31.

Moje ciało samo reaguje na przypływ mocy i ściska Tesseract. Do moich uszu dobiega dźwięk pękania szkła. Rozkładam dłoń i zdmuchuje pył. Jedyne co pozostaje na mojej ręce, to świecący się na niebiesko kamień. Macham lekko ręką i, z pomocą telekinezy, obracam w powietrzu jeden z kamieni nieskończoności. Moją zabawę, bo tak chyba można to nazwać, przerywa ciche "wow" za mną. Łapię przedmiot w dłoń i obracam się. Stoją tam Thor i Odyn. Obydwoje wpatrują się we mnie zdziwieni. Blondyn podchodzi do mnie i otwiera buzie, chcąc coś powiedzieć, jednak nic nie wypowiada. Zaczyna gestykulować rękoma. Powtarzam sobie w myślach by być spokojna i poczekać, aż blondyn coś powie.

- Jak... - podchodzi bliżej mnie, tak, że czuję na sobie jego oddech. - Jak to zrobiłaś? - zachowując swój wyraz twarzy, spoglądam na stojącego za mężczyzną Wszechojca. Jego wyraz twarzy i spojrzenie jednak nie sprawia wrażenia, by chciał mi pomóc. Naważyłam sobie piwa, więc teraz muszę je wypić...

- Wiesz o tym, że niektórych rzeczy nie da się wytłumaczyć, prawda? - blondyn kiwa głową. - To jest jedna z takich rzeczy. Ani ja, ani ty, ani nikt nie wie co to było i co miało na celu.

- Ale w tym momencie powinno cię tu już nie być. Przecież to kamień przestrzeni... - spogląda na swojego ojca, szukając w nim poparcia swoich słów. Mówi prawdę, jednak nie może o tym wiedzieć, obiecałam to jego ojcu. Siwowłosy mężczyzna podchodzi do swojego syna.

- Thor'ze... Tak, jak powiedziała twoja przyjaciółka, niektóre rzeczy nie zostaną nigdy wyjaśnione. My nic z tym nie zrobimy, bo nie decydujemy o losie. - klapie młodego asgardczyka po ramieniu, kierując ku wyjściu z pomieszczenia. Odwraca na chwilę głowę do tyłu, by na mnie spojrzeć. Zauważam w jego spojrzeniu negatywne emocje. Jest zły, że jego syn to zobaczył. Jak gdybym ja miała na to jakikolwiek wpływ. Nie wiedziałam, że gdy zejdę na dół, dojdzie do takiej sytuacji. Wychodzę za nimi. W ciszy udajemy się na parter, gdzie zatrzymujemy się, bo młody chłopak podchodzi do władcy i szepcze coś do niego. - Jedzenie gotowe. Możemy udać się do jadalni na posiłek. - oznajmia radośnie, a następnie prowadzi nas do wspomnianego wcześniej pomieszczenia. Wielkie pomieszczenie i bardzo długi drewniany stół. Stoi na nim masa tutejszych posiłków. Jedne wyglądają na smaczne, ale niektóre nie zachęcają w ogóle do jedzenia. Ściskając dalej w dłoni kamień, podchodzę do jednego z krzeseł i siadam na nim. Wpatruję się w znajdujące się przede mną potrawy. Są dosyć podobne do tych z Nowego Jorku, jednak pewnie nazywają się inaczej. Nakładam na swój talerz trochę warzyw. Może wcześniej byłam głodna, jednak owe uczucie zniknęło, gdy tylko wydarzyło się tamto. Spoglądam w swoją lewą dłoń w której ciągle trzymam ściśnięty kamień. Gdy czuję na sobie czyjś wzrok, wracam do jedzenia... A raczej udawania, że jem. Turlam jedzenie z jednej strony naczynia na drugie, pusto się w nie wpatrując. W mojej głowie panuje zamieszanie. Czuję się jak gdyby mózg opanowały mi tornada i wielkie tsunami, niszcząc to, co do tej pory wybudowałam. Pierwszy raz w życiu czuję szczery strach. Boję się tego co niesie za sobą bycie strażnikiem owego przedmiotu. To wielka odpowiedzialność, której mogę nie podołać. Jestem przecież tylko człowiekiem, nikim więcej. Podchodzi do mnie kobieta, proponując mi tutejszy trunek, jednak pokazuję jej ręką, że nie jestem zainteresowana. Posiłek skończył się dosyć wcześnie, jednak czego innego się spodziewać, gdy panowała cisza. Ta biesiada nie zalicza się do tych, które mają miejsce na co dzień. Nie było dzikich okrzyków, a spojrzenia pełne grozy i zainteresowania. Na koniec zostało ostatnie. Wszechojciec ma coś dla mnie. Podchodzę do niego, nie wiedząc czego mam się spodziewać. - Scarlett. Masz w swoich rękach wszechświat, opiekuj się nim. W razie potrzeby wiedz, że możesz na nas liczyć. Jesteśmy gotowi stanąć po twojej stronie w razie potrzeby. - wyciąga w moją stronę otworzoną dłoń w której trzyma zrobione z metalu, puste, splecione wzory układające się w kulę na łańcuszku.

- Dziękuję.

- Pozwól, że pomogę. - pokazuje na łańcuszek, więc odwracam się do niego plecami. Przyglądam się Thor'owi, który rozmawia ze swoimi przyjaciółmi. Zauważam, że kątem oka przygląda się tym co dzieje się ze mną. Obracam się, gdy czuję, że naszyjnik zwisa na mnie luźnie. Obracam się w stronę Wszechojca, a następnie z pomocą telekinezy przysuwam kamień bliżej splotu pomiędzy który wchodzi. Całość zastyga, przez co wygląda jak wisiorek z niebieskim oczkiem. - Idźcie już, ale pamiętaj, że zawsze możesz tutaj przybyć.

- Rozumiem. Do widzenia! - kiwam głową, po czym kieruję się do swojego przyjaciela. Podchodzę do niego, delikatnie łapiąc jego biceps dłońmi. - Mam nadzieję, że nie przerywam, ale na nas już czas.

- Jasne. - blondyn uśmiecha się do mnie. - Jak widzicie, muszę wracać na Ziemię. Mam nadzieję, że niedługo znowu się zobaczymy. - żegna się ze znajomymi mocno się z nimi ściskając, po czym łapie mnie za dłoń. Spoglądam na niego zdziwiona, jednak wzruszam ramionami i wpatruję się przed siebie. Przenoszę nas z powrotem. Teleportujemy się do salonu. Korzystając z okazji, że nikogo nie ma, od razu udaję się do swojego pokoju. Zamykam za sobą drzwi i rzucam na łóżko. Potrzebuję spokoju, chwili oddechu od tego co spadło na moje ramiona. Zapadam się w łóżko, najchętniej chcąc w nim zniknąć. Wpatruję się w sufit i zaczynam głęboko oddychać, chcąc uspokoić tym samym moje rozszalałe z emocji serce. Brakuje mi tutaj nocnego nieba, takiego jakie widziałam w asgardzkim pokoju. Chyba zatrudnię malarza, by mi owe namalował na moim suficie. Chcę by było jak najbardziej realistyczne. Bym każdego wieczoru, gdy będę zasypiała mogła wpatrywać się w część mnie, ten kosmiczny kawałek mojej duszy. Mimo, że sprawia to odczuwanie przeze mnie zapomnianych już dawno uczuć, chcę się z nim codziennie zmierzać, by pewnego dnia powstać silniejsza. Martwię się tylko o wszystkich innych, o moją rodzinę i przyjaciół. Co zrobią, gdy coś mi się stanie? Gdzie ja trafię? Przechodzą mnie ciarki na samą myśl, że cokolwiek może zdarzyć się innym. Przecież nie wszyscy są świeżej krwi, większość jest już po trzydziestce. Moje chwile wewnętrznego załamania przerywa pukanie do drzwi. Biorę głęboki wdech, chcąc się uspokoić. - Wejść! - łapię poduszkę, po czym przyciskam ją do siebie. Moim oczom ukazuje się Banner trzymający skrzyneczkę. - O, Hej Bruce.

- Cześć. - podchodzi do mnie. Rozgląda się, więc wskazuje mu ręką łóżko, gdzie siada.

- Co tam masz? - odkładam poduszkę, łapię skrzynkę Banner'a i obracam w swoją stronę, a następnie otwieram. W środku znajduje się fiolka z przezroczystym płynem, strzykawka i jakiś dodatkowy zastrzyk. Zaciekawiona łapię przedmiot z bezbarwną zawartością. - Co to? - spoglądam pytająco na bruneta, obracając w ręce probówkę.

- Być może, to szansa na twój powrót do normalności... - zabiera ją ode mnie, odwraca skrzynkę i spogląda na mnie. Siedzę i wpatruję się w niego pusto. Przed oczami przelatują mi wizje możliwego życia w przyszłości, jako normalna osoba. Wszelkie problemy, które teraz mnie dręczą mogą zniknąć, jeśli tylko to zadziała. Mogę znowu być człowiekiem, a nie potworem...

- Dawaj. - ściągam swoją bluzę i wystawiam w jego stronę wyprostowane ramię.

- Nie wiem nawet czy to zadziała i czy nie wywoła...

- Nie gadaj, tylko rób. - chcąc wrócić do swojego dawnego życia, ponaglam Bruce'a. Mężczyzna ostrożnie się wszystkim zajmuje, po czym przemywa moje przedramię.

- Może zaboleć. - spogląda mi w oczy, a następnie spuszcza je na zgięcie w łokciu i powoli wbija igłę. Wpatruję się w ścianę przed siebie. Czuję jak Banner wyjmuje ze mnie igłę. Chwilę wpatruję się na niego, nie czując jakiejkolwiek zmiany. Nagle naukowiec robi wielkie oczy, a mi robi się jakoś dziwnie gorąco.

- Coś nie tak? - mężczyzna nie musi odpowiadać, bo mój organizm sam za siebie odpowiada. Moje ciało zaczyna płonąć wewnętrznym ogniem. Zaczynam dyszeć, mając coraz większe problemy z oddychaniem, i pocić się, jak gdybym była w saunie. Bruce w porę reaguje i wbija mi w udo zastrzyk antywstrząsowy. Wszystkie odruchy wstrząsu anafilaktycznego zaczynają powoli zanikać.

- Przepraszam. - brązowooki spuszcza wzrok i zaczyna zbierać swoje rzeczy. Łapię jego dłoń, co sprawia, że spogląda na mnie.

- Nie masz za co Bruce. Chciałeś mi pomóc. Wiedziałam, że to nie jest pewne. Zgodziłam się, biorąc na siebie wszystkie konsekwencje, które niesie ta substancja. Więc proszę nie przepraszaj. - uśmiecham się w jego stronę, co powoduje, że mężczyzna unosi kącik. Po jego spojrzeniu jednak widzę, że dalej się obwinia i nie zmieni tego żadne moje słowo.

- Odpocznij. - kiwam głową, więc Banner wstaje i podchodzi do drzwi, gdzie na chwilę się zatrzymuje i obraca. - Dobranoc.

- Dobranoc. - macham mu ręką, a gdy drzwi się zamykają za nim, kładę się na łóżku, chcąc jak najszybciej zasnąć. Przytulam, odrzuconą wcześniej przez siebie, poduszkę i układam się wygodnie. Nie potrzeba wiele czasu, bym dała się porwać swoim snom.

*jakiś czas później*

Budzą mnie dreszcze. Przykrywam się mocno kołdrą i wtedy zaczynam się dusić. Kaszel, który trzyma się mnie przez całą noc, przerodził się w coś strasznego. Czuje się, jak gdybym miała zaraz umrzeć. Wstałabym z łóżka i poszłabym po leki do kuchni, jednak nie mam w sobie tyle siły, by usiąść, a co dopiero mówić o wstaniu i udaniu się gdziekolwiek. Trzęsąc się, jak galaretka, próbuję wymyślić jakieś rozwiązanie. Wtem umysł podsuwa mi jedno ze wspomnień, a mianowicie to, gdzie James mówi, że w razie potrzeby mam do niego zadzwonić. Nie wspominał mi, że mam jakieś limity godzinowe, więc mogę spróbować. Pstrykam palcami, a w mojej ręce ląduje telefon. Chwilę szukam na liście kontaktów jego osoby, po czym łączę. Nie muszę długo czekać, bo do razu odbiera.

- Halo? Kto mówi? - do moich uszu dobiega jego zdezorientowany głos.

- Sc... - odsuwam od siebie telefon i kaszlę, po czym wracam do rozmowy. - Scarlett. - odpowiada mi cisza. - Obudziłam cię? Jeśli tak, to bardzo przepraszam.

- Nie. I tak nie spałem. - wzdycham z ulgą, choć ciekawi mnie dlaczego nie śpi, ale zostawmy to na kiedy indziej. - Mogę ci jakoś pomóc?

- Szczerze powiedziawszy to tak. Wydaje mi się, że złapała mnie jakaś choroba i potrzebuje leków, jednak nie mam jak się ruszyć z łóżka...

- Coś stało się z twoimi nogami?

- Nope. Nie mam energii by wstać, czuję się wyczerpana, pomimo, że przespałam te kilka godzin od powrotu do domu.

- A gdzie byłaś?

- W Asgardzie. - po chwili zastanowienia dodaję. - Powinieneś się tam kiedyś wybrać.

- Jeśli znajdziemy czas, z chęcią się tam z Tobą wybiorę. - słyszę w słuchawce kluczyki. - Za chwilę będę. Motorem Steve'a dojadę tam najszybciej.

- Dobrze. - nie rozłączam się, czekając, aż on to zrobi. Przez chwilę jeszcze jesteśmy połączeni i słyszymy swoje nierównomierne oddechy w słuchawkach telefonów, jednak Bucky to przerywa. Używając ponownie swoich mocy, odkładam smartphone na jego miejsce. Czuję się tak koszmarnie, że nie zasnę. Jedyne co mi pozostaje, to leżenie i wpatrywanie się w sufit, bądź ścianę.  

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top