4

- Honor naszej rodziny, Salem... - Pedro wymówił słowo „honor" ze szczególnym naciskiem- wymaga, abyśmy i ty, i ja, dotrzymali danego Velasquezom, słowa. Dlatego żadnego grymaszenia moja wnuczko, rozumiemy się?

- Ale dlaczego Juan?- jęknęła Salem, w nadziei, że to coś da.

Ale to była wyłącznie mrzonka, bo Pedro nigdy zdania nie zmieniał.

- A kogo byś chciała? Jego ojca? Tego patałacha?- dziadek roześmiał się sztucznie, pozornie łagodnie.

W środku aż gotował się ze złości, bo jak to może być, że smarkula mu się sprzeciwia?

- Czy Juanowi czegoś brakuje, w przeciwieństwie do jego ojczulka?- Torres świadomie prowokował Salem, by podniosła larum, a on miał okazję do kolejnego razu na pokazanie jej, kto rządzi w jego domu.

- Kogoś, kto nie jest pośmiewiskiem całej Kolumbii! - wykrzyknęła ze złością, mrużąc oczy.

Chciała tego samego, co inne dziewczęta w jej wieku - szczęścia, wsparcia i stabilizacji. A przede wszystkim, miłości. Szczerej i prawdziwej, co w Branży nie zdarzało się prawie nigdy. Tutaj małżeństwo zawierało się dla wymiernych korzyści.

- Salem! - dziadek przerwał jej wywód, obrażony na cały świat, lecz i rozbawiony jej dziecinnym uporem, tak niepasującym do jego wyobrażeń o posłusznej kobiecie.- Przecieżwiesz, że chcę dla ciebie jak najlepiej i zdania nie zmienię,powiedziałem! Zamknij jadaczkę, do cholery! Co ty sobie wyobrażasz? Że kim jesteś?

- Twoją wnuczką i człowiekiem...

- Twoi rodzice byli na tyle głupi - nie przejmował sięuczuciami Salem - żeby postawić na swoim. Poruszali się po Kolumbii bez ochrony, nie słuchali mnie w ogóle, przekonanio własnej nieomylności. I co? Jak to się skończyło? Eduardo przejąłby po mnie schedę... A tak gryzie piach.

Do drzwi salonu ktoś zapukał.

- Nie teraz!- burknął Pedro i zacisnął dłonie wpięści.

Czy zawsze ktoś musi czegoś od niego chcieć? Nie mogą zrozumieć, że potrzebuje czasem chwili spokoju? Pukanie do drzwi się powtórzyło, więc Torres tylko westchnął ze zniecierpliwieniem, myśląc, że kandydat na samobójcę chce mu powiedzieć coś, co musi zostać powiedziane jak najszybciej.

- Wejść! - powiedział głośno, dając tym samym znakwnuczce, że rozmowa dobiegła końca i nie ma ona na co liczyć.


Yvonne Delacroix nie przestawała myśleć o Pedrze, gdy go zobaczyła w hotelowej restauracji. Był jak narkotyk, który uzależnia i nie pozostawia szansy na skuteczność odwyku. Zupełnie oszalała na jego punkcie, choć był krańcowo różny od jej męża- poukładanego i przewidywalnego do granic, Jean- Charlesa. Wiedziała, przynajmniej tak sądziła, o swym ślubnym wiedziała już wszystko i nie sądziła, żeby on krył przed nią jakieś niespodzianki. Niczym jej nie zaskakiwał, w przeciwieństwie do - swego czasu- Pedra, z którym nie sposób było się nużyć bezczynnie. Zawsze w biegu, pomimo paru krzyżyków na karku, władczy i ciągle w innym miejscu, nieuchwytny. Tajemniczy i zagadkowy, a tego właśnie brakowało pani Delacroix w Jeanie. Dlaczego nie mógł się dla niej zmienić? I czy to stanowiło dla kobiety, nadal, priorytet w ich lodowato zimnym związku małżeńskim?

Chciała Pedra, nie Jeana- Charlesa!

W całym swoim życiu dokonała niewiele, oprócz urodzenia dwojga urwisów - mimo że nie potrafiła okazać im serca w każdej sytuacji. Ale przecież kochała - jakoś - oboje, i Xaviera i Marie. Zwłaszcza córeczkę. Dziecko jednej, ostatniej i szalonej nocy z Pedrem w Medellin, ponad rok temu. Ostatnia noc przed powrotem Yvonne do Paryża z urlopu, który spędzała z daleka od domu i wszystkiego, co się z nim wiązało - niekochanego męża, krnąbrnego i psotnego syna oraz obowiązków...

To wtedy ona i Pedro poczęli Marie, jeszcze o tym nie wiedząc.

I do tej pory, ona zdecydowała się mu nie wyjawić prawdy, że jest ojcem jej córki, młodszej latorośli - a broń Boże, żeby szanowny małżonek się dowiedział! Może lepiej zostawić to wszystko tak, jak jest - pomimo smutku i beznadziejnego życia? A może... jest inne wyjście z trudnej sytuacji? Jakie?

Jean jeszcze spał, gdy coś wybudziło Yvonne z płytkiego snu, pełnego nieprzyzwoitych fantazji na temat mężczyzny, który pozostawał poza jej zasięgiem. Jakiś cichy dźwięk, szelest zaledwie, ale to wystarczyło, żeby otworzyła oczy i rozejrzała się półprzytomnie po sypialni. Za oknem nawet nie świtało. Podświetlane wskazówki pokazywały godzinę drugą trzydzieści.

Nagle znowu, do jej uszu dobiegł szelest firanek na wietrze. Odetchnęła z ulgą - a więc to powiewającego przy najlżejszych podmuchach powietrza materiału, śmiertelnie się wystraszyła!

- Bzdura - mruknęła do siebie i wstała z zamiarem zamknięcia okna.

- Yvonne - ten zmysłowy, głęboko brzmiący głos, wszędzie by poznała.

- Jak to możliwe, że się tu dostałeś? Jean śpi tam - wskazała głową w stronę łóżka- i lada moment może się obudzić...

- Jesteśmy w Kolumbii, skarbie - oświadczył pogodniePedro Torres.- Tutaj za odpowiednią sumę każdego da się kupić.

- Ale nie mnie - zaprotestowała cicho, gdy nie bacząc napogrążonego w śnie, Jeana, Pedro przyciągnął do siebie półnagą Yvonne i wycisnął na jej ustach zaborczy pocałunek.

- Chyba nie myślałaś, iż pozwolę innemu mężczyźnieużywać czegoś, co należy do mnie? - Torres mówił o kochance jak o rzeczy, którą można sobie sprawić i do której ma się niezbywalne prawo, ale kobieta uznała to za dowód, że Torresowi po prostu na niej zależy i dlatego wypowiada się tak, a nie inaczej.- Chodźmy, dopóki onbśpi...

- A co z dziećmi?- zapytała, przejęta nagłą troską o Marie i Xaviera.- My...- wciąż nie potrafiła wyznać kochankowi faktycznego stanu rzeczy.

- Mogę jeszcze to i owo - szepnął znowu, narzucając na jej ciało, jakieś futro, które wcześniej cisnęła na krzesło, gdy przed południem wróciła z lokalnego targowiska, i nie schowała do szafy.

Zupełnie zapomniała.

- Pedro... Proszę, ja nie mogę ich tak zostawić - zaprotestowała, ale on wymruczał jakieś hiszpańskie słowo, którego nie zrozumiała.

- Jak już mówiłem - jego głos nadal brzmiał zwodniczo i jedwabiście - jeszcze potrafię zrobić ci dziecko. Atych dwoje niech sobie zabierze ich ojciec. Przecież ty nic do niego nie czujesz, a te bachory tylko mieszają tobie w głowie...

- Jeden z tych bachorów jest twój - oswobodziła swoją rękę z uścisku jego silnej dłoni.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top