę bał się, że po prostu skończyła mu się woda i po wypiciu kilku szklanek znowu zacznie płakać, jednak wyglądało na to, że naprawdę już wszystko było w porządku. Co prawda nadal miał nieco czerwone oczy i zapuchniętą twarz, ale chociaż nie szlochał.

Benedicto odezwał się dopiero, gdy załatwili sobie transport do Oklahomy na przyczepie samochodu farmera, który wybierał się w odwiedziny do rodziny.

— Znowu narobiłem głupot — jęknął. — Naprawdę cię za to przepraszam, ta głupia klątwa jak zawsze zamroczyła mi mózg.

— Nic nie szkodzi — zapewnił go Eichi. — To przecież nie twoja wina.

— Ale zmarnowaliśmy mnóstwo czasu na tym pustkowiu dla czegoś takiego!

— Właściwie to wcale nie było to po nic. W końcu jednak pomogliśmy Annalise.

— Żeby zaraz potem nas wystawiła...

— Ale pomyśl, jednak mamy na koncie dobry uczynek.

— Daj spokój. Gdyby ta moja klątwa nie powiedziała mi: „hej, dostań obsesji na punkcie tej dziewczyny", to powypasalibyśmy tylko krówki, Hera byłaby zadowolona, a my byśmy dawno wrócili do Obozu Herosów.

Eichi powstrzymał przewrócenie oczami. Prawdę mówiąc, powoli zaczęło go nużyć narzekanie Benedicta, ale z drugiej strony mu się nie dziwił, więc nie miał serca powiedzieć mu, żeby przestał. Zresztą miał wrażenie, że to narzekanie miało doprowadzić do czegoś innego. Tyle że nie wiedział, jak zachęcić przyjaciela do powiedzenia tego, co chciał.

— Ale wiesz, co ci powiem? — odezwał się znowu Benedicto, po dłuższej przerwie. — Chociaż teraz już nie czuję... miłości, czy tam obsesji... do Annalise, to jednak ciągle staje mi przed oczami.

— Dlaczego?

Benedicto się zawahał, ale nie milczał zbyt długo.

— Przypominała mi trochę moją siostrę.

— Twoją siostrę? — zdziwił się Eichi. — To znaczy kogoś z domku Afrodyty?

— Nie — zaprzeczył Benedicto. — Moją przyrodnią siostrę, od strony ojca.

Eichi po jego tonie domyślił się, że to nie było przyjemne wspomnienie.

— Och, rozumiem — mruknął. Nie bardzo wiedział, co dodać.

— Właściwie to nie tak, że wyglądały bardzo podobnie — ciągnął Benedicto, jakby nie usłyszawszy odpowiedzi. — Może poza tym, że miały podobny odcień skóry. To bardziej o postawę chodzi, po prostu Lidia nigdy nie bała się życia. No i... ech...

— Jeśli nie chcesz, to nie musisz nic mówić — przypomniał mu Eichi.

— Nie... Chcę w końcu to z siebie zrzucić. Muszę powiedzieć.

Eichi utkwił w nim wzrok. Coraz bardziej ciekawiło go, a jednocześnie niepokoiło, co usłyszy. Nie umknął mu fakt, że Benedicto wspominał o Lidii w czasie przeszłym.

— Lidia jest dużo ode mnie starsza, miała dwanaście lat, gdy się urodziłem. Jej matki nigdy nie poznałem, ale podobno nie była zbyt dobrą osobą. Z ojcem się nienawidzili, ale on nie chciał się z nią rozwieść. Więc los zadziałał sam i w końcu matka Lidii zginęła w wypadku. Ojciec i Lidia zostali sami. I... nie najlepiej się działo. Ojciec nie przyjął dobrze tej sytuacji. Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, jak Lidia to wszystko przeżyła.

I w końcu ojciec poznał Afrodytę, chociaż jak się domyślasz, żadne z nas nie miało pojęcia, że była boginią. Przeżyli krótki romans, ale gdy Afrodyta odeszła, zostawiła ojca w jeszcze gorszym stanie. Już wcześniej dużo pił... a przynajmniej tak mówiła Lidia, ale od tamtego momentu już kompletnie nie znał umiaru.

To się stało, jak miałem pięć lat. Czasem zupełnie nie umiem sobie nic przypomnieć, a czasem we snach widzę wszystko bardzo dokładnie... Ojciec... on... Dostał napadu szału. Chciał się na nas wyżyć, nawet nie wiem, za co. Ale Lidia nie pozwoliła mu mnie dotknąć. Broniła mnie, jak mogła. No i... Narobiliśmy tyle hałasu, że w końcu sąsiedzi się nami zainteresowali, ale przyszli za późno. Lidia uderzyła głową o stół. Jakimś cudem przeżyła, ale do dziś się nie obudziła.

— Zapadła w śpiączkę... — mruknął Eichi, bardziej do siebie niż do Benedicta.

Ten pokiwał głową.

— Zabrali ją do szpitala, a ojca wzięła policja. Podobno zmarł w więzieniu. Ale nigdy go nie odwiedziłem. Nawet nie chciałem...

— A z tobą co zrobiono?

— Trafiłem do domu dziecka. To było podłe miejsce. Tak naprawdę dzieciaki nikogo tam nie obchodziły, byliśmy zbędnym balastem. Zostawili nas samych sobie. I jeszcze te potwory... Nikt mi nie wierzył, kiedy mnie atakowały. Teraz wiem, dlaczego, ale wtedy myślałem, że wszyscy sobie po prostu ze mnie żartują. — Tu znowu na chwilę przerwał. — To się ciągnęło aż do bodajże lipca tego roku, kiedy dom dziecka zbankrutował. Ale oczywiście nami nikt się nie przejął, wylądowaliśmy na ulicy. I wtedy już myślałem, że jestem skończony. Potwory uwielbiały za mną ganiać, a gdy już znalazłem kryjówkę w opuszczonej fabryce, to właśnie tam postanowiła zadomowić się Śrubka. A resztę już znasz...

Eichi milczał, a że wyglądało na to, że tu następował koniec opowieści, to zapanowała niezręczna cisza. Musiał przyznać, że nie spodziewał się, że właśnie tutaj, w przyczepie, pod rozgwieżdżonym niebem Teksasu, usłyszy życiową historię Benedicta. I że okaże się tak ponura. Zawsze myślał, że to on miał się źle, kiedy co roku coś stanowczo szło nie tak, ale jednak w porównaniu z tym, co usłyszał, jego życie było sielanką.

— Nie wiem, co powiedzieć... — odezwał się wreszcie.

— Nic nie musisz — odpowiedział Benedicto. — Właściwie chciałem tylko, żeby ktoś mnie wysłuchał. Dziękuję.

Uśmiechnął się blado. Eichi nie odwzajemnił tego gestu, właściwie to nic nie zrobił, bo jedyne, na co umiał się zdobyć, to istnienie. Poczuł się zupełnie bezradny: chociaż Benedicto zapewniał, że wystarczyło mu wysłuchanie, to jednak chciał coś zrobić, jakoś okazać wsparcie. Ale wszelkie słowa wydawały mu się puste, a pokusę opowiedzenia w zamian czegoś, co wydarzyło się jemu, odrzucił, bo w tej sytuacji byłoby to najgorsze, co mógł zrobić. Już zbyt wiele razy usłyszał, że skupia się wyłącznie na sobie i nie myśli o innych. A tłumaczenie, że w ten sposób łatwiej było mu okazać współczucie, spotykało się z powszechną niewiarą w jego szczere intencje.

— Chciałbym powiedzieć coś błyskotliwego, co cię jakoś pocieszy, czy coś... — westchnął.

— Naprawdę nie trzeba. To, że jesteś, w zupełności mi wystarcza. I jest lepsze od jakichś tam słów.

— Serio tak sądzisz?

— Słuchaj, Eichi, jak mówię, że nie chodzi mi o słowa, to naprawdę to myślę. Po prostu... Wreszcie mam kogoś, komu mogę zaufać. To naprawdę wiele dla mnie znaczy, wiesz?

— Ale...

— Wiem, że chodzi ci o to, że chciałbyś mnie pocieszyć i w ogóle. Tylko już to zrobiłeś, słuchając tej mojej paplaniny. Zresztą, sam trochę źle zrobiłem, mogłem cię ostrzec, zanim zacząłem. W każdym razie już się tym nie zadręczaj.

— Postaram się.

Eichi wiedział jednak, że będzie o tym niejeden raz rozmyślał. Ale Benedicto miał rację — nie było sensu dalej się upierać. Zresztą, było już dość późno i właśnie poczuł zmęczenie, które nazbierało się przez cały ten dzień i pół nocy. Pomyślał, że dobrze byłoby się chociaż przez chwilę przespać, choć przyczepa, niezbyt wygodna, wcale do tego nie zachęcała. Przymknął oczy, ale to poskutkowało jedynie tym, że zamiast po prostu kręcić się i wiercić, to kręcił się i wiercił na ślepo.

Po chwili natknął się na coś cieplejszego od reszty. I chociaż nie było to poduszką, to jednak czuł, że będzie to lepsze niż opieranie się na konstrukcji przyczepy. Oplótł to rękami i ułożył się najwygodniej, jak umiał.

Gdy jego umysł odpływał, doszedł do wniosku, że tym ciepłym czymś musiało być ramię Benedicta.

~~~~

Podsumowując: na początku jest śmiesznie, potem trochę smutno i traumatycznie, a na końcu ckliwie. Generalnie przyznam, że to miała być tylko ta historia z dziewczyną i rozważałam nawet połączenie tej sceny z jedenastą. Ale potem wkradło mi się backstory Benedicta i uznałam, że to najlepszy moment, by je wrzucić, bo, uwaga spoiler: zbliżamy się powoli do kluczowej akcji tej historii i potem nie będzie czasu. W rezultacie tego początek sceny jest opisowy (bo inaczej byłby arc pawie 2.0, a to nuda), a potem mniej... chociaż w sumie jednak też trochę opisowy, bo backstory to jednak opisowa rzecz. Ale mam nadzieję, że się Wam podoba c:

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top