IV. Alois, Sebastian, Ciel || rozmowa o tobie, część 1

        A  L O I S    T R A N C Y

    Był to chłodny dzień. Kolorowe liście spadły z drzew, pozostawiając ich korony całkowicie puste. Jesień całkowicie odeszła w niepamięć, pozwalając przy tym w świetle pełni reflektorów, wejść na scenę tak nielubianej przez wielu porze roku, jak zimie. Mimo wszystko, nie wydawała się taka zła, o ile miało się dach nad głową i ukochanych ludzi wokół siebie, czyż nie?
    Odkąd rodzice [imię] zgodzili się, by Jim z nim został, minęło kilka ładnych miesięcy. Przez ten czas chłopak zdążył już się zaaklimatyzować w nowym miejscu i złapał kontakt z rodzicielami dziewczyny. A co za tym szło? W końcu udało mu się wrócić do  zdrowia.
   Chociaż nikt od niego nie zdawał się niczego wymagać, by podziękować za to wszystko co rodzina [nazwisko] dla niego zrobiła, zdecydował się pomóc im jak tylko mógł. Często wstawał wcześnie, by pomóc przy pracy ojcu dziewczyny, jej mamie oraz gdy tylko nadarzyła się taka okazja, by spędzić z nią chociażby o tę jedną jedyną sekundę dłużej, samej [imię].
    Tego razu nie było inaczej. Co prawda, wstał nieco później niż reszta domowników, a odczuwane zmęczenie nieco go nużyło, jednak nawet to nie powstrzymało go przed wstaniem z łóżka.
    Dostrzegając, że jest sam w pokoju, pospiesznie odkopał się z ciepłej pościeli. Następnie szybko przecierając oczy, sięgnął po swój strój na zmianę. Ściągając białą koszule od ojca [imię] jaka służyła mu jako piżama, szybko przebrał się w swoje 'dzienne ubrania'. Dokonując ostatnich poprawek, szybkim krokiem skierował się do wyjścia.
    Zważając na to, że dom był raczej mniejszy, posiadał wyłącznie tylko kilka pomieszczeń, do tego w nie za wielkiej wielkości. W efekcie czego nie było możliwości umieścić go w innym pokoju, niż dziewczyny. Oczywiście, miał inne miejsce do snu.
   Sypialnia [nazwisko] była czymś w rodzaju poddasza. Można było dostać się tam tylko za pomocą drabiny, a drzwi prowadzące do niej, w zależności od tego z jakiej strony się patrzyło, raz były w podłodze, a raz w suficie. Prościej mówiąc, były niczym innym jak zwykłą, drewnianą klapą.
    Mimo to, sprawowały się bardzo dobrze i nie stanowiły żadnego problemu, ani podczas wchodzenia, ani wychodzenia do pomieszczenia.
  
     –  ...Jim, pomożesz mi?  – głos taty [imię] odezwał się zaraz po tym jak stopa Jima stanęła na deskach salonu, wydając drobny dźwięk skrzypnięcia.
    Iwo, bo tak brzmiało imię mężczyzny, akurat wrócił z wyprawy. Teoretycznie był drwalem, jednak gdy dostarczał towar do miast, często zatrzymywał się w nich na chwilę, by  zdobywać jakieś zepsute urządzenia lub ich stare części. Po czym przywoził je do domu i wnosił je do 'swojego miejsca', czyli po prostu piwnicy.
   – Oczywiście, wujku Iwo! – naturalnie od razu się zgodził. Rodzice [imię] stwierdzili, że jeżeli chłopak będzie zwracał się do nich w takiej formie będzie to najlepsze, zarówno dla niego, jak dla nich samych. To fakt, że go pokochali, ale mimo wszystko tych więzów krwi nie mieli i nie chcieli tego zagłuszać. – A-Ale gdzie jest [imię]? – zapytał niespodziewanie, czując nagłą obawę wzrastając wewnątrz niego.
    Szczerze. Bał się o nią o wiele bardziej niż o samego siebie. Sama myśl o tym, że coś mogło jej się stać, wywoływało w nich coś w rodzaju ataku paniki. Automatycznie ściskało go w środku i ciężej mu się oddychało.  Wraz z myślą o tym, że jest w stanie nawet posunąć się do najgorszego by ją ochronić.
   – ...Pomaga Abigail w kuchni – odparł mężczyzna, posyłając mu uspokajający uśmiech.  – Chodź, to nieco ciężkie!

   – ...Co myślisz o mojej córce? – pytanie Iwo rozbrzmiało nagle w pewnym momencie, przerywając przy tym ich pracę. Ogólnie rzecz biorąc, rzeczą jaką przyniósł był jeden z pierwszych egzemplarzy maszyny do pisania. Znalazł ją na wyprzedaży w jednym z sklepu z antykami. Ze względu na to w jak opłakanym stanie była, nie kosztowała nawet jednej trzeciej ceny jaką powinna. Więc przez swoje zamiłowanie do tego typu rzeczy, po prostu nie mógł przepuścić takiej okazji.
   –  [I-Imię]? – chociaż Jim początkowo zawahał się przy odpowiedzi, zaprzestając czyścić szmatką klawisze urządzenia, następne słowa wychodziły same z siebie. – Jest niesamowita. Uczynna, kochana, mądra, troskliwa, bardzo piękna i oddana – z każdym kolejnym określeniem, coraz bardziej myśląc o dziewczynie, kąciki jego ust unosiły się coraz bardziej w górę – pracowita, odpowiedzialna, zaradna, a dla swoich bliskich jest w stanie zrobić niemalże wszystko... Nigdy jeszcze nie spotkałem tak dobrej osoby. Kocham ją... Naprawdę ją kocham.
   –  K-Kochasz? – słysząc ostatnie zdanie, Iwo zachłysnął się powietrzem. –  Jak to 'k-kochasz'?
    –  To zupełnie jak wujek ma z ciocią Abigail – kompletnie nie zwracając uwagi na jego reakcje, chłopak wydawał się coraz bardziej rozmarzony. – Gdy myślę o [imię], mam ochotę żyć. Wyłącznie po to by ją obserwować. Każdy jej uśmiech jest dla mnie jak promyk Słońca, a ona sama jest dla mnie najjaśniejszym Słońcem. Chcę by miała jak najlepiej. I chcę jej to wszystko dać. Chcę by była najszczęśliwsza. I to ja chcę ją taką zrobić. Ja chcę... wziąć z nią ślub.

    S E B A S T I A N   M I C H A E L I S

     Blady blask Księżyca przebijał się przez zachmurzone niebo oraz spadające krople deszczu w jakich też odbijało się jego światło. Był to doprawdy piękny świt, ale przy tym też niestety nie należący do najcieplejszych.
    Starsza kobieta o śnieżnobiałych włosach wybudziła się ze snu. Chociaż dla wielu mogło się wydawać to o wiele za wcześnie, dla niej była to zupełnie normalna godzina do wstawania.
    Przecierając szybko oczy, sięgnęła do stojącej obok niej szafki nocnej. Łapiąc w dłoń wąskie okulary w kształcie poziomych prostokątów, kobieta od razu założyła je na nos. I pomyśleć, że jeszcze kilka lat temu, nie miała najmniejszej potrzeby nosić szkieł. Starość nie radość, niestety.
   W swoim tempie wygrzebując się z pościeli, usiadła na krańcu łóżka. Jej stare kości natychmiastowo przeszło zimno, w efekcie czego jej ciało od razu przeszedł dreszcz, tymczasem na jej skórze w jednej chwili pojawiła się gęsia skórka. 
    Nie czekając, sięgnęła ręką w bok, po to by zabrać z stamtąd swoje palto. Zawsze kładła je na obwodzie łóżka, dokładnie na takie przypadki. Naturalnie, nie był to najnowszy krzyk mody, tylko wręcz przeciwnie.
     Wyglądał zupełnie jakby zebrano wszystkie możliwe materiały i zszyto je ze sobą, kompletnie nie przykuwając uwagi do tego czy kolory do siebie pasują, czy też jest zupełnie odwrotne. Jednak Felicji nie robiło to żadnej różnicy, dla niej najważniejsze było to by było jej ciepło.
   Narzucając na swoje ramiona okrycie, skoncentrowała swoje bladoniebieskie oczy na świetle blasku Księżyca. Jednocześnie polegając na swojej pamięci, tym razem skierowała rękę do szafki nocnej i chwile po niej przejeżdżając, w końcu natknęła się na uchwyt.
     Kiedy wreszcie otworzyła szufladę, szybko wyciągnęła z niej zapałki. Ówcześnie z powrotem ją zamykając, wyjęła z pudełeczka jedną i nieco drżącymi rękami zapaliła ją. Po czym przyłożyła płomień do knota świeczki, jaka dotychczas w ciszy spoczywała na wierzchu szafki.
    Jej światło błyskawicznie rozjaśniło pomieszczenie. Nie musząc dłużej wysilać wzroku, wstała z łóżka i wreszcie stanęła na równe nogi. Rozprostowując kolana, jeszcze bardziej opatuliła się paltem. Po czym nachyliła się i ostrożnie podniosła świeczkę. 
    Stąpając nie za szybko, na wszelki wypadek patrzała pod nogi. Podchodząc do stojącego kilka metrów dalej biurka, położyła na nie jej największe źródło światła. Krzesło odsuwała bardzo powoli, nie chcąc by wydało jakiegokolwiek niepożądany dźwięk, który ktoś jakimś przypadkiem mógł usłyszeć.
    Gdy wreszcie tego dokonała, spokojnie zasiadła na miejscu. Otwierając jedną z szuflad, wyciągnęła z niej czystą, białą kartkę. Ówcześnie ją zamykając, położyła papier przed siebie, tak by świeczka rzucała na niego jak najlepsze światło. 
    Biorąc głęboki, aczkolwiek nadzwyczaj cichy oddech, sięgnęła do pióra stojącego po jej lewej. Wyjmując stalówkę z atramentu i przykładając ją do kartki, zaczęła pisać:
    'Drogi hrabio, proszę cię o pomoc...'

    Nadal trwała jesień i nic nie wskazywało na to, że wkrótce dobiegnie końca, ustępując miejsce następnej porze roku. 
      Liście na przemian przyjmujące różnorakie barwy – brązu, czerwieni, pomarańczu oraz żółci – za sprawą wiatru – raz mocniejszego, a raz słabszego – w każdej chwili urywały się z gałęzi drzew, opadając nierównomiernie na ziemie, przy tym w okolicach wystających korzeni tworząc masy kolorowych dywanów o różnych długościach, wielkościach i szerokościach.
     Była to naprawdę piękna pora roku. Ale także z lekka nostalgiczna, czyż nie? Pamiętacie te beztroskie czasy, gdy miało się tak wielką frajdę z zwykłego rzucania się liśćmi i skakania do każdej mijanej przez nas kałuży? Gdy deszcz nie wydawał się straszny i samemu chciało w nim przebywać, nie obawiając się o swoje zdrowie?
     A gdy zabawa w końcu się znudziła, nadal pełnym życia wracało się do swoich domów i dostawało się ochrzan od rodziców o to, że jest się brudnym? Mimo to, tak czy inaczej nadal było się radosnym, uśmiechniętym i nie żałowało się tego? Czy Wam również zdarza się za tym tęsknić?  
     Hrabia Ciel znajdował się właśnie w swoim gabinecie, wyprostowany siedząc przy swoim biurku. Od ostatniego bankietu w jego rezydencji minął równy tydzień. Przed nim były porozrzucane papiery z różnymi adresami, pieczęciami i nazwiskami.
     Jako, że wszyscy wiedzieli, że jest jednym z bardziej lojalniejszych, jak nie najlojalniejszym psem Królowej Wiktorii, mieszkańcy często przesyłali mu listy, zazwyczaj zawierające pewne prośby. Chociaż bywało to doprawdy męczące i żmudne, był zmuszony czytać wszystkie.  W innym wypadku mogłoby mu się zdarzyć pominięcie czegoś ważnego, co nie mogło mieć miejsca.  Wykaz takiej niekompetencji mógłby zniszczyć jego autorytet, co odbiłoby się bardzo źle na jego reputacji.
   – ...[Imię] [nazwisko]? – przeczytał nagle na głos, lekko marszcząc brwi. Zdania jakie czytał były napisane drobnym i starannym pismem, aczkolwiek mimo wszystko, nie do końca wyraźnym. W kilku miejscach, zdarzało się, że litery były przerywane, zupełnie jakby temu kto to pisał czasem trzęsły się dłonie. – To imię jest mi skądś znane... Sebastianie?
    Czarnowłosy mężczyzna o szkarłatnych oczach w stroju lokaja, jaki do tej pory niewzruszony czyścił zmiotką kurz spoczywający na książkach w biblioteczce, zaprzestał chwilowo czynności. Zupełnie jakby domyślał się o co mogło chodzić.
  – To pokojówka i doradczyni hrabi Adama Harrisa  – odparł, po sekundzie ponownie wracając do zajęcia. – Wraz z swoim paniczem pojawiła się na ostatnim bankiecie. Czy jest jakiś problem?
   Przed otworzeniem ust, Ciel sięgnął po kopertę, z której wyciągnął dany list. Uważnie szukając adresata, obejrzał go z każdej strony. Jednakże nie znalazł nic, poza jego danymi.
     – ...Pewien anonim piszę, iż jej nie ufa, twierdząc, że coś ukrywa –  wyjaśnił, ponownie dokładnie skanując treść. – Prosi nas byśmy to sprawdzili i w razie potrzeby, zrobili z tym porządek.
    – Czy zostały opisane jakieś sytuacje lub dowody? – zapytał kamerdyner, nadal nie przestając czyścić półek i ich zawartości.
    – Nie   – odpowiedział chłopak, rzucając kartkę na biurko.  – Mamy tylko subiektywną ocenę i oskarżenie.
    – ...A  więc nie mamy wszystkich podstaw, by przyjąć to zgłoszenie   – stwierdził Sebastian, wciąż najbardziej skupiony na swoim zadaniu.
   – To fakt – zgodził się.   – Aczkolwiek nie wypada nam również całkowicie tego odrzucić. Zwłaszcza, że po piśmie widzę, że adresat nie pisał tego, będąc w pełni opanowany. Widać, że odczuwał stres...
   – To jaka decyzja, paniczu? – wtrącił, dochodząc do ostatniej półki.
   – ...Wypadałoby chociażby to zbadać – oznajmił po chwili namysłu, opierając plecy o fotel. Był to ostatni list z dzisiaj, co znaczyło, że tego dnia skończył już swoje obowiązki i wreszcie może 'odetchnąć z ulgi', o ile w życiu hrabi jest to w ogóle możliwe.  – Sebastianie, wiesz co robić.
   Słysząc wypowiedź Ciela, na ustach kamerdynera natychmiastowo pojawił się uśmiech. Jednakże, jako że stał odwrócony plecami do hrabi, ten nie mógł tego zobaczyć.
   – Tak jest, paniczu.

      C I E L    P H A N T O M H I V E

     Wysoki, aczkolwiek z lekka grubszy mężczyzna siedział przy drewnianym stole, oparty o krzesło wykonane z tego samego materiału. Jego nieco dłuższe, o nieco wypłowiałym ciemnobrązowym kolorze włosy wraz z kompletnie siwymi końcówkami opadały na jego szyję oraz czoło. Jego twarz zdobiło kilka zmarszczek, nie tylko ze starości, ale również z zmartwień, jakie zdarzało mu się odczuć przez całe swoje dotychczasowe życie oraz jakie nadal, pomimo ciągłych starań, mu towarzyszyły.
    Jego ciemnoszare oczy z uwagą wyglądały za średniej wielkości okno, za którym mieszanina bieli z szarością zdobiła cały widok. Klimat ukradkiem się ocieplał, a co za tym szło? Topnienie śniegu oraz tworzenie się tak nieporęcznej papki pod podeszwami butów. Obie te rzeczy jednoznacznie sugerowały, że albo zimna dobiegała końca, albo jakimś przypadkiem traciła na sile. 
    Tymczasem raczej szczupła kobieta o średniej długości, [kolor] włosach sięgających jej nieco za ramiona z delikatnie kręcącymi się na końcach, o małych, [kolor] oczach stała przy kuchence. 
    Właśnie skończyła gotować wodę i zalewała nią dwa kubki z tytką herbaty. Biorąc jeden w jedną dłoń, a drugi w drugą z  lekkim uśmiechem skierowała się do swojego męża i natychmiastowo postawiła przed nim parujący napój.
    – Kochanie  – zaczęła, odsuwając drugie krzesło i wraz z swoim piciem, dosiadając się tuż obok niego  –  czy tobie też [imię] nie wydaję się ostatnio trochę inna?
  Na dźwięk imienia ich ukochanej córki, Ulryk natychmiastowo odwrócił wzrok od okna i skupił go na swojej małżonce. 
    – ...Hm? – nie rozumiejąc co się dzieje, mocno zmarszczył brwi. –  Co masz na myśli, Clemence?
    Temat [nazwisko] był czymś co działo na niego jak uderzenie zimną wodą. Była jego jedyną córką i oczkiem w głowie, a więc oczywistym było, że się martwił. Szczerze, nawet aż  za bardzo.
    Co czasem mogło być uciążliwe, aczkolwiek to w żadnym wypadku nie była jego wina. A fakt, że zamiast użyć jakiegoś podobnego określenia w stosunki do kobiety, jak ona do niego, wykorzystał jej imię jedynie potwierdzało jak zatroskała go jej wypowiedź.
    – Wydaje mi się, że zdaję się promieniować i częściej się uśmiechać...  – wyjaśniła, łapiąc za swój kubek i przyciągając ją do swoich ust, by nieco go upić.  – Zupełnie jak ja, gdy się w... 
   Nie musiała kończyć. Widząc jak uśmiech na twarzy jego żony jeszcze bardziej się powiększa oraz łącząc fakty, w błyskawicznym tempie zrozumiał o co tu chodziło.
    –  ...S-Sugerujesz, że nasza [imię] się zakochała?!

    Zwyczajny obywatel Anglii o wczesnym poranku, zapewne nadal by spał, bądź przynajmniej dopiero co wybudzał się ze snu, aczkolwiek jeżeli było się arystokratą  –  zwłaszcza jednym z najbardziej istotnych na całej metropolii  –  czy było tak samo?
   Otóż nie. Niestety, będąc osobą o tak wysokim statusie, nie można było sobie na coś takiego pozwolić pozwolić, bez względu na to jak bardzo się tego chciało. Ze względu na ilość pracy jaką się miało, wprost nie można było tego zaniedbywać.
    A nawet jeżeli miało się wolne, co fakt, miało miejsce doprawdy rzadko, ale mimo wszystko, raz na dłuższy okres zdarzało się, z przyzwyczajenia, o tej godzinie było się już na nogach. Było to coś w rodzaju rutyny nie do zabicia. Po czasie takie rzeczy po prostu wchodziły w krew i nie było możliwości zmiany tego faktu.
   Nie inaczej było z hrabią Cielem Phantohive. Chociaż tego razu był ten jeden z tych nielicznych dni, gdy był zwolniony od codziennych obowiązków, był już w swoimi gabinecie. Wiedząc z doświadczenia, że tak czy inaczej nie zaśnie, postanowił wykonać coś, co planował już od jakiegoś czasu.
   Przed nim spoczywała kartka, a w jego dłoni znajdowało się pióro. Co jakiś czas przykładał stalówkę do papieru i kreślił na niej słowa jego starannie wyćwiczonym już pismem.
    Zważając na to, że panował jeszcze półcień, musiał oświetlać kartkę ogniem z świeczki, w innym wypadku przy wypełnianiu papierka mógłby popełnić jakiś błąd, co przypadkiem mogłoby zmienić część wypowiedzi lub być nieuznane przez urząd, zaraz po tym jakby coś takiego ujrzał.
    Arystokraci po prostu nie mieli prawa być niedokładnymi i popełniać błędów jakie dla zwykłych mieszczan były na porządku dziennym. Tak to było ustalone, że w ich życiu wszystko musiało być niemalże idealne.
   Podczas gdy chłopak z uwagą pisał tekst, do pomieszczenia po cichu wszedł Sebastia wraz z wózkiem. Stały na nim imbryk z gorącą wodą, cukier w cukierniczce, miód w słoiczku oraz filiżanka z tytką.
    – Ciemna Earl Grey  – rzekł lokaj, kładąc obok Ciela porcelanowy kubeczek. Następnie sięgnął po czajnik, by zalać herbatę.  –  Z szczyptą miodu i dwoma łyżeczkami  cukru  – ówcześnie odkładając imbryk, wziął w ręce cukierniczkę i wsypał wcześniej wymienioną miarę. Zamieszał, po czym odłożył z powrotem, tym razem zajmując się miodem. Robiąc to samo co wcześniej, tylko z różnicą jednej łyżeczki, odłożył całość na wózek.  – Zupełnie jak panicz lubi.
   Aromat idealnie przygotowanej herbaty wraz z ostatnim  zamieszaniem, natychmiastowo rozniósł się po pomieszczeniu. Mimo to, hrabia nie wydawał się tym w ogóle poruszony.
   Traktując to jako normalność, jedynie upił łyka napoju i z powrotem wrócił do pisana, kompletnie olewając kamerdynera nadal stojącego tuż obok niego.
   – ...[Nazwisko]? – wypowiedział Sebastian, odczytując kolejne przypadkowo słowa z papieru i łącząc je fakty w jedno. – Umowa o pracę?
   – Tak jak już wspomniałem – uprzedził go nagle Ciel, bardzo dobrze wiedząc o co zaraz zapewne spyta. – Królowa Wiktoria byłaby zadowolona, że pomagam tak dobrym obywatelom Anglii.
   Jednakże ile szczerości i prawdziwości mogło być założeniu, że jest to jedyny powód jego decyzji, kiedy przy wypowiedzi tego zdania w jego głowie od razu pojawił się obraz szczerego uśmiechu [imię]?
   – ...A teraz daj mi spokój!
 

   [OK. 2700 SŁÓW]

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top