Rozdział 17
Musieli zrobić postój już po kilku godzinach jazdy, bo upał był nieznośny. Mimo że przez otaczające ich drzewa słońce nie przebijało się za bardzo, panowały skwar i duchota, więc nikt z grupy nie był w stanie usiedzieć w siodle. Freya otarła krople potu z czoła, przywiązała Rida do ogromnego drzewa, które zapewniało mu cień, a później opadła na miękką trawę. Ziemia też była nagrzana, zatem nie dało jej to wiele, zaczęła więc wachlować się dłonią. Chociaż na taką okropną pogodę zanosiło się od dawna, nie sądzili, że w lesie będzie tak źle. A to był dopiero pierwszy dzień. Mieli nadzieję, że obcy z Tori i Ervinem nie zdążył uciec już do samego wielkiego dębu, ale ostatecznie przyjęli takie założenie. W końcu napastnik poruszał się tak piekielnie szybko.
– Nie dotrzemy już dzisiaj do Solfer – mruknęła do Xaviera, gdy ten przysiadł obok niej i podał jej butelkę z wodą.
Mężczyzna się skrzywił.
– Wiem. To chyba jednak nie był dobry pomysł, żeby Finola wysłała tak wielu ludzi. Wloką się i nas spowalniają.
Freya także już o tym myślała, ale nie mówiła głośno. Zerknęła na Brullio, najstarszego syna Finoli, który podobno dowodził ich wyprawą. Mężczyzna był po czterdziestce, miał czarne włosy założone za uszami i ciemnawą karnację. W pierwszej chwili nikt nie powiedziałby, że jest spokrewniony z przywódczynią Melifey. Górował wzrostem nad resztą strażników, których razem była szóstka. Frei nie podobało się, że prowadzi tak dużą grupę też z tego powodu, że na wyspie bywało różnie, a im więcej osób, tym szybciej można było obudzić czające się tam stwory. Finola zapewniała, że przecież wioskowi strażnicy potrafią zachowywać się cicho i także znają przecież w pewnym stopniu niebezpieczeństwa wyspy, ale to jakoś nie przekonało dziewczyny.
Poza tym denerwowało ją to, że za każdym razem któryś z nich kwestionował jej słowa, gdy wskazywała kierunek. Niechęć do niej aż od nich biła i chyba to najbardziej ją irytowało. Zazwyczaj w takich wyprawach prowadziła obcych, którzy jednak byli do niej nastawieni neutralnie lub wręcz przyjaźnie, dlatego czuła się dość swobodnie, w końcu to ona ustalała reguły. A teraz... teraz była przez cały czas spięta, bo miała wrażenie że strażnicy co chwila łypią wrogo to na nią, to na Figasyjczyków, których jak widać też jednak już nie akceptowali. Nie po tym, co się stało. Atmosfera przez to nie była najlepsza, ale Brullio próbował rozładowywać napięcie podczas postojów. Nie żeby on sam ufał Frei lub obcym, ale wiedział, że takie nastroje nie sprzyjają wspólnej sprawie.
– Ale bez nich sobie nie poradzimy – mruknęła w końcu Freya.
Xavier prychnął tak cicho, że przez chwilę dziewczyna nie była pewna, czy się nie przesłyszała. Zerknęła na niego kątem oka i wreszcie z niemałą satysfakcją dostrzegła, że wygląda na równie zmęczonego co ona. Już zaczęła podejrzewać, że jest jakimś robotem, którego sprowadzono z Figasji, bo niemożliwe było, by dysponował tak wielkimi pokładami mocy i siły, i zupełnie nie pokazywał oznak zmęczenia czy wypalenia magicznego. Jak widać jednak Xavier miał swoje granice, a ostatnie wydarzenia sprawiały, że wreszcie je pokazywał.
– Co cię tak rozbawiło? – zapytał Xavier.
Dopiero wtedy Freya zdała sobie sprawę, że się uśmiechała.
– Mnie? Och, nic. Po prostu wreszcie widać po tobie, że nie jesteś aż taki strasznie silny i nie do zdarcia, a to dość pokrzepiające.
Mężczyzna zaczął się cicho śmiać.
– Tak? Pokrzepia cię to, że jedziemy, by pokonać jakiegoś wielce potężnego szaleńca, a moje siły są na wyczerpaniu?
– No, gdy tak to przedstawiasz to niezbyt...
Xavier szturchnął ją delikatnie łokciem.
– Czyli twierdzisz, że jestem strasznie silny i nie do zdarcia? – zapytał z lekkim uśmieszkiem.
Dziewczyna przewróciła oczami.
– Nie, kto ci nagadał takich głupot?
– Sama tak mówiłaś, nie wykręcisz się już.
– Oczywiście, że akurat to zapamiętałeś, co? Faceci.
Xavier wyciągnął dłoń w jej stronę, ale Freya już poderwała się z ziemi i ruszyła w kierunku konia.
– Powinniśmy ruszać.
Podążył za nią sprężystym krokiem z wyrazem zadowolenia na twarzy. Podszedł do swojego wierzchowca, a gdy minął Raula, który patrzył na niego z uniesionymi brwiami, wzruszył ramieniem i wskoczył na grzbiet.
*
Freya kontaktowała się z siostrą już trzeci raz w ciągu tego dnia, ale otrzymywała stale taki sam przekaz: Phemie była wkurzona, że musi siedzieć niemal zamknięta w Chacie. Była jednak bezpieczna i tylko to liczyło się dla Frei, gdy czwartego dnia wyprawy wreszcie zaczęli zbliżać się do serca wyspy. Nastroje w grupie były jeszcze bardziej napięte, bo im bardziej Brullio próbował jakoś chociaż na chwilę zakopać topór wojenny, tym częściej jego ludzie kłócili się między sobą. W końcu, gdy zrobili postój wieczorem i rozpalili ognisko, Xavier i Iona nie wytrzymali. Zrobili Melifejczykom awanturę i powiedzieli, że jeśli mają problemy, powinni od razu wracać do domów, zamiast im przeszkadzać i ściągać na nich uwagę wszystkich stworzeń na wyspie. Xavier warczał też jeszcze coś o ich rasistowskich poglądach i o tym, że następna osoba, która powie cokolwiek na temat Raesiich zostanie przez niego wykopana do stada kohaxów.
Po tym, gdy siedzieli przy rozpalonym ogniu, kilkanaście godzin drogi od wielkiego dębu, panowała dziwna cisza, bo ludzie bali się po prostu powiedzieć coś niewłaściwego. Zdawało się jednak, że coś ze słów Iony i Xaviera dotarło do ich ciasnych umysłów, bo przestali też posyłać takie wrogie spojrzenia Frei i reszcie, chociaż nadal dało się słyszeć niewyraźnie mamrotanie pod nosem Hugo i Johnna, jednych z najmłodszych strażników.
– Co zamierzacie zrobić, gdy w końcu go znajdziemy? – zapytała Freya.
Chyba każdy zastanawiał się nad tą kwestią, ale chociaż omawiali plan kilka razy, nadal nie wyglądał on dobrze. To znaczy mieli nadzieję, że zaskoczą obcego w jego siedzibie, uwolnią Tori i Ervina, a później pokonają przeciwnika – jak mówił Brullio. Ale przecież to nie mogło być takie proste, nie znali siły obcego, nie wiedzieli z kim dokładnie się mierzą i czy na pewno działa on sam, więc modyfikowali co chwilę plany i stwierdzili, że Freya, Raul i Rob, jeden ze strażników, będą musieli podkraść się jak najbliżej i sprawdzić najpierw, czy obcy na pewno gdzieś się tam znajduje, a później spróbują ustalić jakimi siłami dysponuje.
Frei cała ta wyprawa wydawała się głupia, naiwna i źle przygotowana. Jasne, mieli dobrze wyszkolonych strażników, świetnie władających magią i mieczami Figasyjczyków, ale przecież obcy sam roztrzaskał barierę ochronną Melifey. Nie był pierwszym lepszym złodziejem, z jakimi mieli do czynienia. Ich wyprawa zdawała jej się po prostu dziecinną podróżą z naiwną nadzieją na to, że może będą mieć szczęście. Strażnicy, gdy wyrażała swoje wątpliwości na głos, prychali tylko i kazali się jej nie wtrącać w te sprawy. Byli przecież wyszkoleni i potrafili radzić sobie z zagrożeniami, już nieraz obronili przed nimi wioskę.
Figasyjczycy z kolei milczeli, jakby podzielali poglądy dziewczyny, ale... właśnie. Frei wydawało się, że chociaż ustalali jakieś plany, mieli niby strategie i właściwie wszystko zaczęło się składać w bardziej logiczną całość, Raul i Xavier co chwilę wymieniali uwagi tylko między sobą, od czasu do czasu szeptała też do nich Iona, jakby układali własny schemat działań. I czuła, że ten ich nie zakładał udziału żadnego z Melifejczyków, nawet Frei.
Dziewczynę przepełniały dziwne przeczucia, bo odkąd tylko weszli na wyspę, Xavier, Raul i Iona zrezygnowali ze swoich optymistycznych komentarzy czy uśmiechów, rozglądali się czujnie dokoła, nawet blondynka zdawała się... wyglądała na wyszkoloną żołnierkę. Gdy któregoś wieczoru zapytała wprost Xaviera o to, co kombinują, mężczyzna stwierdził, że nie wie, o co jej chodzi i chyba jest po prostu zdenerwowana tą sytuacją, aż sama zaczęła w to wierzyć. Ale później, gdy rozmawiali przyciszonymi głosami przy trzaskającym ogniu, obserwowała Raula i Ionę. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę z tego, co od początku jej nie pasowało w ich historii.
Przecież Iona, chociaż wymalowana, nosząca dumnie do góry głowę i świecące ubrania, nosiła jeszcze więcej broni niż Freya. Na jej nadgarstkach dostrzegała kilka cienkich blizn. I pewnie, arystokratka też mogła mieć okazję do walki, ale... ale Freya czuła, jak wkrada się do jej wnętrza nieufność. Zwłaszcza, że gdy układała się wieczorem i udawała już, że zapada w sen, z wpół przymrużonych powiek patrzyła, jak Raul stoi pod drzewem i rozgląda się czujnie. Miał pełnić pierwszą wartę razem z Brulliem, który znajdował się po drugiej stronie ich niewielkiego oboziku. I gdy oddechy niemal wszystkich osób się wyrównały, zdawało się, że nikt nie patrzy, Freya dostrzegła coś na twarzy Raula, przez co zadrżała.
Zniknął gdzieś ten jego wieczny szelmowski uśmiech, oczy, które uwielbiały wpatrywać się zawadiacko w kobiety i je peszyć, nabrały jakiegoś stalowego wyrazu, a cała postawa mężczyzny zyskiwała jakiejś hardości, chłodu, którego wcześniej u niej nie widziała. Wyglądał tak, jak Xavier, gdy spotkała ich po raz pierwszy. Zabójczo, poważnie i groźnie. Jakby był gotowy w każdej chwili na atak, ale nie przejmował się nim, bo nic nie było w stanie go pokonać. Gdy ze swojego obchodu wrócił Brullio, Raul przybrał swoją zwyczajową postawę i to, co przed chwilą dostrzegła Freya, znikło w mgnieniu oka. Tak samo jak wtedy, gdy usypiała Murczkę i Xavier przybrał swoją przyjazną maskę. Cholera.
Drzewa co chwilę szeleściły złowróżbnie, ale przyzwyczajona do tego Freya nie zwracała na to szczególnej uwagi. Leżała teraz, wpatrzona w Raula, który swobodnym krokiem z delikatnym uśmiechem przechadzał się dokoła obozu. Coś było nie tak. Coś było bardzo nie tak. Figasyjczycy na pewno nie powiedzieli im wszystkiego i Freyę znowu zaczęły ogarniać te same wątpliwości, co wcześniej. Te same, które wytknęła Xavierowi, ale zrzuciła na przemęczenie, strach i wypity alkohol.
Podniosła się bezszelestnie z posłania, żeby nie obudzić leżącej tuż obok Iony, a potem ruszyła w kierunku Raula. Chciała zapytać... cholera, sama nie wiedziała o co. Ale miała dość tych dziwnych rzeczy, musiała dowiedzieć się wreszcie, co się działo, bo inaczej by zwariowała. Nie zdążyła jednak dotrzeć do mężczyzny, gdy ten nagle zamarł między drzewami, a później odwrócił się błyskawicznie w stronę obozowiska. Z jego twarzy znowu zniknęły jakieś szelmowskie nuty, widziała tylko błysk zaskoczenia i... Tak. Spojrzenie Raula znowu nabrało tego stalowego wyrazu, jakby mężczyzna oczekiwał, że za chwilę będzie musiał stawić czoła hordzie przeciwników i był gotowy na brutalną walkę.
– Wstawać! – krzyknął, sam dobywając swojego miecza. – Ktoś się zbliża, jest ich wielu.
Iona i Xavier byli na nogach jeszcze zanim skończył zdanie. Strażnicy dołączyli chwilę później z Brulliem na czele, a Freya sama zmieniła swoją bransoletkę w długą, ostrą włócznię. Cholera. Chyba jednak nieważne było to, co planowali strażnicy ani Figasyjczycy, jak widać obcy miał inne zamiary.
Xavier i Iona stanęli po jej bokach, a za chwilę dołączył też do nich Raul.
– Dlaczego ich wcześniej nie wyczułeś? – spytał Xavier, gdy pierwszy arrittu wychynął spomiędzy drzew.
– Jesteśmy zbyt blisko źródła – odpowiedziała za Raula Freya. – I tak dobrze, że udało mu się wyczuć je, zanim zaatakowały.
Później napięła mięśnie, senność już dawno uciekła, teraz Freya czuła, jak w jej organizmie zaczyna buzować adrenalina. Zerknęła na bestie, a potem znowu skorygowała Jornę i zmieniła ją w krótki, gruby miecz. Miała nadzieję, że większość strażników zajęta bardziej nadciągającym stadem, znowu nie zwróciła uwagi na to, że posiada uranitum. Już w wiosce obawiała się, że ktoś to dostrzegł, ale na szczęście nie musiała odpowiadać na niewygodne pytania w stylu jakim cudem było ją stać na taką broń, więc wolała tego uniknąć i teraz.
Pierwsza bestia została rozpłatana przez Raula, który stał najbardziej wysunięty z przodu. Freya niemal nie dostrzegła ruchu, który wykonał, poruszał się z tak oszałamiającą prędkością, że po prostu mignięła jej sylwetka, a potem potwór opadł na ziemię w dwóch częściach. Tymczasem Raul pędził już przed siebie na spotkanie kolejnego stwora.
Po prawej stronie Frei Xavier też zmienił się w wirującą śmierć, atakujące go arrittu ryczały z bólu, a potem ich krzyki cichły, brutalnie przerwane przez ostrze mężczyzny. Potworów było tak wiele, że po chwili otoczyły ich zwartym kołem, ale zdaje się Figasyjczyków to zupełnie nie obeszło. W dłoni Xaviera pojawił się drugi miecz, trochę dłuższy od poprzedniego i nieco zakrzywiony, i mężczyzna zaczął ciąć oboma, zupełnie jakby nie zauważał, ilu przeciwników musiałby pokonać, żeby w końcu się przedrzeć przez ich szeregi.
Freya zadała pierwszy cios, zrobiła unik przez pazurami bestii, a później przeturlała się pod jej nogami i znowu cięła ją w bok. Nie miała pojęcia, jakim cudem Figasyjczycy tak szybko i łatwo potrafili pokonać te stwory, jej mimo wielu treningów zabierało to sporo czasu, w którym kolejne bestie już czyhały za jej plecami.
Odwróciła się, gdy kolejny stwór próbował zadrapać jej plecy i wtedy dostrzegła, jak sylwetka Xaviera zaczyna lśnić jasnym blaskiem, a mężczyzna wypuścił dokoła siebie potężną wiązkę magii. Stanęłaby jak wryta, gdyby nie to, że dwie bestie właśnie szarżowały w jej kierunku i musiała szybko odskoczyć, jeśli nie chciała zostać przecięta jak pierwsze arrittu przez Raula.
Ale... bogowie. Wiedziała, że Xavier jest silny, tylko w tej chwili to nie była tylko siła. On emanował tak potężną aurą, że kilkanaście bestii w zasięgu ośmiu metrów dokoła niego padło na kolana i znieruchomiało na dwadzieścia uderzeń serca. Freya mogła usłyszeć trzask łamanych kości, gdy nogi arrittu nie chciały poddać się magii Xaviera, więc jego moc zmusiła je do uległości w inny sposób. I gdy sądziła, że to wszystko, na co stać Raesiiego, on wyrzucił ramiona na bok, a później wszystkie bestie zajęły się jasnopomarańczowymi płomieniami.
Poczuła uderzenie, gdy Iona odepchnęła ją z drogi kolejnego arrittu, a później pokonała bestię trzema sprawnymi ruchami miecza. Dopiero teraz Freya dostrzegła, że oczy kobiety także lśniły bielą, a ona wyrzuca przed siebie krótkie błyski aury, które unieruchamiały najbliżej stojącego potwora na odpowiednio długo, by Iona mogła mocnym ruchem rozpłatać mu gardło.
Freya była tak oszołomiona tym, co się działo, że gdy ktoś podniósł ją nagle na nogi, nie miała nawet pojęcia, komu powinna podziękować. Raul zresztą wirował już z powrotem z dwoma ostrzami pomiędzy arrittu i wycinał kolejny korytarz w szeregach stworów. Dziewczyna zorientowała się, że dwójka strażników leży gdzieś między truchłami bestii, a pozostała piątka stłoczyła się niedaleko niej i po prostu z rozszerzonymi w przerażeniu oczami obserwowała poczynania Figasyjczyków. Podczas ostatniego ataku na wioskę Freya wiedziała, że Xavier jest dobrze wyszkolony, tak samo zresztą Raul, i że oboje władają potężną magią. Ale to? To przechodziło jej najśmielsze wyobrażenia.
– Dość.
Nagle nad okrzykami bólu walczących uniósł się jakiś syczący głos, mówiący po figasyjsku. Arrittu znieruchomiały wszystkie naraz, było ich teraz zaledwie tylko kilkanaście, z niemal pięćdziesięciu, które pojawiły się na polanie, gdzie obozowali. Zaczęły powoli wycofywać się w kierunku głosu, który dochodził zza niewielkiego wzniesienia. Sekundę później wyszedł stamtąd wysoki blondyn. Miał na sobie długi, purpurowy płaszcz, który spływał z jego szerokich ramion i opadał spokojnie aż do kostek. Twarz obcego była jasna, chłodna i pozbawiona jakichkolwiek śladów niedoskonałości, poza tym emanowała chłodną furią. Mężczyzna zszedł kilka kroków po zboczu, ciągnąc ze sobą związanych Tori i Ervina, a później przystanął w odległości kilkudziesięciu metrów od zebranej na polanie grupy.
– Oddam wam tę bezużyteczną dwójkę, ale nie od razu – odezwał się znowu obcy. – Wyjedziecie stąd i dacie mi spokój. Nie macie teraz czasu na szlajanie się po Międzyświecie, więc po co wasz dowódca was tutaj wysłał? Zapewne po kamień. Macie więc szczęście, oddam wam go także, bo już mi się nie przyda. Gdy tylko znikniecie za granicą, wypuszczę tę dwójkę.
Mówił po figasyjsku, więc strażnicy go nie rozumieli, ale Freya spięła się na te słowa. Znowu mówił coś o dowódcy. I o jakim kamieniu mówił? Czemu miała też wrażenie, że bardzo dobrze znał Figasyjczyków?
– Niby czemu mielibyśmy to zrobić, gdy mamy cię już na tacy? – zapytał powoli Xavier.
– Ponieważ, mój drogi Saverio, jestem tylko projekcją astralną, a wy nie macie pojęcia, gdzie mnie szukać.
Właśnie, gdy te słowa opuszczały jego usta, Raul wystrzelił z kuszy, zabranej jednemu ze strażników. Strzała jednak przeszła na wylot przez obcego, jego obraz na chwilę zamazał się delikatnie, a później zwarł się z powrotem. Cholera. Strażnicy zaklęli i zaczęli mruczeć coś cicho, cali spięci i gotowi do kolejnej potyczki, mimo odniesionych ran.
– Co on mówi? – warknął w końcu Brullio.
Obcy zignorował go i mówił dalej:
– Więc powtórzę: wypuszczę tę dwójkę z kamieniem, gdy znikniecie za granicą, ale ani chwili wcześniej. Dacie mi spokój, a ja obiecam, że nie wrócę już do Figasji. Mogę złożyć nawet przed tymi tutaj przysięgę krwi, jeśli to wam w czymś pomoże.
– Nie sądzę...
– Dobrze wiesz, mój drogi – przerwał mu obcy – że to najlepszy układ. Nie obchodzi was Międzyświat i te żałosne istotki, które go zamieszkują, więc po prostu wyjedziecie i nie będziecie mnie szukać. Jestem pewien, że wasz dowódca się zgodzi, bo już chyba za długo jesteście poza Twierdzą, co?
Freya rozszerzyła oczy w zdumieniu, gdy dotarły do niej wreszcie słowa obcego. Nie, powtarzała w myślach, czując jak po jej karku pełznie gęsia skórka. Nie, to niemożliwe. Nie zgodzą się na to. Nawet jeśli są tym, kim myślę... Nie.
– O czym on mówi?! – krzyknął znowu jakiś strażnik.
– Po co nas więc zaatakowałeś? – zapytała Iona, również nie zwracając uwagi na Melifejczyków.
– Bo nie miałem pewności, czy na pewno jesteście tym, kim sądziłem i ilu was dokładnie jest – odparł chłodno obcy. – Ci tutaj nie za wiele chcieli mi powiedzieć. W każdym razie widzę, że wysłał potężny oddział, ale to nie ma znaczenia. Nie pokonacie mnie, bo mam po swojej stronie nie tylko bestie i kilku Magów, ale też pradawne źródło. Nie wiem, czy na to przygotował was dowódca, pewnie nie, więc po co sobie nawzajem szkodzić? Szkoliliśmy się w tym samym miejscu, więc wiem na co was stać, a wy pewnie wiecie, na co stać mnie. oszczędźmy sobie kłopotu i rozstańmy, zanim będę musiał zabić któreś z was.
– Gdybyś zabił któreś z nas – warknął Raul. – Znaleźlibyśmy cię całym Legionem i tylko dlatego oni jeszcze żyją.
Na ustach obcego zagrał zimny uśmiech. Wtedy strażnicy z Melifey wystrzelili kolejne strzały w jego kierunku, a jeden odważniejszy nawet ruszył do przodu z mieczem w dłoni, jakby chciał pokonać projekcję stalą.
– Może tak. Może nie. Nie obchodzi mnie to. Dam wam chwilę na... Och, bogowie, jacy ci idioci są denerwujący. – Machnął ręką w kierunku Brullia i jego ludzi, a wtedy pojawił się krótki błysk i nagle Melifejczycy padli na ziemię. Żaden z nich się nie poruszył, więc Freya krzyknęła i skoczyła w ich kierunku. Zanim jednak zrobiła drugi krok, spadło na nią ramię Xaviera, który przytrzymał ją w miejscu.
– Co z nimi zrobiłeś? – krzyknęła Freya po figasyjsku.
Obcy spojrzał na nią z zainteresowaniem.
– O proszę, przegapiłem jedną. Ja cię kojarzę, mała Raesii – mruknął, mrużąc oczy. – To ty masz taką dziwną moc i otaczają cię wiązki magii mojego brata.
Freya otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale nagle Xavier pociągnął ją mocno i stanął tuż przed nią, zasłaniając jej obcego, który zaśmiał się tylko cicho.
– Może powinienem od początku skupić się na tobie? – dodał jeszcze. – Zdaje się, że mój brat cię lubił. Może dla ciebie wróciłby tutaj, zamiast uciekać jak tchórz po całym Międzyświecie?
Freya nie miała pojęcia o czym do cholery gadał ten obcy, ale była tak skołowana tym, co usłyszała, że nie potrafiła nawet wydusić słowa.
– Nawet nie waż się jej tknąć – warknął Xavier.
Obcy machnął ręką.
– Nie jest mi na razie potrzebna, i tak zwabię tu mojego brata. Tak czy inaczej wy zastanówcie się nad moją propozycją i nie szukajcie mnie, bo inaczej wasi przyjaciele marnie skończą. Skontaktujcie się z dowódcą i róbcie, co tam musicie, ale radziłbym jak najszybciej zniknąć z tego miejsca i nie wtrącać się w sprawy, które was nie dotyczą.
Później tak samo szybko, jak się pojawił, zniknął, a wraz z nim postacie Tori i Ervina. Freya wpatrywała się w miejsce, gdzie stał przed sekundą, a później tam, gdzie zniknęli Melifejczycy i starała się jakoś uspokoić. Co się stało? O czym on bredził? Jak... cholera. Co tu się działo?!
Pokręciła głową, a potem zrobiła krok do tyłu. Nagle zdała sobie sprawę z tego, że Melifejczycy nadal leżeli bez ruchu na ziemi, więc ruszyła szybko w ich kierunku. Musiała im pomóc, a później dowiedzieć się, co to wszystko znaczyło. Nie wiedziała tylko, czy na pewno jest gotowa to usłyszeć.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top