24.
Odkąd obudziłam się w tej unowocześnionej bazie minął już tydzień, może dwa. W miejscu tak oderwanym od rzeczywistości, można stracić rachubę czasu. Mój dobowy plan opiera się głownie na jedzeniu, ćwiczeniach i spaniu. Nic szczególnego, ale z tego, co się dowiedziałam od Pana Mark'a, schudłam pięć kilo i usprawniłam swoje moce na tyle, że mogłam starać się o misje. Z białowłosym dostaliśmy podobne grafiki zajęć, dzięki czemu spędzaliśmy ze sobą prawie cały dzień. Nawet noce spędzaliśmy raz u jednego, raz u drugiego. Po długim czasie udało nam się dostać misje. Nasze pager'y zaalarmowały nas po północy o wyjeździe. Dzisiaj mamy swoją pierwszą wyprawę poza bazę. Nie wiem nic, poza godziną wylotu stąd. Jednak jednemu z nas nie spieszy się za bardzo. Chodzi tu o Pana Szybkie Nóżki. Stoję na korytarzu i czekam na spóźnialskiego. Któż by pomyślał, że osoba z takim uzdolnieniem mogłaby się spóźnić. Wzdycham, tupiąc stopą i spoglądając na zegarek.
- Już jestem. - ni stąd, ni zowąd, zjawia się przede mną Pietro. Czasami jego moc mnie przeraża, jest tak szybki i przy tym tak cichy. Nie powiem, jednak takie możliwości są genialne, sama chciałabym takie mieć. - Idziemy? - chłopak pokazuje, jak się chodzi na wypadek, gdybym zapomniała o tym.
- Palant. - obracam się na pięcie, kierując do pomieszczenia technologiczno-wyposażeniowego. - Cześć Chris, co masz dla nas? - uśmiecham się, wchodząc do środka. Pierwszy raz odwiedzam to miejsce z powodu wyjazdu, a nie z czystej ciekawości, miła odmiana.
- Wasze wyposażenia znajdziecie w szatni, w szafkach. - podnosi wzrok znad swoich urządzeń, które naprawia. - Są podpisane, więc powinno ci to pomóc. - spogląda na Pietra, który wystawia mu język i znika, jak zwykle.
- Przepraszam za niego, to cieć. - uśmiecham się omijając blondyna i kierując się do wspomnianego przez niego pomieszczenia. Wchodzę, rozglądając się, szukając swojej szafki. Mam ją prawie na przeciw przyjaciela. Staję przed nią, mając w głębi siebie obawę. Oby to nie był różowy strój, niech Chris mi to oszczędzi, odkupie mu tą lutownicę. Zamykam oczy i ją otwieram. Niechętnie z powrotem je otwieram i spoglądam na zawartość. Z ulgą, wydycham powietrze z płuc. Na wieszakach wiszą trzy części garderoby w czarnym kolorze, a na górnej półce reszta wyposażenia. Na dole stoją ciemne buty, jeden z wynalazków młodego blondyna. Wyjmuję wszystko i kładę na ławkę, która dzieli mnie od Pietra. W ciszy przebieramy się. Obracam się plecami do towarzysza, jednak nie omija mnie jego wzrok. - Pietro, bo zaraz zniknę cię stąd. - zakładam bluzkę i obracam się, przybierając niewesoły wyraz twarzy.
- Pójdę do Chris'a. Zaraz będę. Mam nadzieję, że wystarczy ci ta chwila. - kiwam głową, a ten znika. Korzystając z czasy samotności, ubieram resztę odzienia i zaczynam się uzbrajać. Do spodni przypinam pas z bronią, a na swoje prawe udo doczepiam nóż. Brakuje tylko czarnych pasów na policzkach i wyglądałabym jak najwredniejsza osoba na planecie. - Bojowniczka jak ta lala. - uśmiecha się białowłosy, lustrując mnie od stóp po sam czubek głowy.
- Znalazł się komplemenciarz. - prycham, omijając go i kierując się do windy na dach. Wcześniej nie pozwalano nam tam wjeżdżać. Dzisiaj więc jest wielki dzień. Świętujemy nie tylko pierwszą misję, ale także pierwsze wyjście do świata. Dobrze znane nam korytarze, prowadzą nas prosto. Zatrzymuję się przed wejściem do windy, naciskam przycisk i czekam, aż przybędzie.
- Gotowa? - białowłosy podnosi dłoń do góry, dalej wpatrując się w zamknięte drzwi windy, na którą czekamy.
- Tak. - łapię jego rękę i wchodzimy do środka urządzenia. Chłopak wciska przycisk z literką D, a ja kładę głowę na jego ramieniu. Jego ciepło uspokaja moje niespokojne myśli. Jestem pełna obaw, których nie ukazuję. Nauczono mnie, że emocje to nasza największa pięta Achillesowa i dlatego też, nie możemy ich pokazywać na zewnątrz. Drzwi windy się zamykają, a my jedziemy na górę. Po chwili zatrzymujemy się, więc staję, jak przystało na wojownika. Bez słowa wychodzimy i biegniemy nisko do helikoptera, którego śmigła kręcą się, rozwiewając nasze włosy.
- Miło was widzieć. - brązowowłosy mężczyzna zamyka za nami drzwi, po czym siada na przeciw nas. - Za kilka minut znajdziemy się blisko miejsca bitwy. Jeden z naszych oddziałów został zaatakowany przez Avengers'ów. Musicie ich powstrzymać. - kiwam głową, ściskając rękawek swojej skórzanej kurtki.
- Marry, stresujesz się. - Pietro łapie moją dłoń i spogląda mi w oczy.
- Nie. Mylisz się. - odwracam głowę, uciekając wzrokiem od jego spojrzenia.
- Znam cię lepiej, niż ty sama siebie. Wiem kiedy się stresujesz. - pociera moją dłoń kciukiem, spuszczając na rękę wzrok. - Jestem obok ciebie, nie ważne co by się działo.
*jakiś czas później*
- Wyskakujecie za chwilę. - ten sam mężczyzna, otwiera wyjście z helikoptera. - Wchodzicie w strefę ataku, więc bądźcie gotowi. - spogląda poza krawędzi maszyny, po czym podnosi dłoń. - Już, skaczecie. - po tych słowach wyskakujemy z samolotu i upadamy na ziemię, przyszykowani na wszystko.
- Wyjmuj broń. - wyciągam pistolet z pasu na biodrach i przeładowuję go. - Gotowy?
- Z tobą zawsze i wszędzie. - obejmuje mnie ramieniem, uśmiechając się głupkowato. - Chodźmy skopać tyłki tym złym. - kiwam głową i zaczynam celować. Mój przyjaciel znika bardzo szybko, zostawiając mnie z tyłu. Dobrze wie, że sobie poradzę. Jednak tli się we mnie niepewność. Z przymusu spycham ją do na tyły umysłu i skupiam się na czasie teraźniejszym. Za wałem ziemi znajduje się strefa ognia. Do moich uszu dobiegają strzały, a w powietrzu widzę wylatującą ziemię. Przeciwnicy są mocni, jednak ja jestem mocniejsza. Celując dalej, wchodzę ostrożnie na wierzchołek górki, kryjąc się za drzewem. Przyglądam się miejscu, wymyślając na poczekaniu plan ataku. Nie jestem w tym najlepsza. Nie wiele myśląc, postanawiam wykorzystać technikę mojego towarzysza i atakować kogoś, kto będzie akurat pod ręką. Jednak moja technika nie do chodzi do skutku, bo widzę, jak jakaś metalowa puszka zaczyna strzelać w kierunku Pietra. Teleportuję się na dół i zaczynam strzelać w niego. Nie będzie mi mężczyzna strzelać w jedyną bliską mi osobę. Czerwona maszyna zaczyna zniżać się coraz bliżej podłoża.
- Scar... Dziewczyno co ty robisz? - nie rozumiejąc za bardzo o co mu chodzi nie odpuszczam ostrzału. Zabili mi rodzinę, teraz mi za to odpłacą. - Scar, co z tobą?
- Nie jestem Scar. Nazywam się Marry. - w tym momencie kończą mi się naboje, wiec odrzucam pistolet na glebę i zaczynam biec w kierunku jednego z zabójców. Rzucam się na niego, przyciskając do podłoża. Próbuję rozwalić otaczający mężczyznę metal, jednak jest to bardzo ciężkie. Zaczynam odważać mu głowę do tyłu, chcąc tym samym złamać mi kark, jednak ktoś się na mnie rzuca. - Puszczaj. - mówią trochę głośniej, kopiąc brązowowłosego mężczyznę w brzuch. Przewracam go na plecy i tym razem, to ja przyciskam go. Nagle jego ramie zaczyna mnie odpychać.
- Nie pamiętasz mnie? - patrzę na niego zabójczym wzrokiem, chcąc dosięgnąć szyi, by go udusić. - Przypomnij sobie, dasz radę.
- Nie gadaj głupot. - łapię nóż znajdujący się na moim udzie i wyjmuję go z zamiarem pozbawienia mężczyzny życia. - Do zobaczenia po drugiej stronie. - zamachuję się, chcąc wbić mu ostrze w klatkę piersiową, jednak nim zdążam to uczynić, przeszywa mnie strzała. Z mojej dłoni wypada nóż, a ja upadam obok bruneta na ziemię. Nie mogę się ruszyć, boli bardziej, niż cios na lekcjach obronno-bitewnych. Krzywię się, trzymając się na około miejsca przebicia przez strzałę.
- Posłuchaj pomogę ci Scarlett, a potem zabiorę cię do domu. - brunet, którego atakowałam, kuca obok mnie. Rwie swoją koszulkę i oderwany materiał układa na około rany. Unosi ludzką dłoń do ucha, rozglądając się. - Przydałby się ktoś. Znalazłem Scar, ale jest postrzelona.
- Zostaw mnie! - mężczyzna nie reaguje, więc przenoszę się za pomocą teleportacji w inne miejsce. Nie jest tak odległe od tego miejsca, jednak jest jedynym jakie zdążyłam zobaczyć. Przenoszę się pod wielki dąb, który przykuł moją uwagę, gdy tylko znaleźliśmy się na dole. Opieram się o drzewo i zaczynam próbować pozbyć się strzały. - B... Bo... Boli. - nie dam rady zrobić tego sama. - Pietro, błagam. Potrzebuję cię. - czuję nic prócz przeszywającego bólu. Nie dochodzi do mnie nic.
- Scar. Kobieto, ale się załatwiłaś. - białowłosy zjawia się jak na zawołanie i kuca obok mnie, przypatrując się ranie postrzałowej. - Posłuchaj spróbuję to wyjąć. Będzie boleć, ale muszę. - chwilę po tym zaczyna wyjmować ze mnie strzałę. Boli tak bardzo, że zaciskam zęby bardzo mocno, tak jak jeszcze nigdy wcześniej. Nawet zakładanie szwów mniej boli. Nagle zauważam tego mężczyznę w zbroi, któremu próbowałam złamać kręgi szyjne. Leci w naszą stronę. Unoszę lekko dłoń i macham nią, sprawiając tym samym to, że zabudowany, upada na ziemię, wbijając się w nią, jak asteroida. - Gotowe. - pokazuje mi strzałę, którą chwilę później odrzuca na bok. - Zabierz nas do HYDR'y, tam nam pomogą z resztą, bo sam nic na tę chwilę nie zdziałam. - kiwam głowę i robię to, o co mnie poproszono. Jednak, nim zdąża mnie ktokolwiek zabrać zamykam oczy, zmęczona i osłabiona przez utratę krwi.
*dzień później*
Mam zamknięte oczy, jednak czuję, słyszę i myślę. Boję się. Słyszę odgłosy z korytarza i pikanie maszyny stojącej obok mnie. Czuję czyjąś dłoń, która trzyma moją rękę. Otwieram powoli oczy, lekko je mrużąc przez zbyt jasne promienie światła.
- Pietro? - kiwam lekko głową, chcąc przystosować swoje gałki oczne do światła.
- Tak Marry, jestem obok. - dłoń ściska się mocniej, co uświadamia mnie, że to mój przyjaciel cały czas ją trzymał. Otwieram pewniej oczy, już na dobre przyzwyczajając się do białości, która panuje w pomieszczeniu. Chcę się podnieść, jednak wywołuje to ból, przez co syczę. - Leż. Nie powinnaś się przemęczać. Miałaś operację. - ze zdziwieniem ściągam z siebie kawałek kołdry i spoglądam w dół siebie. Nie mam koszulki. Jestem ubrana tylko w majtki, a na całej klatce piersiowej mam bandaż.
- Cholera. A już ich miałam. - zamykam oczy. Czuję się beznadziejnie. Nie puszczą mnie już na żadną misję, byłam za mało skoncentrowana. Beznadziejna, tylko to siedzi mi w głowie. Nagle drzwi od pokoju się otwierają i pojawia się mężczyzna.
- Mogę? - kiwam głową. - Powiedz mi Marry jak się czujesz. Dokuczają ci jakieś dolegliwości, albo cokolwiek wzbudza twoją niepewność? - siada na stołku, po drugiej stronie łóżka, na przeciw Pietra.
- Czuję się dobrze. - lekarz zaczyna coś notować w teczce, którą miał ze sobą.
- W takim bądź razie, jeśli nie masz żądnych pytań, zostawię...
- Mam jedno pytanie. - mężczyzna kiwa głową. - Dlaczego nasi przeciwnicy nazywali mnie Scarlett?
- Nazywanie przeciwnika innym imieniem, niż posiada w rzeczywistości, ma na celu zamieszanie w jego umyśle i spowodowanie, że będzie łatwiejszym celem, co jak widać zadziałało w twoim przypadku.
- Dziękuję. - kiwam głową, a brąz włosy opuszcza pomieszczenie, zostawiając mnie z przyjacielem. - Na długo odpłynęłam?
- Nie no coś ty, tylko dzień. - uśmiecha się, wpatrując we mnie swoimi słodkimi jak wata cukrowa oczami. - A tak na prawdę to bardzo się martwiłem.
- O... Jak miło.
- Ktoś w końcu musi mi oddawać desery. - po tych słowach zaczynamy się śmiać. - Też cię kocham.
- Może jednak kochasz moje desery?
- To bardzo prawdopodobne.
- Mam pytanie. - Pietro skina głową, uśmiechając się. - Tobie też wpadają do umysłu dziwne myśli?
- Co masz na myśli, mówiąc dziwne? - spogląda na mnie myślicielskim wzrokiem. Chłopak próbuje zrozumieć, o co mi chodzi, jednak chyba nie za bardzo mu to wychodzi.
- Też widzisz w głowie dziwne obrazy? Widzisz to, co nigdy wcześniej się nie wydarzyło?
- Nie. - białowłosy staje się zdezorientowany. - Nie mów, że odkryłaś w sobie moce jasnowidzenia.
- Pietro. - stukam go w ramię, choć nie mam w sobie jakoś dużo siły. - Widzę jakieś części przeszłości.
- Przypominasz sobie wypadek? - kiwam przecząco głową. - Może dzieciństwo?
- Blisko, ale jednak daleko. - uśmiecham się, lekko się unosząc. - Pamiętam, że kocham śliwki.
- Na prawdę, śliwki?
- Tak. Nie wiem dlaczego, ale je uwielbiam. - kieruję spojrzenie na jego oczy. - A ty? Na prawdę nic sobie nie przypominasz?
- Może... Sam nie wiem Marry. - wzrusza ramionami, odwracając na chwilę wzrok.
- Może opowiesz mi, co ciekawego robiłeś w ciągu tych ostatnich dwudziestu czterech godzin. - wzrok chłopaka znowu kieruje się na mnie. - Nie mów, że tu siedziałeś.
- Dobrze, w takim razie nie mówię...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top