27

Gdy mniejsze z dwojga dzieci zostało już ubrane, a starsze opatulone ciepłą chustą założoną na cienką koszulkę i krótkie spodenki, Jean oraz Salem wzięli po jednym na ręce.
– Papiery? – pytanie mężczyzny zawisło między nim a młodą kobietą jak ciężka kurtyna utkana z mgły.
– Na szczęście mam je schowane pod poduszką – odezwała się Salem szeptem. – Ot, na wszelki...
– Rozumiem – przerwał jej w połowie zdania. – Weź je na, litość boską, i chodźmy stąd zanim...
Salem wyszarpnęła je spod jaśka i wcisnęła Jeanowi - Charlesowi w rękę.
– To nasze zabezpieczenie na przyszłość – nie zrozumiał co jeszcze mogła mieć na myśli oprócz faktu, że na pewno nie leżały zbyt blisko legalnych dokumentów.
Jean - Charles wychwycił w jej przygaszonym głosie jakąś szczególną nutkę, ale przecież mógł się mylić. Nic nie było bardziej pewnego w tamtym momencie niż to, że w ich przypadku wskazany jest pośpiech. Juan - Gilberto Velazquez przejął kontrolę nad częścią terenu należącą do Zmory Kolumbii, szykowała się krwawa wojna, bo Pedro nie zamierzał puścić zniewagi płazem. Miał bowiem za dużo do stracenia. Tu już nie chodziło o ślub jego wnuczki z Velazquezem, który i tak nie doszedł by do skutku, ale o honor. I pokazanie, że żaden młokos nie ma z nim najmniejszych szans na wygraną.

***
– Lepszego momentu nie będzie! – krzyknęła Salem, podając mu Marie. – Uciekaj i... Nie oglądaj się na mnie! To konieczne, jeżeli chcesz zostawić za sobą tę wyspę i niecne knowania ludzi z Branży... – musiała krzyczeć, żeby Jean - Charles usłyszał jej słowa pomimo szalejącej burzy.
Co chwilę oglądali się za siebie w obawie,  że zostaną złapani podczas próby ucieczki z wyspy. Ale nie, jakoś żaden z ochroniarzy Pedra Torresa na razie się nie skapnął się, że opuścili willę,  czekali zapewne na dalsze rozkazy El Patron albo co pewniejsze,  żaden nie zamierzał znaleźć się w ciemności,  w strugach  ulewnego deszczu i być zdanym na porywisty wiatr, zacinący i nieprzyjemnie zimny.
Dzieci milczały, skupione i przerażone, ukryte w objęciach dwojga dorosłych.
– Salem... – Jean  - Charles zamierzał tyle powiedzieć tej dziewczynie, nie,  bardziej kobiecie, ale ona w milczeniu tylko na niego smutno popatrzyła, kładąc rękę na jego ramieniu.
Potem ją cofnęła i skierowała się w stronę,  skąd oboje przyszli.
Gdy biegli w kierunku przystani, wychodząc przez kuchnię, Salem powiedziała Jeanowi o łódce, która okazała się całkiem sporym jachtem, zacumowanym niemal na stałe przy przystani - z nielicznymi wypadkami , gdy była potrzebna gdzieś indziej. Modlili się bezgłośnie, by nadal tam się znajdowała,  w przystani. Mieli szczęście. Była na miejscu podskakiwała na falach jak łupinka orzecha, więc Jean początkowo oponował przeciwko takiemu rozwiązaniu.
– Wypłynięcie w taką pogodę równa się szaleństwu! – przekrzykiwał pomruk gniewnych fal.
– To najlepsze, co możesz teraz zrobić, Jean! – odpowiedziała mu głośno.  – Chyba, że masz inny pomysł?
Nie miał,  musiał przystać na to, co mu proponowała, chociaż tak bardzo nie chciał jej zostawiać samotnej i bez wsparcia.
– Kocham cię,  Salem  – szepnął w ciemność, gdy zniknęła mu z oczu,  a on odbijał jachtem od brzegu, zdając się wraz z maluchami na łaskę i niełaskę warunków pogodowych. Kolumbia sprawiła, że stracił żonę i niemal samego siebie, ale miał nadzieję, że...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top