[ GENDA KOUJIROU ENDING ]

[ THIRD PERSON POV ]

GENDA KOUJIROU ZASTANAWIAŁ SIĘ, kiedy będzie dla kogoś ważny. 

Cały czas towarzyszyło mu nieodparte wrażenie, że stoi gdzieś z tyłu, przygląda się plecom swoich kolegów i desperacko próbuje sprawić, żeby się zatrzymali. Ale przecież nikt nie ogląda się za siebie, prawda? Jak więc miał ich przekonać, aby choć przez chwilę na niego poczekali?

Genda kochał Sakumę jak własnego brata, a jednak ten wciąż skupiał się wyłącznie na Kidou. Pokładał w nim wszystkie swoje nadzieje, zachwycał się jego umiejętnościami, zasięgał rad. Nieważne, co Koujirou robił lub mówił, nic nie mogło zmienić faktu, że cenił swoich przyjaciół o wiele bardziej, niż oni jego. Zawsze był na drugim miejscu.

Długo myślał nad tym, co mógłby w sobie zmienić. Co było z nim nie tak, że nikt nie potrafił zostać z nim na dłużej? Czy to przez jego postawę? Może przez chłodne obejście? Za mało się starał? A może, w gruncie rzeczy, to wszystko działo się tylko w jego głowie i tak naprawdę nikt mu nic nie zawinił? Może po prostu był chciwy, zachłanny i wiecznie było mu mało.

Swoje żale przeradzał w siłę, dumnie walcząc na boisku jako król bramkarzy, jednak nawet to nie dawało mu pożądanej satysfakcji. Zapełniało dziurę w jego sercu tylko na kilka chwil, bo przecież, pod koniec dnia, znowu był normalnym chłopakiem, potrzebującym wsparcia.

Przegrany mecz z Zeusem nie wstrząsnął Gendą tak bardzo, jak Sakumą, ale odbił na nim swoje piętno. W końcu murawa była jedynym miejscem, gdzie czuł się ważny. Był tym, który miał chronić, ratować. Gdyby tylko nie przepuścił żadnej bramki, wszystko potoczyłoby się inaczej. Zadręczał się myślą, że nawet tutaj nie może zachować swojej pozycji. Nawet futbol musi mu wszystko odebrać.

Gdy leżał w szpitalnym łóżku, przyglądał się swoim poturbowanym kolegom, rozgoryczonym druzgocącą porażką. Jirou zdawał się chować w sobie największą urazę. Jego dłonie co jakiś czas zaciskały się w pięści, jakby myślał o czymś wyjątkowo nieprzyjemnym. I chociaż nie szepnął do Gendy ani słowa, poza kilkoma zdaniami odnośnie meczu, on wiedział, że Sakuma obwiniał Yuuto za pozostawienie ich w tyle. Zresztą, Koujirou robił dokładnie to samo, bo tak było mu wygodniej. Zazdrość wbiła swoje szpony w jego serce i przekonywała go, że tak będzie lepiej, że teraz wszyscy zobaczą, jak bezużyteczny był ich kochany kapitan. Genda wstydził się tych myśli, ale nie potrafił ich powstrzymać.

Wtedy właśnie pojawił się Fudou Akio, z lekarstwem na wszystkie niepewności, świecącym tak jasno, że nie dało się mu oprzeć.


MUSIAŁ WYGRAĆ, tylko tyle. Nie przepuścić żadnej bramki. Z siłą meteorytu nie było mowy o przegranej, a rozpacz Kidou dodatkowo go nakręcała. Nie zastanawiał się, czy postępuje dobrze. Nie myślał też o konsekwencjach, o tym, jak odbije się to na jego zdrowiu. Przed oczami miał cel, który należało osiągnąć za wszelką cenę.

Gdy starali się zapobiec jego doskonałej obronie, narastał w nim gniew. Znowu go lekceważyli — tak to postrzegał. Wszystkie buzujące w nim emocje były w stanie eksplodować w każdej chwili. Był blisko szczytu, coraz bliżej...

Dopóki po boisku nie rozniósł się przeraźliwy krzyk.

Sakuma upadł na murawę, a wraz z nim opadła kurtyna. Genda zapomniał, zapomniał o wszystkim i ruszył do przyjaciela, chwytając go w ramiona. Nagle dopadło go nieznośne wręcz poczucie winy. Wystarczyłoby się sprzeciwić. Porzucić dumę, chęć bycia lepszym, fajniejszym, zdolniejszym. Wtedy do niczego by nie doszło.

Genda był mądrym chłopakiem. Pierwszym, który głośno wsparł Kidou podczas konfrontacji z Kageyamą, a jednak wrócił do niego jak pies z podkulonym ogonem. Prawda była taka, że pomimo niesamowitych umiejętności, Kujirou nie znał swojej wartości nawet w połowie, bez końca zadręczając się tym, co myślą o nim inni. I bardzo tego żałował.

Największy ból odczuł wtedy, kiedy Sakuma został wyniesiony na noszach do karetki, a jego mina była pełna rozpaczy. Oboje mieli wrócić do szpitala, ale nie było wiadomo, czy również oboje wrócą na boisko. A Genda, gdyby tylko mógł, oddałby Jirou każdą, zdrową cząstkę siebie, żeby mieć pewność, że ponownie zobaczy go na murawie.


RAIMON. DLACZEGO AKURAT TUTAJ? Cóż, to chyba po prostu było miejsce dla zbłąkanych wędrowców, dla tych, którzy zboczyli z właściwej ścieżki. Poszukujących dawnego zapału. Niepewnych. Niestabilnych. Dla kogoś takiego jak Genda Koujirou.

Tutaj nie był tak potężny, jak kiedyś. To Endou był najważniejszym, najistotniejszym elementem drużyny, ale jakoś przestało mu to przeszkadzać. A to dlatego, że stracił wszelkie ambicje. Grał, żeby grać i nic poza tym. Król bramkarzy odszedł w niepamięć i stał się cichym, uśpionym lwem. Nie było w nim już kłów, przeraźliwego ryku i nieposkromionej siły. Nie było nic.

Ta dziewczyna pojawiła się niespodziewanie. Równie niespodziewanie zaintrygowała Gendę, który od upadku Teikoku przestał przejmować się otaczającym go światem. Wystarczyło poprosić go o pomoc, pochwalić, aby podniósł głowę nieco wyżej. Aby spojrzał nieco głębiej.

Tak, jak w filmach, czy grach, więź między dwoma bohaterami tworzy się podczas wspólnej wędrówki i osiągania celów, tak właśnie powstały uczucia Gendy. Z każdym treningiem nić porozumienia robiła się coraz mocniejsza, dodając mu dziwnej siły do życia, a nie zwykłego przeżywania dnia za dniem.

Owszem, nieznajome uczucie doprowadzało do niezbyt pożądanych sytuacji, nieprzemyślanych zachowań i głupiej, dziecinnej wręcz zazdrości, ale równocześnie wiele go nauczyło. Między innymi tego, że istotnie, ma prawo do szczęścia i to takie samo, jak inni. Ma prawo do walki o to, na czym mu zależy. A zależało mu właśnie na niej.


O DZIWO GENDA BYŁ niesamowicie spokojny. Popijał poranną kawę, czytając jedną z książek, które polecił mu Kidou, jednocześnie rozkoszując się wszechobecną ciszą. [Imię] bez zbędnych grzeczności zapowiedziała mu, że koniecznie muszą ze sobą porozmawiać. Ową informację otrzymał wczoraj wieczorem, co oznaczało tylko jedno — to dzisiaj cała sprawa miała zostać zakończona.

Nie był tym faktem przygnębiony. Nie zastanawiał się też, czy to on będzie szczęśliwcem, którego wybrała, czy nie. Dzięki niej nie był tym samym Koujirou, który z góry założyłby porażkę. Tym razem był gotów zmierzyć się ze wszystkim, co zostanie mu powiedziane, nawet jeśli będzie to trudne. Lew zbudził się, a król powrócił i nie miał zamiaru się poddawać.

Genda wyszedł z domu o wiele za wcześnie, decydując się na krótki, przed spotkaniowy spacer. Miało to pomóc oczyścić jego umysł i uspokoić przemawiającą przez niego lawinę uczuć. Wiedział bowiem, że gdy ją zobaczy, karuzela emocji będzie nie do zniesienia. Nie, żeby miał coś przeciwko.

Umówili się na boisku nad rzeką. Nie mieli jednak zamiaru grać w piłkę, wybór tego konkretnego miejsca był raczej związany z jego sentymentalnym znaczeniem zarówno dla niej, jak i dla niego. Genda całkiem docenił ten gest i uznał, że niezależnie, czy zostanie zaakceptowany, czy odrzucony, otoczka tego wszystkiego zawsze będzie miała pozytywny wydźwięk.

Gdy dotarł do wyznaczonego punktu, [Imię] już na niego czekała. Po raz kolejny przypomniał sobie o drzemiących w jego sercu uczuciach i o tym, jak piękna była jego wybranka. I nie miał tu na myśli piękna fizycznego (choć w jego mniemaniu takowe również posiadała), lecz piękno duchowe i mentalne.

— Cześć. Długo tu siedzisz?

Dziewczyna spojrzała na niego, a na jej twarz wstąpił szczery uśmiech. Pokręciła przecząco głową, klepiąc miejsce koło siebie, na zielonej trawie, zachęcając go do dołączenia. Genda nawet się nie zastanawiał. Zachował jedynie bezpieczną odległość, jakby symbolizującą dystans, który utrzyma się między nimi, dopóki [Imię] nie powie mu szczerze, o czym myśli.

— Przejdźmy do rzeczy — poprosił, tupiąc nogą z niepokojem.

— Och, jasne — odparła, nieco spięta. — Ostatnio bardzo intensywnie rozważałam wszystkie opcje. Przypominałam sobie różne sytuacje, różne gesty. I wydaje mi się, że jestem gotowa.

— Wydaje ci się? — zażartował.

— To znaczy, jestem pewna. Pewna swojej decyzji, oczywiście.

— Hm? I do jakich wniosków doszłaś?

— Genda...

— Ja.

— To w tobie się zakochałam.

— A to ci zbieg okoliczności... Bo ja w tobie też.

Dzielący ich dystans zmniejszył się w ułamku sekundy, a usta złączyły w zdeterminowanym pocałunku. I choć Kujirou zachowywał pozory pewności siebie, w rzeczywistości poczuł ogromną ulgę i aż trząsł się z ekscytacji. Każda drobna wątpliwość, która szarpała jego serce, poszła w niepamięć.

— Więc. — Chwycił jej dłonie z niesamowitą delikatnością. — Czy to oznacza, że...

— Tak, zostanę twoją dziewczyną — dokończyła za niego.

— Ach, to tak działa to słynne połączenie umysłów u par?

— Nie wiem, przekonajmy się. — Posłała mu niewinne spojrzenie.

— Myślę, że chcesz, żebym znowu cię pocałował. — Uśmiechnął się łobuzersko.

— Zgadłeś.

Tak oto Genda Koujirou pokonał słabości i przede wszystkim pokochał siebie (choć i tak w tej kwestii [Imię] była na pierwszym miejscu) oraz zbudował zdrową, prawdziwą relację, w której obie osoby są równe i równie wspaniałe.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top