23
Jean - Charles i jego syn, głównie dzięki staraniom LeFeu oraz dyskretnej opiece jego ludzi, zdążyli na swój lot, zjawiwszy się na odprawie o czasie. Xavier, przyzwyczajony do częstych podróży wraz z rodzicami, nie rozglądał się na boki, chłonąc uroki nowego miejsca, jak można się by spodziewać po dziecku w jego wieku. Po zdaniu bagażu, zajęli swoje miejsce w samolocie, a gdy Concorde wzbił się w przestworza, Jean westchnął z rezygnacją, ale i z ulgą, bo pierwszy etap podróży został zrealizowany. Ale, jak przebiegną pozostałe - tego się obawiał i nie miał pojęcia, dlaczego odważył się na szalony krok ku nowej przyszłości. Zerwał rodzinne więzy z ojcem, którego szczerze nie cierpiał i zrozumiał, iż priorytety rodzica nie szczególnie pokrywają się z jego własnymi. Henri Delacroix okazał się równie bezduszny jak obcy człowiek, jak ktoś, kogo się tylko mija na ulicy, nie obdarzając swoją uwagą.
Wykreślił syna i wnuka że swego życia, choć sam nie był święty - Jean dobrze pamiętał, jak wyglądało małżeństwo rodziców, bez miłości i dla aprobaty wyższych sfer. Nie chciał czegoś równie smutnego i szarego, dla siebie. Porozmawia z Yvonne, albo wynajmie prawnika, dobrego "specjalistę od rozwodów ". Miał poważne wątpliwości, że Yvonne może być odmiennego zdania i zechce brnąć w coś, co nie rokuje dobrze na przyszłość. Pewnie woli tego swojego narcos niż mężczyznę z niesprawną ręką, który już nie może wykonywać swojego lukratywnego zawodu.
– Tata, spać – Xavier spojrzał prosząco na Jeana, czekając na reakcję ojca.
– Śpij, synku. Przed nami długi lot – Jean uśmiechnął się do chłopca, rad, że Henri nie próbował ich zatrzymać.
Nie miałby wówczas szans, by dalej wychowywać własne dziecko, zwłaszcza, gdyby Henri zdecydował się na postawienie wszystkiego na jednej szali i wywołać skandal, ujawniając prawdę na temat relacji łączących Jeana oraz Salem.
Nigdy nie zaprosił młodej kobiety do swojego wygodnego łóżka, w którym z łatwością mogły pomieścić się dwie osoby, choć kilka razy był blisko złożenia Salem niemoralnej propozycji.
Ale nie chciał traktować jej jak panienki z ulicy, którą łatwo poderwać, powiedzieć kilka banałów i jeszcze szybciej o niej zapomnieć. Salem była inna niż te wszystkie "one". Wyjątkowa. Gdy walczył o życie, majaczył w gorączce jej imię - to dał mu dyskretnie do zrozumienia jeden z opiekujących się nim lekarzy.
Obserwował zapadającego w sen Xaviera i pomyślał, że nie powinien ciągnąć go za sobą przez pół świata, lecz nigdy by nie zostawił malca samego albo nawet pod troskliwą opieką najlepszej niani na świecie. Kochał i jego, i Marie, i... Salem.
– Razem aż po kres czasu...– westchnął pod nosem, przypominając sobie, co obiecał Salem. – Trzymaj się, Sal, jeśli Bóg nie zdecyduje inaczej, będę się o ciebie troszczył jak nikt wcześniej na tym świecie...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top