Rozdział 6
Ranek nadszedł bardzo szybko, Freya miała wrażenie, że nim zdążyła zamknąć oczy, już musiała wstawać, bo słońce wznosiło się leniwie po niebie, jakby chciało zrobić jej na złość. Ledwo zwlokła się z prowizorycznego posłania, poczuła jak ktoś delikatnie naciska na barierę zewnętrzną, osłaniającą niewielką szopę. Ziewnęła i wyjrzała przez malutki lufcik na zewnątrz. Pan Arystokratyczny Dupek Numer Jeden, jak nazwała Xaviera w myślach, stał kilka metrów od szopy i spoglądał prosto w jej okno. Uśmiechnął się nieznacznie, gdy ją dostrzegł, a Freya ziewnęła po raz kolejny. Miał dobry, cholernie dobry wzrok, kim był? Zmiennym czy Magiem? Wykluczała Nocnego, bo nie próbował nawet ukrywać skóry przed promieniami, a Freya wiedziała, że oni mieli poważne uczulenie właśnie na nie. Dlatego Anatolij preferował nocny tryb życia.
Sięgnęła po swój plecak, spakowała wszystkie swoje rzeczy, związała włosy, żeby nie przeszkadzały jej w czasie jazdy, a później zajrzała do koni, które pasły się już za szopą i chwilę później mogła wychodzić.
Freya wyszła za barierę ochronną i ruszyła ścieżką w stronę Xaviera. Musiała przyznać, że teraz, o poranku, nie sprawiał już tak groźnego wrażenia, jak wczoraj. Może przesadzała z tą całą agresją i wszystkim...? Jedno spojrzenie w jego brązowe oczy powiedziało jej, że jednak nie. Gdzieś tam czaił się ten niebezpieczny mężczyzna, którego wczoraj dostrzegła, ale bardzo się kontrolował. Niedobrze. W co ona się w ogóle pakowała?
– Dzień dobry – powiedział cicho, gdy już do niego dotarła.
Starała się uśmiechnąć, ale wyszedł z tego pewnie grymas, bo znowu ziewnęła i niewyraźnie odmruknęła przywitanie. Dostrzegła jeszcze na jego twarzy ten półuśmiech, a później wskazała głową w kierunku konia, który dreptał śladem Rida.
– Gdzie właściwie jesteśmy? – zapytał w pewnym momencie Xavier.
Freya wzruszyła ramionami.
– Na wyspie.
Mężczyzna westchnął.
– A potrafisz to jakoś rozwinąć?
– Wyspa Miyalo. Duża powierzchnia, dzika magia, mnóstwo potworów i zmieniające się ścieżki. Najkrótsza droga z Figasji do serca Międzyświata i dalej, do Ivarry, jest właśnie przez wyspę.
Xavier przez chwilę milczał.
– A ta twoja wioska, do której zmierzasz...? – zapytał.
– Melifey. Samo serce Międzyświata, centrum dzikiego państwa bezprawia, którym wiedzie jedyny trakt łączący wszystkie cztery królestwa – powiedziała, siląc się, by nadać swojemu głosowi patetyczne brzmienie.
– To sobie wypisujecie na broszurkach dla turystów?
– Jakby tu się pojawiali turyści – prychnęła Freya.
– Daleko stamtąd do Ivarry?
Freya musiała się chwilę zastanowić.
– Piętnaście dni, jeśli nie znasz kolejnego skrótu. Około sześciu, jeśli znasz, o ile przepuszczą was przez Melifey i jeszcze twierdzę Oapio, bardziej na wschodzie, przy wielkim wodospadzie. No i o ile przeżyjecie podróż przez samą wyspę.
Xavier spojrzał na nią z miną, mówiącą mniej więcej „naprawdę sądzisz, że coś mogłoby mnie tak wystraszyć?".
– Możesz sobie umieć walczyć, mieć monety, błękitną krew i inne takie, ale tutaj zazwyczaj to jeszcze bardziej nie ma znaczenia i cię nie uratuje. Widziałam ludzi, którzy weszli na wyspę i zostali na niej na zawsze. Uwierz mi na słowo, że nie chciałbyś spotkać stworzeń, które oni spotkali.
Xavier przez chwilę milczał.
– Więc tylko dzięki tobie handlarze tak szybko dostają się do Ivarry albo z Ivarry do Figasji?
Freya westchnęła.
– Można tak powiedzieć. Co jakiś czas organizuję wyprawę przez wyspę, bo znam ją doskonale i potrafię odnaleźć ścieżkę – odpowiedziała. – Handlarze się zabierają w stronę Ivarry, a jeśli ktoś czeka na brzegu, żeby pójść do Figasji, to jest taka sama historia.
– Skoro wszyscy tak się boją wyspy, czemu ty podróżujesz nią sama?
Freya wzruszyła ramionami.
– Bo bardzo dobrze znam te tereny i takie wycieczki dają najlepszy dochód.
– A gdyby nie iść przez wyspę...
Z ust Frei znowu wydobyło się westchnięcie. Naprawdę była niewyspana, Xavier ją irytował tym przesłuchaniem. Chociaż starał się osiągnąć odwrotny efekt, chciał nawiązać z nią jakieś porozumienie tą rozmową, to tylko coraz bardziej ją irytował.
– To wtedy nadkłada się drogi, ale jest bezpieczniej. I wielu ludzi się na to decyduje, też to polecam. Ale zawsze znajdują się tacy, którzy nie mogą tracić czasu, więc wtedy daję im to, czego chcą.
Dotarli z końmi do miejsca, gdzie ścieżka wreszcie była widoczna, więc mogli wsiąść na grzbiety i od tej pory poruszać się w ten sposób. Freya słyszała rżenie koni i mimowolnie się uśmiechnęła. Chociaż spędziła już w siodle tyle dni, cieszyło ją to, bo przecież uwielbiała jeździć konno.
– Ale sama się narażasz.
To nie było pytanie, a mimo to Freya przytaknęła.
– Ale nie tak bardzo, jak oni. Zresztą radzę sobie, jak mogę.
– Tak, tak, widziałem twoją barierę. Ale gdyby trójka czy czwórka Magów się uparła... Albo jakieś niestworzone połączenie niedźwiedzia i smoka cię zaatakowało...
Spojrzała na niego uważnie.
– Czemu cię to obchodzi?
Odwrócił wzrok jako pierwszy, ale ona przyglądała mu się jeszcze kolejną sekundę. Coraz bardziej denerwowało ją to wypytywanie, jak zwykle wzrósł w niej niepokój. Czyżby coś kombinował? A może ta cała historia z końmi była bajeczką... Nie, przecież inaczej na pewno nie dogoniliby jej tak szybko. Poza tym co innego robiliby w środku tej głuszy? Tylko w takim razie po co aż tak się wszystkim interesował, skoro był tylko przejezdnym?
– Po prostu jestem ciekawy.
– To nie bądź, w Międzyświecie nie lubią obcych, ale jeszcze bardziej nie cierpią obcych, którzy są ciekawscy.
Xavier zaśmiał się cicho, a ona przyspieszyła Rida. Po chwili jechali już ramię w ramię szeroką ścieżką. Pomarańczowe słońce wspinało się coraz wyżej, ale tutaj, między drzewami, nadal panował półmrok i przyjemny chłodek. Było słychać jak las budzi się do życia, potrząsany delikatnym wiatrem oraz wytrącany ze snu przez coraz głośniejszy śpiew ptaków. Freya zamknęła oczy i przez chwilę po prostu wsłuchiwała się w te odgłosy, ciesząc się tym, że siedzi na końskim grzbiecie, jest dobra pogoda, a przez następne pół roku będzie w stanie zapewnić siostrze i tacie naprawdę dobre warunki dzięki monetom od Figasyjczyków. No i za trzy dni będzie w domu.
– Ta bestia, która nas wczoraj zaatakowała... – zaczął Xavier.
Freya otworzyła oczy i dostrzegła, że przyglądał się jej uważnie. Od razu zganiła się w myślach, powinna być bardziej czujna, w końcu zupełnie go nie znała. Kretynka.
– Mruczka. Co z nią?
– Mówiłaś, że jest strażniczką tego lasu?
Freya pokiwała głową.
– Nie konkretnie tego, właściwie nigdy wcześniej nie zapuszczała się na wyspę. Ale strzeże Melifey, Anatolij, który uważa się za pana tamtego lasu, bardzo dobrze porozumiewa się z większością tamtejszych stworzeń i one spełniają jego polecenia.
Oczy Xaviera błysnęły jakoś dziwacznie.
– Anatolij?
Od razu wzmogła czujność. W końcu był Figasyjczykiem, a Tolik był wygnańcem z tego królestwa i nawet nie wiedziała dokładnie za co. No i już wczoraj Xavier jakoś dziwnie zareagował na imię Reasiiego.
– Mhm.
– Ciekawe.
Jechali przez kolejne minuty w milczeniu, mimo że Freya widziała, jak bardzo chciał zapytać ją o coś jeszcze. Nie powinna jednak wdawać się z nim w dłuższe pogawędki, zdradzać wszystkiego, skoro sama nie wiedziała niczego o jego grupie. Dlatego spytała:
– Dokąd podróżujecie?
Xavier uniósł wysoko brwi i wtedy uświadomiła sobie, że przecież pytał o drogę do Ivarry i byli na trakcie z Figasji do tegoż królestwa. Świetnie, Freya, znowu się popisałaś.
– Jedziemy na ślub księcia do Ivarry – odpowiedział w końcu.
Och, no tak. Przypomniała sobie Eloi i ostatnią sprzeczkę o materiały, które miała dostarczyć na dwór.
– To musi być wielkie wydarzenie.
Poczuła znów na sobie jego wzrok, ale wpatrywała się w ścieżkę przed nimi, która zaczynała się rozszerzać. Mieli po bokach teraz już tylko gęsty las, a Freya wiedziała, że za chwilę droga znowu się zwęzi. Robiło się jednak już coraz jaśniej, a ona znała ten las, więc nie miała żadnych problemów, wolała jednak zająć się udawaniem, że szuka ścieżki, niż roztrząsaniem wzroku szatyna.
– Jest, jego ojciec nigdy nie sądził, że doczeka dnia, w którym zobaczy jak książę się statkuje.
Zmarszczyła brwi.
– Statkuje? Ślub ma być na łodzi?
Xavier roześmiał się głośno, więc spojrzała wreszcie w jego stronę. Miał czerwoną twarz i trząsł się cały ze śmiechu. Freya miała wrażenie, że już dawno nie śmiał się tak swobodnie, radośnie, jak w tej chwili, bo coś w jego postawie mówiło jej, że jest osobą, która nieustannie pozostaje spięta i czujna.
– Co w tym zabawnego? – mruknęła, czując złość. Znowu się z niej śmiał. – Nie znam waszych głupich tradycji.
Niemal od razu uspokoił się, słysząc jej gniewny głos i posłał jej na wpół przepraszające, na wpół nadal rozbawione spojrzenie.
– Przepraszam. Chodzi po prostu że statkować to, no wiesz, zacząć stateczne życie, być odpowiedzialnym, założyć rodzinę i tak dalej.
– Och. W takim razie powinieneś powiedzieć, że książę się ustatkuje, a nie statkuje. Używaj słów, które znasz, a obędzie się bez takich głupich nieporozumień.
Xavier powstrzymywał śmiech, ale skinął poważnie głową. Zaczął znowu ją irytować, bo czuła się teraz już zupełnie dziwacznie i głupio. Ale skąd, do cholery, miała wiedzieć o co mu chodziło? Jasne, znała słowo ustatkować się, ale z jego akcentem zupełnie nie załapała, o co chodzi. Myślała więc, że odkąd dziadek opowiadał jej o zwyczajach Ivarry, coś się zmieniło i teraz mają taką dziwną tradycję. W końcu byli krajem nadmorskim.
– Jasne, będę pamiętać.
Freya zacisnęła zęby i przyspieszyła Rida. Im prędzej znajdą te ich konie, tym szybciej dostanie zapłatę i pożegna obcych, a tak będzie dla wszystkich najlepiej. W innym wypadku mogłaby przez przypadek rozszarpać Xavierowi gardło w ramach nieporozumienia.
Była tak poirytowana, że nawet nie czuła, jak jej magia niespokojnie zaczyna krążyć wokół jej ciała. Zdała sobie z tego sprawę dopiero, gdy obręcz na jej nadgarstku zaczęła drżeć, jakby oczekując na zmianę. To była kolejna świetna rzecz, którą pokazał jej Anatolij – Jorna mogła przybierać przeróżne kształty i to nie tylko broni. W tej chwili, żeby nie zajmować dłoni, Freya miała ją przemienioną w bransoletę na nadgarstku. Wyglądała niepozornie, jak zwykła ozdoba, a w ciągu sekundy można było przesłać do niej impuls mocy, by w ręce pojawiła się szabla lub włócznia. Naprawdę bardzo przydatne.
Tyle że teraz Jorna reagowała na nerwy dziewczyny i czekała niemal z niecierpliwością na to, kiedy ją zmieni w broń, Freya musiała więc spróbować się uspokoić. To tylko głupi, obcy, arystokrata, czy tam nawet nie, wydawało jej się, że jest strażnikiem razem z Raulem i po prostu pilnuje bezpieczeństwa tamtej trójki. Chociaż to, że przedstawił ich samymi imionami, bez należnych tytułów, wydało się Frei trochę dziwne i mogło właściwie sugerować, że łączą ich jakieś bardziej przyjacielskie stosunki. Kto wie. Nie chciała się jednak w to dalej zagłębiać, bo jak widać szanowny pan buc Xavier Figasyjczyk zamierzał stroić sobie żarty ze wszystkiego, czego nie zrozumiała, nawet jeśli to przez jego pokraczną mowę.
Zapowiadał się świetny poranek.
*
Jakieś dwadzieścia minut później dotarli w milczeniu do wielkiego dębu. Freya mijała drzewo wczoraj, tuż przed postojem w szopie i wiedziała, że jeśli konie uciekły, zapewne to miejsce mogło je przyciągnąć, więc właśnie tutaj ich skierowała. Już dawno zostawili z Xavierem za sobą ścieżkę, dlatego konie nie posuwały się tak szybko, ale i tak jechali naprawdę w dobrym tempie. Las tutaj był niemal pusty, bo choć dokoła rosły najprzeróżniejsze rośliny, nie było widać nigdzie w zasięgu wzroku żadnych zwierząt. Nawet głos ptaków, który towarzyszył im całą drogę, zamilkł już kilka sekund wcześniej. Ta część lasu była ciemniejsza, grube korony drzew nie przepuszczały zbyt wielu wiązek światła, które mimo tego desperacko próbowały przebić się przez gęste plątaniny gałęzi i liści. Jedynym odgłosem, który zakłócał tę niemal idealną ciszę, był cichy stukot końskich kopyt o ziemię i skrzypienie siodeł przy każdym ich ruchu.
Gdy Anatolij zbudował swój dom w sercu mrocznego lasu, postawił go w jego najpotężniejszej, najbogatszej w magię części – dokładnie takiej samej, jaką w tej chwili miała przed sobą Freya. Wielki dąb, potężne stare drzewo o czarnym pniu i grubych, ciemnozielonych liściach otaczała taka sama atmosfera, może mniej magiczna, ale zdecydowanie bardziej dzika, niedostępna i mroczna. Działo się tak dlatego, że zarówno dom Raesiiego, jak i wielki dąb w borze na wyspie były źródłami magii. Nawet Anatolij nie lubił zapuszczać się w te rejony, bo często można tu było spotkać coś, co zwykle widywało się jedynie w koszmarach.
Freya zatrzymała Rida na lekkim wzniesieniu, z którego mieli świetny widok na ogromny dąb w dole i rozejrzała się. Jednak nie było łatwo, bo czarne rumaki, które podejrzewała, że tu będą, zniknęły, a padający w nocy deszcz zmył ślady ich kopyt. Dziewczyna próbowała dyskretnie sprawdzić, czy jest w stanie wyczuć ich zapach, ale nic z tego – stary bór nigdy na to nie pozwalał, jak twierdził Anatolij. Jeśli ktoś chciał się tutaj ukryć przed pościgiem istot, których węch był największym atutem, mógł spokojnie wejść do lasu i nigdy nie zostałby przez nikogo wytropiony.
– To ten wielki dąb, o którym mówiłaś? – spytał Xavier, gdy stanął obok Frei na wzniesieniu.
Przytaknęła. Bezpieczniej było się nie odzywać, żeby nie dać mu kolejnego powodu do śmiechu. Mężczyzna zmierzył drzewo krytycznym spojrzeniem i jeśli liczyła, że zadrży ze strachu albo chociaż trochę zmarszczy brwi – cóż, nie było szans. Oczywiście postawa nieustraszonego pana i władcy mu na to najwyraźniej nie pozwoliła.
Freya zjechała powoli z Ridem, stanęli niedaleko wielkiego dębu i rozglądali się czujnie dokoła. Ona – za śladem koni, Rid – za drogą ucieczki. Dziewczyna poklepała go łagodnie po karku i starała się uspokoić.
– Już maleńki, to tylko las. Nie daj mu się tak łatwo – wyszeptała do jego ucha.
Koń zastrzygł uszami, ale nie przestał czujnie rozglądać się po okolicy. Frei nie pozostało nic innego, jak ufać, że nie przelęknie się każdego szmeru, który mógł się w okolicy pojawić.
– Nie wyczuwam ich też swoją mocą – mruknął Xavier.
Freya ponownie pokiwała głową.
– Oczywiście, że nie. To najdziksza część boru, ona jest surową magią. Myślisz, że gdyby to było takie proste... – Westchnęła i machnęła ręką. – Nieważne. Spróbujmy tam.
– Nie, czekaj. Powiedz mi, czemu tak jest, proszę?
Wpatrywał się w nią naprawdę zaciekawiony i czuła, że nie zamierza odpuścić. Tym razem to ona pierwsza odwróciła wzrok, bo pod tym spojrzeniem zaczęła się czuć nieswojo.
– Ten las jest przepełniony magią, tak samo jak ten koło mojego domu. I tak samo w jego sercu, gdzie mieszka Anatolij, jak i tu, w środku boru, jest ona bardzo wyczuwalna, po prostu pływa dokoła, jakby tylko czekała, aż się z niej zaczerpnie. Mój dziadek twierdził, że jest mnóstwo źródeł magii i że otaczają nas z każdej strony, a im bliżej się ich znajdzie, tym łatwiej korzystać z mocy, bo ona zlewa się niemal z miejscem, w którym się znajdujemy. Ale właśnie przez to, że każda cząstka magii zlewa się ze źródłem, nie jesteśmy w stanie wyczuć obecności innej mocy niż nasza. W borze jest to ogólnie utrudnione, ale nie niemożliwe, zwłaszcza na obrzeżach to stosunkowo łatwe. Ale tutaj, przy starym dębie, czy tam, w sercu lasu, magia jest najdziksza, jest wolna i wypełnia przestrzeń chyba na równi z powietrzem. Więc dlatego możemy czuć tylko ją i żadnego śladu innej mocy, a już zwłaszcza magii zwierzęcia, która jest dość nikła.
– Czyli chodzi o prawo Altrama – mruknął Xavier.
Coś mówiła jej ta nazwa i po chwili przypomniała sobie, że właśnie w ten sposób dziadek tłumaczył to zjawisko.
– Tak – odpowiedziała. – Ale nie wszędzie się ono sprawdza.
Xavier spojrzał na nią zdumiony, aż miała ochotę przewrócić oczami. Tak, głupia dziewczyna z Międzyświata znała podstawowe pojęcia z magii i fizyki.
– To znaczy?
– To znaczy, że prawo Altrama mówi o nakładaniu się na naszą magię tej pierwotnej, która wypływa ze źródła. Ale nie w każdym miejscu, gdzie znajduje się takie źródło, działa to tak samo, bo chociażby przy wielkim wodospadzie, cztery dni drogi od wioski, znajduje się mniejsze źródło, a tam magia zachowuje się inaczej, nie stapia się z twoją mocą, tylko ją odpycha.
– W Figasji był pewien uczony, który chciał rozpowszechnić tę teorię – powiedział od razu Xavier. – Ale jego tezy nie miały pokrycia, bo u nas każde źródło zachowuje się tak samo.
Pokiwała głową.
– Meetaris. Kiedyś urządził wyprawę do Międzyświata, żeby zebrać dowody na swoje teorie – powiedziała. – Ale po dotarciu do wodospadu słuch po nim zaginął, bo cóż, tak działa Międzyświat. I przy wodospadzie jest podobnie, jak na wyspie, ścieżki nie dają się znaleźć każdemu.
Xavier przytaknął.
– Skąd...
Przerwał mu nagły ryk, który przetoczył się po okolicy. Stali niedaleko wielkiego dębu, wypatrując choćby jednego śladu, który mógłby im pomóc, ale na razie nadaremno. Hałas dochodził z prawej strony, zza wzgórza i sprawił, że konie stanęły dęba. Freya złapała się mocno Rida, próbując zostać w siodle, ale nagle koń zarżał dziko i rzucił się pędem w stronę przeciwną do ryku. Gdyby dziewczyna nie przeturlała się szybko w prawo, mogłaby zostać stratowana.
– Cholera!
Xavier, ku zdziwieniu Frei, utrzymał się w siodle, ale pewnie ze względu na łagodność Mordo. Koń nie był też tak płochliwy, jak Rid, więc stał teraz, uspakajany przez Xaviera i prychał lekko. Freya zerwała się z ziemi, gdy ryk przetoczył się po okolicy ponownie, a Xavier zeskoczył z konia.
– Puść go, poradzą sobie z Ridem, a później łatwo ich przywołam – mruknęła dziewczyna.
Posłała wiązkę magii do bransolety, która w mgnieniu oka przeistoczyła się w długą włócznię. Xavier patrzył na to przez sekundę, jego oczy znowu zabłysły w zdziwieniu, ale szybko się otrząsnął i wykonał jej polecenie. Mordo zniknął za drzewami w tym samym miejscu, gdzie jego kolega, a Freya z Xavierem ustawili się obok siebie i czekali. Dziewczyna widziała kątem oka, jak wyjął z pochwy na plecach miecz i uważnie lustrował okolicę.
– Skąd masz, do cholery, w tej głuszy czyste uranitum? Nie sprzedają tego pierwsi lepsi handlarze.
Uśmiechnęła się.
– Mam swoje sposoby.
Później mnóstwo rzeczy wydarzyło się jednocześnie. Usłyszeli świst strzały przecinającej powietrze, ale leciała z taką prędkością, że Xavier nie zdążył zareagować i po chwili do nozdrzy Frei dotarł metaliczny zapach krwi. Zza wzgórza wychynęły dwie postacie, obie na dwóch łapach, ale dość niskie, pokryte czarnym futrem z ogromnymi, szarymi pazurami. Freya wzmocniła swoją tarczę, bo razem z nimi pojawiła się też wiązka obcej mocy – czy może nie takiej obcej. To była ta sama zła magia, która wcześniej sprawiła, że dziewczyna zamarła na kilka sekund przy stajniach. Czyli arrittu nie były same, ktoś nimi sterował. Ale tak daleko od Melifey?
Co tu się, fo loresa, działo?
Nie miała czasu nawet na większe zdziwienie, bo bestie już toczyły się w ich kierunku, teraz biegnąc na czterech łapach. Tylko skąd się wzięły i to aż dwie? Zwykle można było spotkać jedną, ale zdarzało się to dość rzadko, bo te zwierzęta nie lubiły wychodzić ze swoich podziemnych nor. Ale może obecność Mruczki w borze, której magia je drażniła, dała im trochę odwagi i dlatego teraz się pojawiły. Freya zaklęła, ale nie mogła nic na to poradzić. Zaklęcie snu, którego uczył ją Anatolij, będzie działało jeszcze cały dzisiejszy dzień, więc nie ma szans na pomoc bestii.
Xavier też zaklął, gdy przełamał strzałę i wyszarpnął ją ze swojego ramienia, a później przemienił swój prosty, wąski miecz w szerokie na osiem centymetrów ostrze z dłuższą głownią. Freya zrobiła to samo, bo w walce z arrittu trzeba było zadawać naprawdę potężne ciosy i jak najszybciej pozbawić je głowy, jeśli chciało się ujść z życiem. W innym wypadku bestie regenerowały się, nim zdążyło się mrugnąć, a później już zagłębiały swoje pazury w sercu przeciwnika.
– Co powinienem o nich wiedzieć? – krzyknął Xavier, uchylając się przed pazurami pierwszej bestii.
– Utnij mu łeb, zanim on utnie twój! I nie używaj na nie magii!
Bestie potrafiły w bardzo nieprzyjemny sposób odepchnąć czyjąś aurę. Najpierw absorbowały ją do siebie, a później nagle wypuszczały skoncentrowany strumień mocy w stronę tego, kto go rzucił. I zwykle było to śmiertelne, bo przecież nikt nie uderzał magią w potwory, żeby je pogłaskać, a skoro one oddawały z nawiązką, kończyło się to w jeden sposób. Trzeba było ogromnej mocy, żeby pokonać arrittu tak, by one nie potrafiły odeprzeć magii, ale Freya w życiu widziała tylko raz jak Anatolijowi coś takiego się udało, tyle że z jedną bestią. Później przez dwa dni nie potrafił się podnieść z łóżka.
Xavier skinął głową, wypuścił jednak promień aury w kierunku wzgórza i Freya domyśliła się dopiero, gdy jego moc wyminęła starannie bestie, że próbował wyeliminować obcego. A później dziewczyna już nurkowała pod ramieniem drugiego stwora, który próbował zahaczyć pazurami jej twarz. Przeturlała się po ziemi i momentalnie zerwała z powrotem na nogi. Bestia odwróciła się już w jej kierunku, zaryczała ponownie i znów zaatakowała.
Freya robiła uniki tak szybko, jak była w stanie, i krążyły tak wokół siebie przez kilka długich sekund, aż w końcu dziewczyna skoczyła w jej stronę z taką zwinnością i siłą, na jakie było ją stać. Arrittu ryknął, gdy brązowa posoka trysnęła z zadanych ostrzem na piersi ran, a później zamachnął się w szale w stronę Frei. Tym razem jej miecz prześlizgnął się po twarzy, miękko i obrzydliwie, pozbawiając potwora oka. Brązowa krew okrywała większą część policzka i czoła, a bestia ryczała z bólu tak głośno, że Frei nie zdziwiłoby, gdyby usłyszano ją nawet w Melifey.
Nie podejrzewała, że aż tak szybko będzie w stanie znów zaatakować, dlatego jej kolejny unik był zbyt wolny i szare pazury zagłębiły się w jej udzie, czemu towarzyszył głośny okrzyk bólu. Bestia wzięła zamach, ale tym razem dziewczyna nie cofnęła się, wyszła jej naprzeciw i po sekundzie ramię arrittu toczyło się już wydeptaną przez nich ścieżką. Freya też była już cała w brązowej posoce, ślizgała się na niej, bo bestia krwawiła z tylu ran, ale mimo to udało jej się trafić ją kolejny raz, co przypłaciła drugim i trzecim trafieniem pazurów. Zapiekło, ale odskoczyła zwinnie i zmrużyła oczy.
Bestia zdawała się oszołomiona, więc Freya miała idealną okazję. Skoczyła, gdy potwór pochylał się, próbując sięgnąć zdrową ręką tę odciętą kończynę. Po chwili do leżącego na ziemi ramienia dołączyła wielka, włochata głowa arrittu z twarzą bez oka wykrzywioną wściekłością.
Freya oddychała szybko, otarła z czoła krew bestii i skrzywiła się z obrzydzeniem. A w pobliżu na razie żadnego strumienia, wspaniale. Odwróciła się w stronę Xaviera, który oprócz tej na ramieniu, nie miał żadnej więcej rany. Obserwowała przez chwilę, jak zadaje precyzyjne cięcia bestii, już nieźle poranionej przez jego miecz, a później robi zwinne uniki, tak że pazury arrittu nie potrafią za nim nadążyć.
W jednej chwili znajdował się przy prawym ramieniu stwora, w innym ciął go poprzecznie przez pierś i już stał za jego plecami. Poruszał się tak szybko i pewnie, że nie miała już wątpliwości – musiał być świetnie wyszkolony. Słyszała, że w Figasji arystokraci odbierali staranne wykształcenie przede wszystkim też uczyli się walki, ale to było coś więcej. On poruszał się, jakby urodził się tylko do walki, w jego ruchu nie było żadnego zawahania, nie miał też nawet żadnych zadrapań od pazurów bestii. Nie był jak Anatolij, nie stapiał się z cieniami, on sam zdawał się być cieniem, bo jego ruchy były tak szybkie, że ledwo można było za nimi nadążyć.
I było coś przerażająco pięknego w tej walce, tak że Freya złapała się na tym, że przypatruje się z otwartymi ustami ruchom mężczyzny. Brutalna siła i spokój biły z jego całej sylwetki, ale gdy nie było to skierowane przeciwko niej, a bestii, Freya nie czuła przerażenia, tylko fascynację. Jak można było być jednocześnie tak dużym, silnym i zwinnym oraz szybkim? Freya zawsze myślała, że jedne walory wykluczają drugie, ale Xavier temu właśnie zaprzeczał. Kim on, do cholery, był?
W chwili, gdy głowa bestii upadała na ziemię, Freya znowu usłyszała napinającą się cięciwę, więc zareagowała instynktownie. Gdy Xavier odwrócił się w kierunku wzgórza, wyrzuciła przemienioną w długi nóż Jornę, która spotkała się ze strzałą kilka kroków od mężczyzny. Później, wbita ostrzem noża w pień drzewa strzała, podrygiwała przez dwa głośne uderzenia jej serca.
Xavier spojrzał na nią, jeden kącik jego ust uniósł się delikatnie, gdy skinął głową, a później puścił się biegiem w górę zbocza. Ruszyła za nim, ale nie miała nawet szans dostrzec, jak znikał między drzewami, był za szybki. Zmienny, bez dwóch zdań. Albo... albo Raesii po przemianie. To też było możliwe, więc gdy Freya zatrzymała się na szczycie, jej serce biło szybko nie tylko przez zmęczenie. Nie wiedziała czemu, ale myśl, że być może spotkała kolejną istotę ze swojego gatunku, napawała ją jakimś dziwnym uczuciem, którego nie potrafiła do końca określić.
Po kilku sekundach, gdy zdecydowała że i tak nie ma szans na dogonienie Xaviera i atakującego, wróciła pod wielki dąb. Okolica wyglądała teraz jeszcze straszniej, bo spryskana brązową krwią arrittu trawa i drzewa nabrały mroczniejszego i obrzydliwszego niż wcześniej wyglądu, ale Freya starała się to zignorować. Zmieniła Jornę z powrotem w bransoletę, chwyciła strzałę, która leżała już na ziemi i zaczęła rozglądać się za śladami swoich koni. Rid miał jej torbę, więc nie miała nawet gdzie przechować strzały, a ta przecież mogła ich doprowadzić do strzelającego.
Odetchnęła głęboko kilka razy i usiadła na kamieniu, który jako jedyny nie był pokryty krwią. Później czekała na Xaviera, co jakiś czas krzycząc i błagając swoje konie, by wróciły.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top