XXII. William, Alois, Sebastian || wynik jego działań

Szczęśliwego nowego roku!

~ggoliaa [życzę za w czasu XD]

I L L I A M   T.  S P E A R S

    Narratorka bardzo chciałaby powiedzieć, iż po ostatnim pojednaniu tej dwójki, wszystko wróciło do normy. Niemniej, byłoby to niezgodne z prawdą i potraktowane jak jedno z najgorszych przymrużeń oka... Lub co gorsza, uznane za kompletne bycie ślepcem, na  którym, rzecz jasna, znacznie bardziej cierpiałaby nasza główna bohaterka.
    Z racji tego, że przede wszystkim, to ona stale starała się przywrócić ład w tym, wówczas rzeczywiście zdającym się być pomylonym, związku. Tymczasem William... No cóż, nieustanie miał problem z zrozumieniem czego tak naprawdę chcę – mówiąc najprościej.
     Skąd jednak wyszedł ten wniosek? Zacznijmy od samego początku, kiedy to pełna nadziei panna [nazwisko] już w pierwszych dniach po ich płomiennym uścisku, próbowała zwyczajnie złapać go za rękę.
    
     Zdarzyło się to pewnego ciepłego popołudnia, kiedy to mieli wybrać na krótki spacer w okolicach hospicjum. Było to w czasie jednej z ich przerw,  zaproponowane przez samą główną lekarkę hospicjum, dojrzałą, dość znaczącą i już wspomnianą tutaj, panią Isabel:  – ...Co powiecie na małą przechadzkę wokół naszym ogrodów? Jest taka śliczna pogoda!
   – Droga pani, nie wiem czy jest to najlepszy pomysł – błyskawicznie zabrał głos ciemnowłosy, już na starcie będąc przeciwko tej opcji bycia z kobietą sam na sam.  – Jest tyle pacjentów, kto wie któremu może się pogorszyć–!
    – W-William ma racje – zgodziła się najpierw bohaterka, nieśmiało łącząc przed sobą dwa  wskazujące opuszki.  – Nie powinniśmy lekceważyć naszych obowiązków–
  –  Dajcie spokój, wam również należy się coś od życia! – przerwała jej radosnym tonem, wiedząc iż teoretycznie ta dwójka znów była razem. –  Poradzę sobie przez te parę minut więcej, zresztą są jeszcze inne pielęgniarki!
   – A-Ale–! – wyrwała się [nazwisko].
   – Żadnych 'ale'! – wcięła się w zdanie swojej podopiecznej, zaraz odwracając się do nich tyłem i zaczynając odchodzić. – To rozkaz odgórny, byście jak zakochani miło spędzili czas!
   Słysząc ten zwrot, Williamowi prawie że niewidzialnie zachwiały się kolana. Wszystko było nie tak, jak chciał... W związku z czym, gdy dostrzegł jak plecy staruszki zniknęły za zakrętem, począł panikować.
   – ...Może pani Isabel ma rację, może rzeczywiście powinnyśmy wykorzystać tę sytuację i spędzić trochę czasu razem –  jej głos brzmiał dla niego jakby dochodził za ściany, kiedy to stopniowo się do niego zbliżała. – Wiesz, tak jak– ah!
    Czując nagle uderzenie na swoich palcach, [imię] się wycofała. A następnie, niedowierzając w  to co się stało, spojrzała na niego z taką zakłopotaniem w oczach, iż  w akcie desperacji prawie ją zatrzymał.
   – ...L-Lepiej  jednak  będzie, jak już wrócisz na salę – oznajmiła szybko, ukrywając czerwony ślad na skórze za plecami oraz jednocześnie szybko kierując się w stronę swojego gabinetu. – Zaraz dołączę!
   Do tej pory pamiętała, iż w tamtym momencie  dłoń piekła ją  jakby została dotknięta rozjarzonym węglem.

    Druga sytuacja miała miejsce, gdy w nocy, po kolejnych nadgodzinach z rzędu, bohaterka poprosiła go o odprowadzenie jej do domu. Wiadomym jest, iż jej bezpieczeństwo nigdy nie przestało być dla niego jednym z jego priorytetów, jednakowoż nie był w stanie zaproponować jej tego samodzielnie.  A to wszystko dlatego, iż... najprawdopodobniej obawiał się, że tylko na tym może się to nie skończyć.
    O dziwo, sama droga przebiegła w miarę gładko, trochę rozmawiali i dali radę nieco się pośmiać... Nieemniej, wszystko poszło się chrzanić w chwili dotarcia pod jej drzwi. Pomijając już fakt, iż naturalnie znajdowanie się tam, za każdym razem budziło w nim wspomnienia tej jedynej nocy, gdy rzeczywiście poszli na całość.
    – ...Tutaj jest mój przystanek – stwierdziła nagle kobieta, odruchowo poprawiając układ materiału swojej sukni i posyłając mu szczery uśmiech. – Bardzo dziękuję ci, że dotrzymałeś mi towarzystwa i tak umiliłeś mój powrót.
    'Przez te parę minut naprawdę czułam się jak kiedyś' – te część wypowiedziała jedynie w myślach, w obawie iż tymi słowami zbytnio może go wystraszyć.
   – ...To żaden problem – odparł po kilku sekundach, nagle przyciągany ku niej jak marionetka na sznurkach. 
    Wyglądała tak ślicznie, kiedy to gwiazdy  zdawały się odbijać w jej tęczówkach niczym w kalejdoskopie, że z trudem potrafił jej się oprzeć i naturalnie było to coś, co nie mogło ujść jej uwadze. W związku z czym kobieta przymknęła powieki, prawdziwe oczekując pocałunku.
   Niestety, naturalnie nic z tego nie było w stanie wyjść...
   – E-Ekhem!  – odkaszlnął niespodziewanie,  zakrywając usta ręką. Po czym niewiarygodnie przerażony co omal nir uczynił, jak oblany zimną wodą z powrotem się od niej odsunął oraz poruszając się na pięcie, skierował w sam środek miasta. – To ja będę już szedł!
    Natomiast [imię] próbując go zatrzymać, spróbowała złapać go za rękę:   – ...Williamie, nie idź jeszcze!
   Aczkolwiek jak można się domyślić, było to kompletnie nieskutecznie. I w ten sposób... znów ignorując jej osobę jak ostatni cham, T. Spears zaczął znikał w ciemnym labiryncie budynków wiktoriańskiego Londynu.
   Tymczasem ona, jeszcze przez kilka sekund stała tam nieruchomo, mogąc jedynie zranionym wzrokiem obserwować jak odchodzi. 

    A trzecia sytuacja, choć zdecydowanie może wydać się najbardziej prymitywna i niezrozumiała dla większości, to po dłuższym namyśle oraz wzglądu na rozwój ich relacji, na pozór zdecydowanie zaliczyła się do 'tych przesądzonych'.
     Zdarzyła się to zakończeniu ich pracy,  wyjątkowo nie tak późnym wieczorem. Tamtego razu, główna bohaterka zdecydowała się postawić wszystko na jedną kartę i tuż przed tym jak mieli opuszczać hospicjum... złapała go za nadgarstek oraz zaciągnęła do tego samego pomieszczenia z lekami, gdzie kiedyś razem mieli inwentaryzacje.
   – ...Co r-robisz?! – wołał okularnik, potwornie zaniepokojony nagłą zmianą w zachowaniu jego wybranki. – Mam sporo papierkowej  roboty gdzie indziej–!
    – Chcę tylko wiedzieć, na czym tak naprawdę stoję! – odparła zestresowana, zamykając za nimi drzwi na kluczyk. A następnie rozpuszczając włosy, mocno zmniejszyła dzielący ich dystans. – Jeśli naprawdę masz mnie już d-dość... po prostu każ mi przestać.
    Ówcześnie zaciskając pięści dla dodania sobie odwagę, potem położyła dłonie na jego ramiona i jakby gdyby nic  nigdy się pomiędzy nimi nie stało, złączyła ich wargi oraz... Praktycznie od razu pogłębiła pieszczotę.
    I tym jednym ruchem sprawiła, iż mózg T. Spearsa metaforycznie wybuchnął a całe jego ciało w pierwszych sekundach znieruchomiało jak  posąg. Było to ostatnia rzecz, jaką starał się pragnąc... niemniej, regularnie zdarzało mu się właśnie o tym śnić.
   W związku z czym początkowo dał się ponieść... kładąc odziane w rękawiczki dłonie na jej biodra i z każdym kolejnym ruchem ich języków, przesuwając je w górę. Ponadto, nie potrafiąc się do końca kontrolować, jakby tego było mało, minimalnie wbijał paznokcie w tkaninę jej odzienia. 
    Jego ręce dotykały jej pleców dość zachłannie, niemniej ona z każdą kolejną sekundą coraz bardziej wstąpiła w to czy to, co robi jest naprawdę tak dobrym pomysłem. Bowiem przede wszystkim... Jej celem było zbudowanie zdrowego związku na miłości, a nie pożądaniu.
    Tymczasem William w tamtym okresie zdawał się bardziej jej 'chcieć', niż kochać naprawdę. Niemniej, najgorsze w tym wszystkim było to, iż za każdym razem, gdy zdecydowała się spojrzeć na jego wyraz twarzy oraz zdołała głębiej zerknąć mu w źrenice, widziała w nich cierpienie oraz udrękę.
    Nie należała do typów egoistycznych, w efekcie czego była zmuszona to przerwać, póki jeszcze było to możliwe. To dlatego, z trudem się od niego odrywając,  zniżyła dłonie na jego klatkę piersiową, w celu powstrzymania go od dalszych działań: – ...O-Obydwoje wiemy, że nie jest to rodzaj związku dla nas.
   – ...Masz na myśli?
   – Nie powinniśmy kochać się, jeśli nie jesteśmy pewni swoich emocji – wyjaśniła z bólem w klatce piersiowej. – Willamie, my musimy... ze sobą z-zerwać. Tym razem oficjalnie.
     Spojrzenie mężczyzny rozszerzyło się z niedowierzenia, tak szeroko jak nigdy dotąd. To były... Zdecydowanie ostatnie słowa jakie spodziewał się kiedykolwiek od niej usłyszeć.
   – Przynajmniej... a-aż nie zrozumiemy, czego tak naprawdę wymagamy od życia i od siebie wzajemnie – wyjaśniła dokładniej, już czując łzy zbierające się pod jej powiekami oraz stopniowo wątpiąc czy na pewno dobrze postępuje.  – Do tej pory, m-mam nadzieję, że... dalej będziesz moim niezastąpionym asystentem?
    To mówiąc, niepewnie wyciągnęła do niego rękę w geście zgody oraz w celu zawiązania porozumienia.
   I mimo, iż organy tego Boga Śmierci z całych sił zdawały się krzyczeć 'nie', wówczas wydawał się to najrozsądniejszy wybór... dlatego też ostatecznie ścisnął jej dłoń oraz przytknął: – ...A-Ależ naturalnie.

    Niedługo po tej sytuacji i rozdzieleniu dróg, [imię] samodzielnie spacerowała po korytarzach hospicjum. Jej broda była spuszczona a nogi ociężale... natomiast ręce drżały z strachu o to, że przerwa jaką sama zarządziła w ich związku, była ich prawdziwym końcem.
   Stąd też nie miała oparów by wpaść w ramiona pani Isabel, gdy zupełnym przypadkiem wpadła na nią przy wyjściu: – ...Co się stało, moje kochane dziecko?
   Zapytała błyskawicznie z troską, od razu otulając ją ciepłem, niczym druga matka.
   – R-Rozstałam się... z Williem – wyznała półszeptem, wówczas już łkając. – ...T-Tym razem n-naprawdę...!
   – Tak mi przykro, kochanie – odparła, czuło głaskając ja głowę i jeszcze mocniej ją do siebie przytulając. – Niemniej, [zdrobnienie], cokolwiek pomiędzy wami zaszło... wierzę że podjęłaś słuszną decyzję.

A L O I S   T R A N C Y

   Panienka [imię] znajdowała się w swojej komnacie sypialnianej, kiedy to śnieżyca padała za oknem a wiatr poruszał suchymi gałęziami tak gwałtownie, iż co jakiś czas łamały się i z hukiem spadały na ziemię.
      Trwała na samym środku łóżka, siedząc na nim przerażona i opierając brodę o kolana, przytulała je mocno ramionami do swojej ociężałej klatki piersiowej.
     Za wszelką cenę próbowała zrozumieć ostatnie wydarzenia jakie miały miejsce. W tym rozważyć czy rzeczywiście wszystko dobrze słyszała... czy rzeczywiście jej archanioł w rzeczywistości był tylko nic niewartym bydlęciem, który pozbawił życia jej ukochanych rodziców oraz jednocześnie te osoby, której traktowały go jak rodzinę?
   'To nie mogła być prawda' – wprost nie mogła w to uwierzyć, stale drżąc z strachu oraz zimna, częściowo wynikającego z tego, że była zaledwie w cienkiej koszulki nocnej oraz bez jakiegokolwiek przykrycia. 
   – ...[Imięęę], tutaj jesteś! – Głos słodki niczym zakazany owoc przeciął powietrza, kiedy drzwi prowadzące do komnaty otworzyły się z hukiem. – Wszędzie cię szukałem~!
     Alois Trancy żwawym krokiem wprosił się do środka, natychmiastowo podchodząc do dziewczyny oraz naruszając jej strefę komfortu.
  – Co powiesz na wspólną kolację przy świecach? – bezpośrednio zadał pytanie z szerokim uśmiechem, zajmując miejsce obok niej oraz zwyczajnie próbując dotknąć jej  bladego policzka. – Tak dawno tego nie robiliśmy–
   – NIE DOTYKAJ MNIE! – wrzasnęła, w akcie paniki gwałtownie go od siebie odpychając. – Słyszałam twoją rozmowę z  Claude'm, ty potworze!
    Na skutek jej odrzucenia, blondyn prawie że spadł z materaca, jednakże w ostatnim momencie zdołał utrzymać równowagę.
   – ...O c-czym ty mówisz, [imię]? – odparł, łudząc się iż był to jakiś nieśmieszny żart.
   Natomiast zwrot 'ty potworze' w jednej sekundzie sprawił, iż jego organy, tak jak w gabinecie sprzed kilku chwil, zacisnęły się ze strachu.
  – Nie udawaj idioty, Jim! – oznajmiła, wreszcie odważając się spojrzeć mu w oczy... te dwa błękitne migdały, jakie jeszcze niedawno temu wydawały się dla niej zbawieniem. – Zabiłeś moich rodziców, prawda?!
  – Ależ skąd–!  – Spróbował skłamać, lecz znak faustowski na jego języku zaczął  niekontrolowanie piec.
   – N-NIE OKŁAMUJ MNIE! – Wpadając w stan desperacji, złapała go za przedramiona i mocno je ścisnęła. – Choć ten jeden cholerny raz  tego nie rób, JIM!
   Słysząc te przeklęte dane,  dla niego oznaczające słabość po raz kolejny tego dnia, jeszcze z jej ust, złość ogarnęła jego żyły.
   – ...Przecież prosiłem cię, TYLE RAZY byś więcej nie zwracała się do mnie tym imieniem! – podniósł głos, brutalnie chwytając jej nadgarstki i unosząc je na wysokości jej twarzy. – Jak je słyszę, to chcę mi się rzygać!
   – Więc odpowiedz MI JASNO, czy ty naprawdę to uczyniłeś?! – Zbierając w sobie odwagę, nie ugięła się pod jego sadystyczną postawą. Jedynie mając nadzieję, iż jej uczucia... wymażą z wszechświata ten popełniony przez niego grzech niewybaczalny. – Czy na twoich rękach naprawdę jest ich krew? Błagam, odpowiedz mi szczerze!
   – ...Co w ogóle da ci ta wiedza, [imię]?! – Tworząc siniaki na jej miękkiej skórze, patrzył na nią pustym, pozbawionym jakiegokolwiek blasku spojrzeniem. – Czy ONA PRZYWRÓCI IM ŻYCIA?!
  – N-Nie... – Pokręciła głową, modląc się by w końcu, tak jak za czasów ich wspólnych zabaw w lesie, ponownie okazał jakiekolwiek ludzkie emocje. – Ale chcę wiedzieć, tylko wiedzieć, czy naprawdę jesteś tym za kogo cię mam!  – Łzy zbierały się pod jej powiekami, kiedy jej wizja jego psychopatycznie uniesionych kącików ust znikała za mgłą. – Czy naprawdę to wszystko co nad łączy, nie jest jakąś nienormalną grą!
   –  ...Jak możesz TAK WĄTPIĆ W NASZE PRZEZNACZENIE, [IMIĘ]! – Rozjuszony tym, iż zdawała się odrzucać ich razem jako kochanków, garścią chwycił jej włosy.
  – A-Aloisie Trancy, jeśli naprawdę mnie kochasz, przysięgnij, że tego nie zrobiłeś! – Z trudem powstrzymywała słone krople od spadnięcia, widząc jak jego obecny obraz różni się od wszelkich jego stron, jakie widziała dotychczas. – Że nie jesteś tą bestią, która mi ich odebrała!
  – ...A co jeśli, to wszystko co usłyszałaś jest prawdą?! Co jeśli naprawdę sprawiłem, że oni nie żyją– czy mimo to, wciąż przy mnie będziesz,  [imię]? – Jakby chwilowo wracając do tej jego dobrej osobowość, jaką [nazwisko] pamiętała z dzieciństwa, czuło zaplątał jej kosmyki wokół swoich palców. – Czy  raczej zostawisz mnie, JAK ONI WSZYSCY?!
     Zrobił jej nadzieję na szczęśliwe zakończenie, tylko po to by zaraz szarpnąć ją za końcówki i znów wrócić do obłędu.
   – Jeśli naprawdę ty jesteś za to odpowiedzialny, j-ja..! – oznajmiła, wyraźnie krzywiąc się z bólu i z trudem powstrzymując się od pisku. – M-Muszę to zgłosić– !!
   Niemniej, tym co bardziej sprawiało jej cierpienie nie była ta fizyczna tortura, lecz fakt iż wówczas była naocznym świadkiem tego, jak na amen zatracony jest ten jedyny nadal żyjący człowiek, na którym tak  niewiarygodnie jej zależało.
    – ...Czy ty naprawdę jeszcze nie rozumiesz, że jesteś moją własnością, [imię]? – Wykorzystując drugą rękę do złapania jej brody, diametralnie zbliżył jej nos do swojego. – Bez względu na wszystko, nigdy nie pozwolę ci odejść, ale... ! Dam ci dwa wyjścia!
   Przełykając głośno ślinę, z przerażenia ledwo potrafiła się wysłowić: – ...J-Jakie to są?
    – Tak się cieszę że spytałaś!  – zawołał radośnie, luzując uściski i pozwalając sobie przejechać opuszkiem po jej spierzchniętych wargach.  – A więc, moja najukochańsza, możesz zostać że mną po dobroci i dalej kochać mnie tak,  jak dawno temu się zobowiązałaś... bądź spróbować złamać naszą obietnice o wspólnej przyszłości, a ja będę zmuszony zatrzymać cię przy sobie z użyciem siły!
    Najpotworniejsze w jego wypowiedzi dla naszej głównej  nie było to, jak składał zdania, lecz to, iż z każdym kolejnym wydawał się coraz wyraźniej promieniować... zupełnie jakby pragnął postawić ją przed tym wyborem od zawsze i wyłącznie czekał na ten odpowiedni moment. Całokształt tego... czynił, iż na jej cerze pojawiała się gęsią skórka a jej kręgosłup co sekundę przechodził lodowaty dreszcz: –  A co j-jeśli, na własne życzenie... zechce do nich d-dołączyć?
  –  Na to akurat nigdy ci na nie pozwolę, [imię]! – rzekł niemalże od razu, popychając ją na łóżko i obejmując jej ciało kończynami, niczym wstrętny pająk. – Ten dwór, ten ogród, ten pokój... uczyniłem  to wszystko, wszyściuteńko, byśmy w końcu naprawdę mogli być razem i byśmy mogli się kochać tak pięknie, jak Iwo oraz Abigail. Czy to nie cudowne, moja najdroższa~?
   Szeptał jej do ucha, dłońmi obsesyjnie dotykając jej zmarzniętego ciała.
   – ...J-Jesteś chory, Aloisie!
   – To wszystko z miłości, [imię], z miłości do ciebie!
   –  J-Jeśli teraz się gdzieś udamy, może jest jeszcze dla ciebie nadzieja!
   Mimo iż z całych sił się szarpała, pragnąc za wszelką opuścić jego ramiona, niezupełnie potrafiła przestać próbować do niego dotrzeć. Mimo wszystko, ona nadal... bardzo go kochała i przede wszystkim pragnęła, by żadna rzecz z tej nocy nigdy się nie wydarzyła.
   – Ależ moja dusza już i tak dawno została zapisana piekłu!
   – ...O c-czym ty mówisz,  na Boga?!
   – Musiałem to zrobić, [imię] – wyznał, tonem trochę innym niż dotychczas. Przypominającym... cos w rodzaju lęku oraz bycia w sytuacji bez wyjścia. – Musiałem podpisać ten kontrakt, byś zdołała mnie uratować i swoim ciepłem oczyścić moją pamięć z tego starca–
  – Nie mam najmniejszego pojęcia o czym mówisz!
  – Otóż to, moja ukochana,  że od miesięcy jesteśmy otoczeni przez demony... haha~! – Tego razu pozwolił sobie wtulić głowę w jej piersi, znowu wracając do szaleńczej radości dziecka. – A oni opiekują się nami, jak prawdziwi przyjaciele, mimo to jak obrzydliwymi są istotami!
    Doprawdy, jak wielkim trzeba być wariatem, by w sytuacji jak to,  wygadywać takie nonsensy z pełną świadomością: – O-OSZALAŁEŚ DO RESZTY!
    – ...Po prostu musiałem mieć tysięczną pewność, że cię nie stracę!
   – STRACIŁEŚ MNIE W SEKUNDZIE, KIEDY STAŁEŚ SIĘ MORDERCĄ!
    Wreszcie znajdując ten idealny kąt, [nazwisko] zgięła kolano i z pozostałością energii, ówcześnie go z siebie rzucając, kopnęła go w piszczel. A następnie gorzko przełykając łzy, wygrzebała się z pościeli oraz na słabych nogach, rzuciła się w stronę drzwi wyjściowych.
   Niestety w minucie, gdy przedarła się na korytarz oraz  potknęła o dywan, jej los został przypieczętowany: – ŁAP JĄ, CLAUDE!
    Wystarczył ten jeden rozkaz, by zwątpiła w swoje szansę ucieczki.
    – ...Najmocniej przepraszam panienkę, ale rozkazy  panicza Trancy są absolutne.
   Były to ostatnie słowa jakie usłyszała przed tym, jak do jej nozdrzy dotarł upiorny zapach siarki a starannie wymierzone uderzenie w skroń, sprawiło iż osunęła się w ciemność.
   Czy wszystko jednak rzeczywiście było stracone...?

S E B A S T I A N   M I C H A E L I S

    Tego dnia niebo zdawało się być krwiste, kiedy słońce w zachodzie stopniowo wyglądało zza chmur a z lekka rażące promienie barwiły na czerwono praktycznie całe hektary rezydencji Harris. Natomiast nasza [imię], kilka godzin po kąpieli z jeszcze lekko wilgotnymi włosami przechadzała się wzdłuż jej korytarzu... Dopóki  jej stopa prawie natrafiła na te jedną, feralną skrzypiącą deskę na podłodze. 
   Wówczas zza ściany dochodziły głosy. Pierwszy dotąd jej nieznany, natomiast drugi stale wydający się o coś wykłócać. Jako że w krzykach rozpoznała Adama,  natychmiast musiała stanąć i przekonać się o cóż może chodzić.  W końcu... nie było to zupełnie w jego stylu by o cokolwiek walczyć, czegokolwiek bronić czy jakkolwiek działać samodzielnie.
    –  ...O c-czym ty m-mówisz?! –  Białowłosy panicz praktycznie zdawał się zapowietrzyć, częściowo rozśmieszając naszą bohaterkę. Ostatni raz widziała go w takim stanie... gdy była zmuszona go przytulać oraz pocieszać, po tym jak Felicja –  w tamtym okresie pierwsza pokojówka tej rodziny i jednocześnie jej główna opiekunka... a obecnie ledwo potrafiąca wyjść z pokoju, chorowita staruszka mająca opory by zjeść z nią posiłek oraz choćby spojrzeć w jej oczy – doniosła informację, iż jego ukochani  rodzice zginęli w podróży, na skutek niefortunnych odkręceń kół karety na pewnym stromym zakręcie. – Ona nigdy by tego nie zrobiła!
   Kimże jednak byłą ta 'ona'? Było to normalne, iż jej ciekawość wzrosłą o kolejne tysiąc procent. Dlatego też zbytnio się nie poruszając, plecami jeszcze bardziej przyległa do ściany i zbliżyła ucho ku drzwiom. Natomiast jej tęczówki próbowały dojrzeć jak najwięcej w tej małej luce, łączącej te dwa antyki.
   – Drogi paniczu, zobacz te papiery... –  Ubrany na czarno, dojrzały mężczyzna w białej peruce spod swojej szaty sądowej wyciągnął bliżej nieokreślone kartki, zdające się być z czegoś wyrwane. – Tu wszystko jest napisane czarno na na białym.
   Czyżby to naprawdę mogło być to, co myślała iż jest? Ale jak... jakim cudem ten człowiek prawa mógł mieć karty z tej  księgi rachunkowości, jaka od zawsze znajdowała się w gabinecie hrabi pod kluczem? Czyżby przez swoje ostatnie rozchwianie emocjonalne zapomniała jej zamknąć? Z drugiej zaś strony, nawet jeśli, to jakim cudem ktoś w ogóle zdołał wejść do środka?
   W jednej chwili poczuła niewiarygodne zaniepokojenie, odruchowo sięgając do prawej kieszeni szlafroka po należący do niej od lat pęd metalów.
    –  ...Panna [nazwisko] od lat sabotowała pańską firmę! – Kontynuował raczej nieproszony gość, kiedy stopniowo zachodzące promienie słonecznie oświetliły jego wysokie, nieco pomarszczone czoło oraz pierwsze kropelki potu pojawiające się na nim. – Ponadto, regularnie wysyłała raporty o popełnianych błędach do jej wysokości Wiktorii!
   Wówczas, źrenice naszej bohaterki rozszerzyły się niemiłosiernie, a suchość w jej gardle weszła na zdecydowanie wyższy poziom. Miałą nadzieje, że  źle słyszy... acz bez względu na jej ostatnie przeżycia, nie było możliwości by było z nią aż tak źle.
     – S-Skąd ty właściwie masz te informacje?! – wrzasnął Adam, wyrywając z dłoni część dowodów stanowiące niezaprzeczalnie winę [imię], czyli tej jedynej osoby, jakiej od dziecka ufał tak bezgranicznie. Niemniej, nie mógł zdecydować się w nie spojrzeć... ponieważ do końca nie chciał wierzyć w to, iż jego uroniona miłość mogła w rzeczywistości być tak wyrachowaną okrutnicą.
   –  Od niejakiego... – Tenże główny doradca polityczny większości londyńskich, arystokratycznych firm, wyraźnie zawahał się w tej odpowiedzi. Czy jednak było to z winy strachu, czy też wrodzonej niemożności zapamiętania danych osobowych? Tego nie dało się stwierdzić jednoznacznie. – Sebastiana Michaelisa.
   To imię... w rzeczy samej było ostatnim, jakie nasza bohaterka chciała usłyszeć. Lecz, nie wiedzieć skąd, częściowo się go spodziewała.
     Z racji tego, że koniec końców, tylko temu lokajowi udało się zdobyć jej serce, na tyle iż zdecydowała się opowiedzieć mu swoją historię oraz... tak bezmyślnie zdradzić swoje najskrytsze sekrety.
 
   I być może to dlatego, gdy cofała się w przyspieszonym tempie, łzy nie leciały jej z oczu. Mimo iż czuła ich setki pod swoimi powiekami, one nie potrafiły spłynąć... Tymczasem jej serce z każdym odgłosem uderzenia podeszw o podłogę, rwało coraz bardziej.
    Miliony setek rys zdawały się tworzyć na jego przestrzeni, ciągle i ciągle się rozszerzając... dopóki ta nie znalazła się w pokoju biurowym, trzęsącymi się dłońmi wyciągając z szuflady ten zbiór, który obecnie skazywał ją na stracenie.
    Zamek nie był zdemolowany, mebel nie był otwarty... acz w środku zdecydowanie brakowało treści. Kiedy zaciskała palce na biurku, bielały jej knykcie. Natomiast jej paznokcie zdawały się łamać. Czyli... to naprawdę był jej koniec. Przegrała, nim jeszcze zdołała dotrwać do najważniejszego etapu jej planu. Ponadto... na zawsze straciła tą ostatnią istotę, jaka jeszcze  posiadała szansę by ją ocalić.

   Toż dlatego... gdy następnie była w swoim pokoju na czwartym piętrze, stojąc na granicy balkony zdawała się nic nie czuć. Ani rozpaczy, smutku czy wściekłości... od wewnątrz była pusta niczym lalka z porcelany na wystawie. Jej kosmyki były poruszane przez lekki wiatr, jej ubiór falował wzdłuż niej a ten ludzki organ pompujący krew... metaforycznie, był już martwy oraz bezużyteczny. Aczkolwiek, czy rzeczywiście chciała skończyć w ten sposób? 
    Samotna, opuszczona i pokonana, zapamiętana na wieki jako samobójczyni... z powodu czegoś tak trywialnego jak miłość?
     "Nie" – odparła sobie w myślach, gołymi stopami wracając na ziemię. Przecież... na tę opcje również częściowo się przygotowała. Co prawda, nie udało jej się całkowicie zemścić.
     Jednakże, tak czy inaczej ostatecznie miała stąd  zniknąć.

   Wracając do pomieszczenia, spod łóżka wyjęła kufer z zaoszczędzonymi pieniędzmi.  Nie było ich nadzwyczaj wiele, acz suma powinna wystarczyć na parę skromnych tygodni życia w mieście. To ówcześnie chowając do torby, pospiesznie ubrała  buty, pierwsza lepsza sukienkę z szafy oraz narzuciła na siebie płaszcz.
    Po cichu wychodząc na korytarz, kiedy już zdążył zapaść zmrok... Zakradając się i uważnie patrząc by na kogoś przypadkiem nie wpaść, skierowała się do stajni za dworem.
   Tam zastała znana już młoda dziewczynę, o bladoniebieskich włosach oraz imieniu Melody, jaka z czułością opasała konie.
    Podczas gdy ona nuciła sobie pod nosem smętną melodyjkę o nieodwzajemnionym uczuciu służącej do hrabiego, [nazwisko] podeszła do niej od tyłu i jednym ruchem ogłuszyła ją garnkiem.
   – ...D-Dlaczego? – Jej słaby głos przeciął powietrze, kiedy tuż przed utraceniem przytomności, spostrzegła złamane spojrzenie jej dotychczasowego wzoru do naśladowania.
   – ...Ponieważ tłumaczenie ci tego wszystkiego byłoby zbyt czasochłonne – odparła w pobliżu jej małżowiny, w ostatnim momencie łapiąc jej sylwetkę i niedbale odkładając ją na trawę.
   Ostatecznie więcej nie zaszczycając jej wzrokiem, wskoczyła na pierwszego lepszego konia i szarpiąc za jego lejce, w gwałtownym biegu ruszyła w ciemność ku niestałej przyszłości.

    W tym samym czasie, demoniczny kamerdyner będący odpowiedzialny za całość jej tragedii,  był na czymś w rodzaju zwiadów. Na pozór jak każdy normalny obywatel wiktoriańskiej Anglii przechadzał się pomiędzy alejkami miasta, kiedy dostrzegł blondwłosego przedstawiciela płci męskiej w cylindrze z laską, pewnie wychodzącego z budynku prokuratury.
    Przybierając maskę idealnego dżentelmena, natychmiastowo się do niego zbliżył i łapiąc go za nadgarstek, mocno pociągnął go w stronę ślepej uliczki.
    – Masz trzy sekundy, by powiedzieć mi co dokładnie łączy cię z [imię] – oznajmił, udając miły ton oraz później zwinne wyciągając z kieszeni srebrny nóż obiadowy, mocno przyciągnął go do jego gardła.  – W innym wypadku spotka cię to samo, co tamtego niegrzecznego chłopca, jaki odważył się nas podglądać.
    I mimo iż Dimitry powinien drżeć że strachu, w tamtym momencie jedyne co odczuwał, było niekontrolowane rozbawienie.
    – Hahahha... To było tak oczywiste!  –  Cała jego klatka drżała, a łzy gromadziły się w kącikach jego oczu. – Tak normalne, hahahha, że ta kobieta nigdy naprawdę się nie ustatkuje!
   – Nie przypominam sobie, bym pozwolił ci mówić nie na temat – upomniał go niby że niewinnie, jeszcze mocniej przyciskając szlacheckie ostrze do jego mlecznej skóry. – To jak...?
   – Dobrze, hahaha, opowiem ci jak ją poznałem! – rzekł, jak zawsze z charakterystycznym, słyszalnym rosyjskim akcentem. – Ale wiedz, że zadowolony  nie będziesz...!  

[ok. 4000 słów]

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top