XX. Ronald, Undertaker, Alois || uderzenie wspomnień
Ogólnie życie dorosłe jest przerąbane i nikomu nie polecam, ale i tak nie chciałabym już wrócić do szkoły XD
co najpierw, wybaczcie za te malutkie spóźnienie, ale od trzech tygodni balansuje bez skutku pomiędzy życiem prywatnym a profesjonalnym i albo nie mam czasu, albo jestem zwyczajnie zbyt zmęczona by pisać.
Wskutek czego boli mnie to niemiłosiernie by przyznać, ale kunszt mojej twórczości w najbliższym czasie może nie być najwyższych lotów. Włączanie z tym scenariuszem, aczkolwiek mam nadzieję iż aż tak źle nie jest.
~ggoliaa
PS W razie jakichkolwiek błędów, które być może z braku energii mogłam przeoczyć, proszę obowiązkowo informować!
R O N A L D K N O X
Ten poranek był nadzwyczaj mglisty, kiedy główna bohaterka znajdowała się w małej kuchni swojego mieszkania. Drżącymi, z bliskiego zasięgu wzroku, rękami stawiała akurat dzbanek z wodą na gaz. Jej oczy zdawały się trwać gdzieś w zawieszeniu, gdy następnie odruchowo sięgnęła do szafki po ziołową herbatę na uspokojenie... jej tzw. 'ciche dni' z Knoxem trwały już przeszło trzy tygodnie, podczas gdy on przez całe cztery dni nie odwiedził jej ani razu.
To normalne, iż obawiała się o jego bezpieczeństwo, czyż nie? W końcu byli dobrymi przyjaciółmi, nie... byli czymś więcej niż dobrymi przyjaciółmi. Byli nieoficjalną parą, kochankami, którzy nie potrafili sobie odmówić i nadzwyczaj w świecie cenili swój czas spędzony razem. Bez względu na to czy się kłócili, czy też zwyczajnie rozmawiali jak dwójka bliskich sobie ludzi.
Tak przynajmniej było przez cały okres ich znajomości. To dlatego [nazwisko] tak źle radziła sobie z jego tymczasową, nieuzasadnioną nieobecnością i każda doba dłużyła jej się tak niemożliwe, jakby odliczając moment do jego całkowitej utraty, jak już kiedyś w jej przeszłości...
Cała ta sytuacja, a dokładniej właśnie ta godzina i fakt, że Ronalda wciąż nie było u jej boku, potęgowała w niej strach. Strach, iż więcej już go nie zobaczy i znów zostanie całkowicie sama, a inni, jak wtedy będą ją o wszystko oskarżać oraz wytykać palcami, bo to wszystko tylko i wyłącznie jej wina... W końcu skoro tak dobrze zna kalkulacje, powinna to przewidzieć.
Nagłe pukanie do drzwi wejściowych, dźwięk ich otwierania oraz ten charakterystyczny, swobodny odgłos podeszw sprawił, że kobieta prawie wypuściła z dłoni uchwyt, wówczas ryzykując rozlanie wrzątku na siebie. Na szczęście w ostatniej chwili budząc się z amoku, odstawiła czajnik na bok i prawie poślizgawszy się na kafelkach, pospieszyła w stronę przedpokoju.
– ...Wróciłem? – Na tle framugi stał on, ubrany w swój standardowy garnitur z białymi butami na stopach oraz trzymający w palcach teczkę, z bolesnym uśmiechem na ustach i jak zawsze niezupełnie uporządkowanymi włosami na głowie. – Wybacz moje zniknięcie, ale w pracy nas nie oszczędzali– oh!
Czując zbierające się łzy pod powiekami, bohaterka całym ciałem natychmiastowo rzuciła się ku niemu. Wówczas bez zapowiedzi łapiąc go za szyję, mocno go przytuliła i niechcący, używając pełni swoich sił, gwałtownie zrównała ich sylwetki z chłodną podłogą starej londyńskiej kamienicy.
– ...Czyli wreszcie nadszedł ten pamiętny dzień, gdzie znów mogę cię dotknąć? – zażartował odruchowo blondyn, zaraz oddając uścisk i szczerze ciesząc się tym ciepłym platonicznym gestem, jakiego tak dawno temu nie miał w zasięgu. – Tak za tobą tęskniłem– [i-imię], co się dzieje?! – Urwał nagle, czując jak zaczyna drzeć w jego objęciach. – Czy ty płaczesz? – Delikatnie odchylając głowę, pozwolił sobie podnieść jej brodę.
Widząc pojedyncze krople spływające wzdłuż jej policzków, automatycznie zamarł i zaraz całkowicie zatroskany, kciukiem począł je ocierać. Nie widział jej w tym stanie... od ich pierwszego spotkania.
– P-Po prostu... nie b-było cię tutaj ostatnio, n-nie wracałeś do mnie – powiedziała łkając oraz w tym samym czasie, nieświadomie zatapiając się w bliskości z jego strony. – To wszystko przypomniało mi dzień, w k-którym... mój tata utopił się w rzece.
– ...U-Utopił? – powtórzył, gdy niespodziewany prąd przerażenia przeszedł przez jego kręgosłup. – Masz na myśli... p-popełnił samobójstwo?
Ten temat z jakiegoś powodu wydawał mu się... tak dobrze znany.
– W-Wydaje mi się, że gdybym... – Będąc coraz bardziej zapłakana, coraz trudniej było jej mówić. – G-Gdybym nie była tak samolubną i p-pewną swojej wyjątkowości, to on nadal by żył. Gdybym tylko więcej z nim rozmawiała, b-bardziej w niego wierzyła, to on–!
– [Imię]. – Zamykając jej twarz w swoich odzianych w rękawiczki rękach, przejętym wzrokiem spojrzał w jej mokre tęczówki. – Cokolwiek się wtedy stało, to nie była twoja wina...
Lecz ona nie słuchała, mocniej i mocniej zapadając w mroczną otchłań swoich wspomnień. Widząc w głowie wspomnienia jej młodości, jak w kalejdoskopie spychające ją na większe i większe dno: – Moja mama mówiła, c-ciągle mówiła, że gdybym była inna, że g-gdybym byłą jak każda normalna n-nastolatka i nie próbowała z-zmieniać świata siłą, to w-wszystko byłoby dobrze... b-bylibyśmy nadal szczęśliwą rodziną i tata, by nie o-odszedł...!
Jej słowa, jej nieustanne obwinianie się i żal wobec tego, jaka była w młodości... całokształt tej sytuacji, tego załamania w ich relacji, tego jak nie potrafił jej w tamtym momencie pomóc, pomimo ciągłego zapewniania jej o tym, iż ona nic złego nie zrobiła, bolał go tak potwornie. Jego serce krwawiło z bezsilności, kiedy ona za nic w świecie nie chciała go słuchać.
'...Dlaczego choć raz nie potrafisz uwierzyć w moje słowa?' – to pytanie Ronald Knox zadawał sobie w myślach, kiedy przenosił [nazwisko] do łóżka, chwilę po tym jak ostatecznie ze zmęczenia zasnęła na jego ramieniu, mając całe spuchnięte powieki.
Kiedy kładł ją na pościeli i przykrywał kocem po brodę, by przypadkiem nie zamarzła z zimna, na jego zazwyczaj tak radosnej twarzy, gościł wyraźny smutek oraz cień rozczarowania. Aczkolwiek mimo iż nie przypominał swojego 'codziennego ja', jego tęczówki jak zawsze były przepełnione miłością do głównej bohaterki. Doprawdy, co on robił nie tak?
– Proszę, [imię], zaufaj mi wreszcie... – wypowiadając tą cichą prośbę w powietrze, kolanem oparł się o prześcieradło i kładąc dłonie po przeciwnych stronach jej szyi, swoimi miękkimi ustami musnął jej cały czerwony od płaczu nos.
U N D E R T A K E R
Po wyjeździe babci Mathildy, główna bohaterka zdawała się tak promieniować, iż zdecydowała się sama z siebie zrobić generalne porządki w swojej komnacie sypialnianej.
Nie rozważyła jednak, jak wielki był to metraż i jak wycieńczające mogło być sprzątanie tego pomieszczenia, w związku z czym zaraz gdy wszedł księżyc, [nazwisko] akurat porządkując stare dokumenty, zasnęła pośród nich na podłodze...
Jej sen dzielił się na trzy specyficznie powiązane ze sobą etapy, a przynajmniej tak było w jej odczuciu. Swego czasu jej narzeczony dość często wychodził z rezydencji, ponadto w nocy i zazwyczaj gdy już smacznie sobie spała. Często mówił o jakimś nietypowym przyjacielu, a męski osobnik o szarych włosach uczestniczył w jego obrzędzie pogrzebowym... Aczkolwiek, może od początku.
Najpierw nasza [imię] znalazła się w salonie jej posiadłości. Siedząc na kanapie, bliżej nieokreślone wersy rozmazywały się przed jej oczami. W pomieszczeniu ogólnie było ciemno, nie licząc tych kilku świeczek w świeczniku.
Zdawał się być wtedy wieczór, tymczasem ona od godzin najprawdopodobniej czytała jakąś książkę przygodową... w związku z czym jej powieki same się kleiły do siebie i była to tylko chwila, aż jej głowa poleciała w dół. Niemniej parę minut później w pobliżu niej pojawił się cień.
Owy cień wyciągał ku niej nieco szorstką rękę, delikatnie się nad nią pochylając. Kiedy tak znane jej ciepło zatrzymało się na jej policzku i czuło po nim przejechało, a nadzwyczajna miękkość ust dotknęła jej odpowiedniczek, tymczasowo opuściła krainę Hypnosa.
W minimalnie gasnących płomieniach oraz trwając w przytłoczonej świadomości dostrzegła zmęczoną twarz jej Rayvisa z bliska. Na jego wargach gościł smutny, acz szczery uśmiech: – ...Moja piękna, wybacz ten pocałunek, lecz nie mogłem się oprzeć.
Następnie ta scena została pochłonięta przez wir, a w kolejnej sekundzie ta sama dwójka znalazła się w zaśnieżonym ogrodzie. Wówczas trwał zaledwie świt, a kobieta mocno oplatając się szlafrokiem, biegła za znów opuszczającym dom mężczyzną: – ...Zaczekaj na mnie! Gdzie ty znowu idziesz?! MAM DOŚĆ!
Podczas gdy ona coraz głośniej za nim krzyczała, z każdym krokiem częściowo tracąc ze stóp swoje klapki domowe na podwyższeniu, ten coraz bardziej przyspieszał: – ...Obiecuję, że wrócę! Potrzebuje jeszcze tylko kilku dni!
– Jakich kilku dni! – powtórzyła wkurzona na amen, ostatecznie dając radę złapać go za przedramię i zmusić do odwrócenia się w jej stronę. – O CZYM TY, DO DIASKA, MÓWISZ?! Rayvy, czy ty mnie może zdradzasz...? – Jej źrenice automatycznie stawały się wilgotne, gdy jedynie dopuściła do siebie te możliwość.
– Dobrze wiesz, że nigdy bym nie mógł tego zrobić! – zaprzeczył stanowczo, błyskawicznie biorąc w swoje dłonie jej odpowiedniczki i przyciągając je ku swoim spierzchniętym ustom. – Wypluj te słowa, [imię], przecież dajesz sobie sprawę, że kocham cię nad życie!
Płomiennie całując jej zmarznięte już palce, spojrzał jej głęboko w oczy z czymś w rodzaju błagania o wyrozumiałość. Niemniej, [nazwisko] zbyt oszalała z strachu o możliwość jego utraty, nie była w stanie tego spostrzec: – ...W takim razie, dlaczego wreszcie nie powiesz mi o co chodzi?!
To pytanie zastygło w chłodnym powietrzu, kiedy ten spuścił wzrok i chwilowo zamilknął, jakby rozważając co teraz powinien zrobić. Koniec końców, częściowo uległ jego ukochanej aż do śmierci: – ...Przysięgam, naprawdę przysięgam, ze wszystko w końcu ci wyjawię. Lecz teraz, proszę, muszę koniecznie jeszcze spotkać się z moim przyjacielem!
Acz kimże był ten 'tajemniczy przyjaciel', tego główna bohaterka nie dowiedziała się nawet na jego pogrzebie. Stojąc przed jego opadającą do ziemi trumną, pośród zrozpaczonych członków obu ich rodzin, wyłącznie była zdolna łkać jak małe dziecko.
Przez cały okres trwania ceremonii nie dopuszczała do siebie nikogo, nie chcąc od żadnego osobnika słuchać wyrazów współczucia. Nie widząc sensu w nic nie wnoszących wspominkach, nie pomyślała nawet o zorganizowaniu stypy.
Do karety udała się jako jedna z pierwszych, jedynie kątem oka zdążając zauważyć jak bliżej niezidentyfikowany mężczyzna w czarnym garniturze, posiadający długi, srebrny kucyk oraz wysokie buty do kolan kładzie na jego grób piękny bukiet białych lilii.
Prawdę mówiąc, niezupełnie da się stwierdzić co w rzeczywistości obudziło [imię]: czy było to światło słoneczne wpadające przez jej niezsłonięty balkon, szok wynikający z połączenia tych zdarzyć czy też zwyczajnie twardość podłogi jej sypialni.
W każdym razie, pierwszym co wyczuła po powrocie do świata profanum, były łzy... słone łzy zgromadzone pod jej powiekami. Wtedy, nie rozumiejąc skąd one się wzięły, poczuła przerażenie. Przerażenie jakie zaraz spotęgowało się w jej ciele, powodując jego drżenie a nagłe uczucie zimna wywołało na jej skórze gęsią skórkę.
Spanikowanie podnosząc się z ziemi, plecami uderzyła o łóżko. Gwałtownie przysuwając swoje kolana do jej klatki piersiowej, objęła je swoimi ramionami. Wyłącznie po to by moment potem, pospiesznie nadgarstkami otrzeć mokrość na jej buzi: – ...Co to był za sen, CHOLERA?!
A L O I S T R A N C Y
Ostatni czasy para tych kochanków niezupełnie się dogadywała... w związku z czym, główna bohaterka zdecydowała się przynieść jej głównemu bohaterowi kubek gorącej czekolady.
Dokładnie taki, jak sprzed laty kochali pić razem. Nie sądziła jednak, iż jej próba ratowania związku skończy się w ten sposób... Tak brutalny, tak przerażający i tak łamiący serce.
A to wszystko zaczęło się od zwyczajnego dojścia do drzwi biura chłopaka. [Nazwisko] planowałam wejść od razu, lecz wówczas z jakiegoś powodu zatrzymała się w miejscu.
Ponadto zaraz dostrzegła, iż były one delikatnie uchylone a niezupełnie ściszone głosy dobiegały zza nich praktycznie co chwilę.
– ...[Imię] coraz bardziej mnie odpycha od siebie! – zaczął Alois, nawet nie próbując ukryć swojego niezadowolenia z obecnych wydarzeń.
– ...Co masz na myśli, paniczu? – odparł nikt inny jak pierwszy lokaj rezydencji, tonem tak spokojnym jakby mówił, że będzie ładna pogoda.
To, że główną bohaterka mu nie ufała było widać na kilometr, w związku z czym jeszcze bardziej jej stopy przyległy do podłogi.
– Nie śpi ze mną, nie spędza ze mną zbytnio czasu i nie pamiętam kiedy ostatnio powiedziała, że mnie kocha! – zdawał się wyliczać na palcach, coraz bardziej i bardziej zaniepokojony. – Claude, co jeśli ona się o tym dowiedziała...?!
Krzyknął nagle spanikowany, co sprawiło iż tzw. ona lekko podskoczyła w miejscu. '...O czym miałam się dowiedzieć?' – zadała sobie pytanie w myślach, czując gule nie stąd ni z owąd rosnąca w jej gardle.
– ...Ma panicz na myśli te sytaucje, co stała się po tym jak panienka wybrała swoich rodziców zamiast ciebie? – rzekł Faustus, tonem ozdobionym drwiną.
– Nie każ mi mówić tego na głos! – Pierwsze poty spłynęły po jego czole, kiedy cały blady złapał się za głowę.
– ...Te sytuacje, gdzie zebrała się burza i panicz rozkazał mi, bym pozbył się jej ojca oraz matki? – wypowiedział starszy osobnik płci męskiej.
– C-CLAUDE! – ostrzegawczo podniósł głos, przeszyty od wewnątrz przerażeniem możliwości utraty [nazwisko].
Tymczasem cały świat wyżej wymienionej w jednej chwili zaczął pękać niczym szklany kufer uderzony piorunem.
– ...Tę noc, gdzie ona smacznie spała a ja mordowałem jej bliskich na pański rozkaz? – dodał prosto, a skrawki wspomnień gwałtownie przeszły przez pamięć dziewczyny.
W tej zamkniętej pułapce, w jakiej trwała od tych kilku ładnych miesięcy, tworzyły się doszczętniejsze dziury... Wówczas stopniowo zrzucając z niej skorupę sfałszowanych marzeń oraz snów, w której żyła nieustanie, od momentu przekroczenia progu tej rezydencji.
– ...Przestań n-natychmiast! – Ton naszpikowany strachem blondyna ponownie przeciął powietrze.
Natomiast płuca [imię] stawały się cięższe oraz stopniowo traciły wydolność jakby otaczał ją znikąd wzięty dym, dokładnie jak tamtej feralnej nocy.
– ...Ten jej krzyk, płacz i panicz biorący ją w ramiona, gdy uciekała przerażona? – kontynuował kamerdyner, wydając się czerpać zabawę oraz przyjemność z tej rozmowy.
Ten jakże piękny, zaręczynowy pierścionek na palcu serdecznym [nazwisko] piekielnie począł piec jej skórę, jakby był podpalany tuż nad żywym ogniem.
– Czego nie zrozumiałeś, Claude...?! – pisnął Alois, tak samo trwając na granicy swojej wytrzymałości psychicznej. A może lepiej rzec... Jim? Jim Macken, jej prawdziwa oraz jedyna miłość, jaka już wtedy zdawała się nie istnieć. – Rozkazuje ci milczeć!
– ...Tak jest, moja wysokość. – Zupełnie nieporuszony tym co się dzieje, Faustus stale i stale wędrował po gabinecie z kpiącym uśmiechem na ustach, na moment przykładając rękę do piersi i lekko skinowszy głową. – Niemniej, jeśli weźmie się pod uwagę statystki... I rozważy te opcję, jest spora szansa na to, że już wszystko wie. Cóż zrobisz, mój paniczu, jeśli zdecyduje się od ciebie uciec?
Tym oto zdaniem pajęczy demon orzekł to, czego młodszy Trancy najbardziej się obawiał. Jego największy lęk, w dokładniej tej godzinie został wypowiedziany na głos... Działając na niego jak wiadro z zimną wodą, zalewając każdy skrawek jego ciała.
Znak pentagramu na języku paraliżujący jego trzeźwy umysł, dołożył się do zajścia ciemnością jego oczów. Jak w szaleńczym transie, powstał gwałtownie z fotela i zaciskając przedwcześnie pięści, brutalnie obalił go na ziemię.
– ...[IMIĘ] NALEŻY DO MNIE! – wrzasnął aż ściany zdawały się zatrząsnąć, łącząc się z hukiem rzucanego siedzenia. – Nie pozwolę jej mnie opuścić, choćbym musiał ją tutaj uwięzić!
Tej jeden, jedyny zwrot sprawił, iż z rąk głównej bohaterki wypadła tacka. Kubki oraz mały dzbanuszek z słodyczą, jakiej zapach wydawał się teraz niczym trucizna, zataczająca się wokół jej ciała niczym wąż... stukły się, automatycznie z wyraźnym dźwiękiem rozbijając się na miliard kryształków.
– ...KTO TAM JEST?!
Wściekły głos jej martwego od wewnątrz ukochanego przeciął gęstą, niewidzialną dla oka mgłę w korytarzu, kiedy ona przeszyta na amen strachem, cofała się w tył, szybciej i szybciej... a jej nogi, miękkie niczym galareta co parę kroków uginały się pod jej wagą: – T-To nie może być prawda... Nie, nie, NIE!
Te słowa powtarzała do siebie niczym mantra po cichu, gdy cała roztrzęsiona biegła do swojego pokoju na piętrze. Jej tęczówki piekły niemiłosiernie, a serce rwało jak przed stanem zawałowym... bo miłość również potrafiła zabić.
[ok. 2400 słów]
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top