Mgliste poranki
Czasami miłość się nie zapowiada. Łapie zupełnie jak przeziębienie któregoś chłodniejszego dnia zimy, może z własnego kaprysu albo z nudy owija dwóch ludzi czerwoną wstążeczką i daruje ich sobie nawzajem w prezencie, wiążąc ze sobą na zawsze.
Jedno spojrzenie na osłonięty mgłą Petersburg przypomina mi o tych dniach, kiedy miłość celowo zdawała się mnie unikać. Gdy wychodziłem na spacer z psem, zawsze wybierała inną drogę. Kiedy robiłem zakupy, chowała się między regałami w taki sposób, że oglądając się, widziałem jedynie zakochane pary. Często wsiadała za mną do samolotów; obleciała połowę świata, siedząc daleko ode mnie, i dopiero w małym zakątku Japonii ukazała mi się w żywej postaci mężczyzny, którego złoto serca przyćmiło wiszące nad nami słońce. Nigdy nie myślałem, że istnieją takie oczy jak jego oraz że bursztynowa barwa, pomijana zazwyczaj przez mój wzrok, za sprawą jego tęczówek stanie się tą, która będzie mnie uszczęśliwiać w każdej sekundzie życia.
Nie wiem, jak pogodzić się z tym, że w przedsionku stoją teraz dwie pary butów – nie jedna – a druga połowa łóżka, dotąd zimna i pusta, teraz pachnie cytrusowym szamponem, w nocy będąc źródłem naturalnego ciepła. Czasami nadal zdarza mi się zapomnieć o drugim kubku stojącym na blacie i z nawyku zaparzyć tylko jedną kawę. Yuuri wtedy uśmiecha się z empatią, mówiąc wymijająco, że to w porządku, bo i tak ma ochotę na zieloną herbatę (choć wiem, że za każdym razem kłamie, żeby nie sprawić mi przykrości).
Czekałem na niego. Tak po prostu, każdego dnia wiosny, lata, jesieni; stycznia, kwietnia, października. Układałem skomplikowane w odbiorze choreografie, wierząc, że gdzieś, choćby na końcu globu, istnieje osoba potrafiąca je zinterpretować. Oczekiwanie było procesem biernym, nieświadomym. Nie towarzyszyła mu intuicja, że oto któregoś dnia coś się wydarzy i sprawca tego czegoś innego dnia owinięty w koc zwyczajnie oprze się o framugę drzwi balkonowych i będzie spoglądał na mnie z czułością.
– Zimy tutaj to zupełnie inna skala mrozu – narzeka, patrząc tęsknie w stronę wnętrza mieszkania, ale ja wyczytuję drugie dno jego słów, brzmiące: proszę, wróćmy do sypialni i nie wychodźmy spod kołdry aż do wiosny.
Uśmiecham się pobłażliwie.
– Ja też wolałbym zostać w łóżku – odpowiadam szczerze.
Kocham leżeć obok niego nago, liczyć setki ostatnich pocałunków – kiedy po każdym kolejnym powinniśmy odwrócić głowy i pójść spać – wciąż gubić się w rachubie i denerwować, gdy ich liczba nie jest parzysta. Codziennie podziwiam najdoskonalsze dzieła sztuki, które pojawiają się i znikają, gdy raz za razem przymykam i otwieram niemogące nadążyć za ruchami ust oczy.
Oczywiście, że wolę zostać w łóżku. Jednocześnie chcę zabrać go na długi spacer ośnieżoną aleją w parku i trzymając za rękę, kłócić się o powód, dlaczego nie wziąłem rękawiczek. Chcę oglądać z nim telezakupy i debatować w kwestii opłacalności zakupu robotów kuchennych, których żaden z nas nie potrafi używać. Chcę zjeść z nim wspólnie zrobiony obiad i po prostu odpocząć. Chcę robić te wszystkie codzienne czynności, dostosowując swoją starą rutynę dla dwojga. Jest milion powodów, dla których warto wstać z łóżka, a każdy kończy się jego imieniem.
– Bądź przy mnie i nie odchodź – mówię po chwili ciszy.
Jego źrenice rozszerzają się, ale trwa to zaledwie ułamek sekundy, zanim łapie mnie za rękę i patrzy na moją twarz, jakby samym wzrokiem chciał odpowiedzieć prawie sakramentalne: będę i cię nie opuszczę.
Mruży bursztynowe oczka. Czarne rzęsy drżą, jakby osiadł na nich motyl. Cichutko jak wiatr nuci melodię arii z naszego wspólnego programu. Po chwili moje wargi same chcą naśladować ruchy jego i wydawać na zewnątrz te same dźwięki. Całowałem nie jedne usta, które były pod ręką, ale żadne nie oczarowały mnie czymś innym niż pocałunkiem. Muska moje wargi, nie dotykając ich. Co dzień uczy mnie, jak go kochać, daje tysiące powodów, dla których chcę przy nim zostać i pozwolić miłości uczynić ze mnie szaleńca.
Powoli całuję te usta, jak przeddzień i przeddzień przedednia; jak zawsze, od kiedy o całowaniu tych ust przestałem tylko marzyć. To takie dziwne, że człowiek, który na lodzie pokazywał wszystkie możliwe odcienie miłości, sam dopiero zaczyna się ich uczyć. Nie przed całym światem zgromadzonym wokół na ogromnych trybunach, ale jednym, trochę nazbyt skromnym człowiekiem, w ciepłym mieszkanku, w zupełnie zwykłe dni, nie ubrany w błyszczący cekinami strój, a domowe dresy.
– Kawa stygnie – komunikuje niechętnie.
– Niech stygnie – odpowiadam i przytulam go do swojego boku.
Patrzymy przed siebie. Gdy jest przy mnie, nawet w mgliste poranki potrafię widzieć prz(Y)szłość.
_____
Cześć!
Krótki one-shot przygotowany specjalnie z okazji urodzin Victora (zrobiłam z niego drewno jak zawsze, ale to już blisko do całkiem spoko choinki, nie?). Akcja one-shota ma miejsce niedługo po przeprowadzce Yuuriego do Petersburga. Dla Victora, który nie jest przyzwyczajony do dzielenia życia z kimś, kto nie chodzi na czterech łapach, oznacza to całe multum zmian. :D (Psst, czy tylko mi nadal jest tak strasznie smutno, kiedy patrzę na plakat filmowy? ;__;)
Na szczęście jestem już po próbnych egzaminach gimnazjalnych i konkursach, a problemy zdrowotne powoli odpuszczają, więc mój umysł może odpocząć. :D
Życzę Wam wszystkim mile spędzonych, rodzinnych świąt, dobrego żarełka, zdrówka, szczęścia, mnóstwa radości płynącej z tworzenia (i czytania!), dużo weny i aby nowy rok obfitował w wiele newsów dotyczących naszego Victuuri. Muah! ;*
Mam nadzieję, że było znośnie <3
Dzięki, że jesteście.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top