6.

- Nie! - krzyczę, nagle się budząc i siadając. Miałam koszmar... Nie miałam ich od bardzo dawna. Czuję, że mam mokre policzki, więc wycieram je rękawem bluzy. Nagle do pomieszczenia wbiega Bucky z pistoletem w rękach. Rozgląda się, a gdy nie zauważa czegokolwiek zagrażającego życiu lub zdrowiu domowników, siada na łóżku, zwrócony twarzą do mnie.

- Co się stało? Myślałem, że ktoś chce cię porwać. - przygląda mi się. Dostrzegam, że chce złapać ręką moją dłoń, ale rezygnuje z tego gestu. Próbuję się uśmiechnąć, dalej mając przed oczami tamten obraz. Widok z mojego koszmaru można by porównać do końca świata... Nie dam jednak po sobie poznać, że było aż tak źle.

- Nic się nie stało. To tylko koszmar... - brunet nie spuszcza ze mnie wzroku. Może gdyby nie to, że to puste spojrzenie, nie zdziwiłabym się zbytnio... Nie to, że uważam się za ładną. Po prostu biologia... Może nie będę się bardziej pogrążać... - James? - zaczynam machać rękę przed twarzą niebieskookiego, próbując sprowadzić go z powrotem na ziemię.

- Tak? - patrzę na niego zdezorientowana... Zachowuje się jak staruszek z komedii, którą oglądałam niedawno. Zaczyna rozmowę, zastyga na chwilę w ciszy, a po minucie dalej mówi, jak gdyby nigdy nic. - Przepraszam, zamyśliłem się. - pociera ręką kark i spuszcza wzrok na swoje nogi.

- Nic się nie stało. - uśmiecham się w jego kierunku. Mężczyzna już się nie odzywa, zapada cisza, którą tylko ja mogę przerwać. - Jest strasznie cicho, a to nie podobne do Steve'a. Gdzie oni są?

- Pan Collins, z bloku obok, potrzebował pomocy, więc poszli mu pomóc, a mnie kazali cię pilnować. - brunet znowu na mnie patrzy, więc uśmiecham się w jego kierunku. Wstaję z łóżka i podchodzę do szafki na przeciw łóżka. Do ręki biorę ramkę ze wspólnym zdjęciem Steve'a i Barnes'a.

- To twoja stała mina? - obracam się w jego kierunku, wskazując na fotografię. Nie wygląda na zadowolonego... - Nie rozmawiamy o zdjęciach, dobra. - odkładam przedmiot na jego pierwotne miejsce, po czym zasiadam po turecku przed brunetem. - Porozmawiajmy więc normalnie... - ten jednak się nie odzywa. - Czuję się, jak gdybyś traktował mnie jak wrogiego żołnierza. Bucky, wojna skończyła się lata temu. - patrzę na niego pewnym wzrokiem, takim który nie przyjmuje odmowy. Rozumiem, że miał ciężko, ale jestem ja i nie zostawię go z tym samym. Od tego są przyjaciele.

- Wiem o tym. - nie zbyt zadowolony ton nie daje mi nadziei na normalną rozmowę. Ten mężczyzna jest jak mur, którego nie rozbije nic, nawet działa TARCZY.

- To zacznij ze mną rozmawiać jak z człowiekiem. Rozumiem, że pochodzimy z dwóch różnych epok, ale uwierz nie ma rzeczy, której nie da się załatwić rozmową. A poza tym wygadanie się działa jak wizyta u psychoterapeuty, ale z tą różnicą, że ze mną jest za darmo. - uśmiecham się w jego kierunku, mając nadzieję, że udało mi się go przekonać do rozmowy. Bucky bierze głęboki wdech i powoli wydycha powietrze... A więc zwycięstwo!

- Dobrze. Od czego mam zacząć? - patrzy na mnie niepewnie, z wymalowaną na twarzy miną przegranego. Chyba Przegrany to nie jego drugie imię, no bywa.

- Opowiedz mi swoją historię, opowiedz ją od początku. - opieram łokcie o kolana, a na rękach podpieram swoją głowę. Mój wzrok skoncentrowany jest na siedzącym przede mną Bucky'm.

- Wszystko zaczęło się bardzo dawno temu, w czasach gdy ty jeszcze się nie urodziłaś, a świat pogrążony był w wojnie... - mężczyzna bierze wdech i już chce kontynuować, gdy się mu wcinam.

- To jest wiadome, że nie istniałam wtedy...

- Mam mówić dalej, czy nie?

- Przepraszam, że się wcięłam. Kontynuuj.

*jakiś czas później*

- Czyli, to przez tą całą HYDRĘ masz metalowe ramię, zrobiłeś wiele złych rzeczy i jesteś tym, kim aktualnie jesteś. Dobrze zrozumiałam? - wpatruję mu się w oczy, dalej mając głowę na jego nogach. Tak się położyłam, gdy po chwili opowieści, kiedy to wspominał o tym jak to z resztą oddziału trafił do niewoli, zaczęły mnie boleć plecy. Może jego twarz jest o jakieś sto osiemdziesiąt stopni obrócona, ale mnie to nie przeszkadza w normalnym rozmawianiu.

- Tak. - odpowiada krótko, jak to na żołnierza przystało. Nauczonego robota nie da się szybko przeprogramować, niestety.

- Jedno mnie zastanawia... - wpatruję się w sufit czekając na reakcję ze strony James'a. W tym samym czasie przyciągam lekko nogi tak, że teraz są ugięte w kolanach, natomiast ręce układam w znak "x" na swojej klatce piersiowej.

- Tak?

- Czy ty też masz ochotę na naleśniki z nutellą? - zadaję to pytanie jednocześnie siadając tak, że twarzą jestem skierowana w stronę bruneta. James lekko zdezorientowany na początku, po chwili zaczyna się uśmiechać.

- Nutella... Chodzi o krem czekoladowy, taki co ciągle w reklamach pokazują, tak? - przypatruje mi się, powoli schodząc z łóżka. Trzeba będzie z nim nadrobić wiele. Steve sobie sam poradził, ale Barnes jak widzę dalej jest w tyle.

- Lekcje nadrabiające zrobimy kiedy indziej, a teraz do kuchni, zróbmy te naleśniki! - wychodzę z pokoju i kieruję się do pomieszczenia o którym wspomniałam. Otwieram po kolei szafki, szukając składników które się nam przydadzą, jednak jedyne co udaje mi się znaleźć to naczynia i urządzenia kuchenne... Nawet mąki nie mają!

- Zapomniałem wspomnieć, że jedyne co mamy, to to co kupi Steve rano, po swoim porannym bieganiu. - w wejściu do kuchni pojawia się brunet. Niebieskooki opiera się o ścianę i wpatruje we mnie, jak w posąg w muzeum.

- No to jedyne co nam zostaje to pójście do sklepu. - wychodzę z pomieszczenia, omijając bruneta. Z racji, że mam na sobie wszystko, bo tak spałam, jestem gotowa do wyjścia. - Nałóż buty, czekam na dole. - obracam się w kierunku Barnes'a i posyłam mu ciepły uśmiech. Otwieram drzwi od mieszkania, schodzę na dół i wychodzę przed budynek. Opieram się plecami o nieruchomość, stopę prawej nogi też o nią podpieram. Wpatruję się w prawie puste ulice... A raczej dla mnie na takie wyglądają, bo nie przechodzą przez nie tłumy ludzi, tak jak w centrum Nowego Jorku. Nagle do moich uszu dobiega dźwięk otwierania drzwi. - Już? - odrywam się od bloku i podchodzę do bruneta ubranego w bluzę, z naciągniętym na głowę kapturem.

- Gdzie idziemy? - przypatruje mi się lekko wystraszonym wzrokiem. Nie wychodzi z domu za często, widać to i to nawet bardzo.

- Emm... Sklep spożywczy? Wiesz gdzie jakiś się znajduje? - jego mina mówi sama za siebie, on nic nie ogarnia. Wzdycham próbując coś wymyślić, przecież nie pójdziemy hen przed siebie, to by było głupie. - Zaraz coś znajdziemy. - z tylnej kieszeni wyjmuję telefon. - Dominic?

- Tak Panno Stark?

- Znajdź mi najbliższy sklep z artykułami spożywczymi. - na ekranie zaczyna migać wiele obrazów, które tylko bystre oko wyłapie. Po krótkiej chwili wyświetla mi się droga. - Dziękuję. - przyglądam się drodze, a gdy wydaje mi się, że już wiem co i jak, chowam urządzenie do tylnej kieszeni spodni. - No to w drogę! - pełna energii zaczynam iść. Sama siebie zadziwiam, bo jeszcze kilka godzin wcześniej chciałam siedzieć w niezniszczalnej kapsule, byle jak najdalej od ludzi, a teraz... Normalnie cud! Rzucam spojrzenie na Bucky'ego. Jest przestraszony, nie zbyt pewny każdego kolejnego kroku. - Ej, będzie dobrze, jestem obok. - przysuwam się do niego, tak, że teraz stykamy się ramionami. Mężczyzna posyła mi uśmiech. Chyba mu lepiej, bynajmniej mam taką nadzieję...

*kilkanaście minut później*

- Tych półek wyżej się nie dało powiesić? - próbuję ściągnąć z półki opakowanie mąki, ale jest za wysoko. Znając moje szczęści, zaraz wszystko z owego regału na mnie spadnie...

- Mam to mleko... - brunet wychodzi z za rogu, trzymając w ręku produkt. Kiedy zauważa moją nieudolną próbę wzięcia mąki, podchodzi do mnie i, niczym mężczyzna z tanich romansideł, pomaga mi. - Mogłaś po mnie podejść. - wsadza do wózka ostatnie dwie potrzebne rzeczy.

- Wiesz, jakoś nie pomyślałam. Na co dzień jestem samowystarczalna. - uśmiecham się krzywo, po czym wyjeżdżam z działu i kieruję się z James'em do kas. Wykładamy wszystko na taśmę sklepową i, jak przystało na grzecznych klientów, czekamy na swoją kolej w kolejce. Po nie długim czasie, kiedy tylko kasjerka skasowała staruszkę, przychodzi nasz czas na zapłatę. - Dwie torebki papierowe. - uśmiecham się w kierunku dziewczyny. Ona jednak jakoś bardziej skupiła się na moim towarzyszu. Barnes jednak zachowuje się tak, jak by dziewczyna w ogóle nie istniała i pakuje nasze zakupy do toreb. Później z nim porozmawiam, bo może w tym momencie poznałam przyszłą Panią Barnes? Któż to wie!

- Pięćdziesiąt trzy osiemdziesiąt dwa. - dziewczyna wpatruje się na mnie dziwnie, więc szybko wyciągam telefon i przybliżam go do czytnika kart. - Dziękujemy i zapraszamy ponownie. - blondynka podaje mi paragon, po czym kasuje kolejnego klienta. Podchodzę do James'a trzymającego nasze zakupy w rękach.

- Może wezmę jedną torbę? - chowam telefon, a paragon wrzucam do kosza tuż obok miejsca w którym stoją wózki sklepowe.

- Nie trzeba. Nie są ciężkie.

- Ta wasza kulturalność. - przewracam oczami i wychodzimy. Spacer powrotny jest o wiele krótszy niż w tamtą stronę, ale jestem pewna, że po prostu nam się tak wydaje. Otwieram drzwi od mieszkania, wpuszczając towarzysza z zakupami pierwszego. - Zanieś torby do kuchni, ja zamknę drzwi i zaraz dojdę. - brunet robi to o co go poprosiłam. Zamykam za nim drzwi, po czym kieruję swoje kroki do kuchni. James w tym samym momencie kładzie nasze nabytki na stół. - No to teraz gotowanie. Polecam ściągnąć bluzę, jeśli nie chcesz jej ubrudzić. - ściągam z siebie wierzchnią warstwę i zaczynam wyjmować kolejno każdy z zakupionych przez nas produktów. Niebieskooki ściąga swoje ubranie, a do moich oczu dobiega zmiana jaką dokonano na mechanicznym ramieniu, a mianowicie dodano czerwoną, pięcioramienną gwiazdę. Pewnie przynosi mu szczęście i dorobił ją Tony, bo ja w projekcie owego elementu nie miałam... Nawet nie skończyłam projektu, bo gdy mój brat się dowiedział... Po prostu po nie krótkiej wymianie zdań, sam dokończył ramię i je montował do tego oto mrożonego człowieka... Może jednak wróćmy do naszych naleśników, które przydało by się zacząć już robić. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top